banner daniela marszałka

Archiwum: '2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne' Kategorie

Superbagneres

Autor: admin o 12. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1804 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1174 metry

Długość: 17,2 kilometra

Średnie nachylenie: 6,8 %

Maksymalne nachylenie: 12,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

We wtorek 12 czerwca po raz drugi udaliśmy się do Bagneres-de-Luchon. W planach mieliśmy wspólny podjazd do stacji Superbagneres, a następnie wjazd na Col de Peyresourde. To drugie zadanie było jednak tylko dla większości, bowiem mnie kusiła krótsza wspinaczka na graniczną przełęcz Portillon. Dojazd do Luchon mieliśmy przetestowany, miejscówkę na porzucenie samochodów oswojoną. Tym samym tak w drodze jak i na miejscu nie traciliśmy zbędnego czasu. Szkoda tylko, że ów znajomy Lucek oblicze miał równie pochmurne co w niedzielę. Prawdę mówiąc pomstując wcześniej na aurę w okolicy Argeles-Gazost zakładałem, że po przenosinach na wschód (nieco dalej od Atlantyku) będziemy mieli mniej do czynienia z deszczem. Tymczasem tu, z początku przynajmniej, było jeszcze gorzej. Pierwszy z naszych wtorkowych celów był na tyle ciekawy, że dziewiątego dnia wyprawy wreszcie udało się nam wszystkim mniej-więcej o jednej porze ruszyć w tym samym kierunku. Piszę m/w, bowiem między startem 3-osobowej kompanii lubusko-mazowieckiej, moim oraz na końcu Darka upłynęło równo 20 minut. Niemniej była szansa na to byśmy spotkali się w komplecie na górze czyli w Superbagneres. To bardzo wiekowa stacja narciarska. Została otwarta w początkach XX wieku, na górze piętrzącej się po południowo-zachodniej stronie Luchon. Już w 1911 roku uzdrowisko połączono z Superbagneres za pomocą tzw. kolei zębatej, która pokonywała przewyższenie blisko 1200 metrów na dystansie ledwie 5,65 kilometra. Linia ta została jednak zamknięta w roku 1966, kilka lat po otwarciu szosy do tej stacji. Współcześnie z miasta na górę dojechać można w linii prostej za sprawą uruchomionej w 1993 roku kolejki gondolowej. Obecnie na terenie ośrodka funkcjonuje też 5 linii kolei krzesełkowej oraz 9 orczyków. Cała ta maszyneria jest w stanie obsłużyć niemal 16,5 tysiąca turystów na godzinę.

Szosowa droga z Bagneres-de-Luchon do Superbagneres jest rzecz jasna znacznie dłuższa niż bardziej bezpośrednie (dawne i nowe) połączenia kolejowe. Na pierwszych ośmiu kilometrach wykorzystuje ona dwie górskie doliny tzn. Pique i Lys, objeżdżając na tym odcinku masyw górski od wschodu i południa. Dopiero od wysokości 1085 metrów n.p.m. na dziewięciu kilometrach bardziej zdecydowanie zaczyna się wspinać ku szczytowi po południowym zboczu góry. Z punktu widzenia mieszkańców Luchon można powiedzieć, że droga atakuje ją nie frontalnie, lecz manewrem oskrzydlającym od zaplecza. Podjazd ten został jak dotąd 6-krotnie wykorzystany na trasach Tour de France. Po raz pierwszy w roku 1961 co czyni z niej najstarszy górski finisz z prawdziwego zdarzenia w Pirenejach. O ile odmówimy tego tytułu skromnemu podjazdowi do stacji Cauterets na Tourze z roku 1953. Sześć występów w wyścigu Dookoła Francji oznacza też, iż pośród pirenejskich stacji Superbagneres zajmuje trzecie miejsce (ex-aequo z młodszą Plateau de Beille) pod względem popularności. Większe branie miały jedynie Pla d’Adet i Luz-Ardiden. Pamiętając jednak, że wszystkie wizyty Touru u bram Superbagneres miały miejsce do roku 1989 możemy dodać, iż do końca lat 80. tylko Pla d’Adet dorównywała jej popularnością. Trzeba przy tym powiedzieć, że każdy etap z metą w stacji powyżej Luchon miał ciekawą historię, a nierzadko znaczący wpływ na losy danej edycji TdF. Poza tym wygrywali tu jedynie kolarze znakomici lub wręcz wybitni. Wśród sześciu triumfatorów z Superbagneres znajdziemy trzech zwycięzców klasyfikacji generalnej „Wielkiej Pętli”, którzy łącznie wygrali dziewięć odsłon tej imprez. Natomiast pozostali trzej też stawali na podium w Paryżu, albo kończąc ten wyścig w pierwszej trójce lub też dzięki zwycięstwu w klasyfikacji górskiej.

„Ojcem chrzestnym” tej góry został kolarz z Włoch. Był nim Imerio Massignan z okolic Vicenzy. W latach 1960-61 wygrał on dwukrotnie klasyfikację górską Touru, zaś w 1962 roku zajął drugie miejsce w „generalce” Giro d’Italia. Na szesnastym etapie TdF 1961 prowadzącym z Tuluzy przez przełęcze Ares i Portillon „wenecjanin” Massignan o 8 sekund wyprzedził swego rodaka Guido Carlesiego i o 14 Niemca Hansa Junkermanna. Czwarty na mecie był wielki Jacques Anquetil, który tym samym spokojnie utrzymał się na pozycji lidera wyścigu. Rok później na etapie trzynastym, między Luchon a Superbagneres zorganizowano górską czasówkę na dystansie 18,5 kilometra. Wygrał ją wybitny hiszpański góral Federico Bahamontes. Triumfator Touru z roku 1959 i aż sześciokrotny zwycięzca klasyfikacji górskiej TdF wykręcił czas 47:23 co dało średnią prędkość 23,4 km/h. Do jego wyniku nikt się nie zbliżył. Drugi Belg Joseph Planckaert stracił 1:25, Anquetil 1:28, zaś inny legendarny wspinacz Luksemburczyk Charly Gaul 1:29. Około dwie i pół minuty stracili do Bahamontesa dwaj Niemcy: Junkermann i Rolf Wolfshohl, zaś pozostali uczestnicy już ponad trzy. Pierwszy w dziejach TdF brytyjski lider czyli Tom Simpson (ten który sześć lat później umarł na Mont Ventoux) był ledwie 31. z czasem o 5:40 gorszym od kolarza rodem z Toledo. Simpson stracił koszulkę lidera na rzecz Planckaerta, lecz cały wyścig ostatecznie i tak wygrał Anquetil (po raz trzeci). Po pewnej przerwie Tour wrócił do Superbagneres w sezonie 1971. Piętnasty etap tej edycji rozegrano dzień po dramatycznym etapie do Luchon, na którym wycofał się lider Luis Ocana. Podobnie jak w 1962 roku ruszano z Luchon, przy czym nie była to czasówka, lecz najkrótszy w historii TdF etap ze startu wspólnego. Co ciekawe w peletonie brakowało żółtej koszulki lidera, bowiem Eddy Merckx uznał, iż stanie się jej godny dopiero gdy obroni prowadzenie na kolejnym odcinku. Po ataku na 7 kilometrów przed szczytem triumfował pochodzący z Asturii Hiszpan Jose-Manuel Fuente, który o 26 sekund wyprzedził Belga Luciena Van Impe i o 28 Francuza Bernarda Thevenet. Merckx finiszował czwarty ze stratą równo minuty i przywdział żółty trykot na mecie w Superbagneres.

Tour de France z roku 1979 zaczął się nietypowo, bowiem już na pierwszym etapie dotarł do Luchon, zaś na drugim odcinku zarządzono górską czasówkę do Superbagneres. Tym razem dystans był większy, bowiem liczył 23,9 kilometra. Należy zakładać, że po prostu wydłużono o ponad 5 kilometrów płaski odcinek na otwarcie tej próby. Wygrał najlepszy kolarz tamtych czasów Francuz Bernard Hinault z czasem 53:59 (avs. 26,5 km/h). Bretończyk o 11 sekund wyprzedził Portugalczyka Joaquina Agostinho oraz o 53 sekundy Holendra Joopa Zoetemelka. Kolejni stracili już przynajmniej półtorej minuty, zaś początkowy lider Jean-Rene Bernaudeau 3:59 zajmując 23 miejsce. Niemniej żółta koszulka została w ekipie Renault-Gitane, bowiem Bernaudeau był pomocnikiem słynnego „Borsuka”. Siedem lat później Hinault znów wystąpił na etapie do Superbagneres w ważnej roli. O zwycięstwo (szóste już) rywalizował ze swym młodszym kolegą z drużyny Amerykaninem Gregiem Lemondem. Po etapie dwunastym do Pau miał nad nim nawet 5:25 przewagi. Mimo to na kolejnym odcinku znów zaatakował i na przełęczy Peyresourde jeszcze prowadził. Niemniej przeliczył się z siłami i na finałowym podjeździe bardzo osłabł. Etap trzynasty wygrał zaś Lemond o 1:12 przed Szkotem Robertem Millarem i 1:15 przed Szwajcarem Ursem Zimmermanem. Różnice tego dnia były spore. Kolumbijczyk Lucho Herrera stracił 1:51, Amerykanin Andy Hampsten 2:20, zaś kolarze od szóstego wzwyż co najmniej 3:43. Hinault finiszował ledwie jedenasty ze stratą 4:39. Utrzymał się na prowadzeniu, ale z zapasem już tylko 40 sekund. W Alpach po etapie na Col du Granon definitywnie oddał koszulkę lidera Lemondowi. Po raz ostatni Tour zawitał do Superbagneres w roku 1989 podczas jednej z najbardziej emocjonujących edycji. Tym razem przegranym był tu Lemond. Etap wygrał wspomniany już Millar (dziś Philippa York), który na finiszu ograł Hiszpana Pedro Delgado. Trzeci ze stratą 19 sekund przyjechał Francuz Charly Mottet. Wszyscy oni na około trzy minuty odjechali pozostałym asom. Na stromej końcówce do mety Francuz Laurent Fignon urwał Lemonda, nadrobił nad nim 12 sekund i wyszedł na prowadzenie. Tak to Paryżanin 7 sekund straty zamienił w 5 sekund przewagi. Ostatecznie jednak przegrał wyścig po czasówce z Wersalu na Pola Elizejskie o drobne 8 sekund. Potem Superbagneres gościła już tylko mniejsze wyścigi. Trzeci etap Route du Sud 2008 wygrał tu Przemysław Niemiec, zaś na młodzieżowym Ronde de l’Isard 2011 najlepszy był Francuz Kenny Elissonde.

Jako pierwsi wystartowali Krzysiek, Piotr i Rafał. Dokładnie o wpół do jedenastej. Ja ruszyłem ich śladem po około trzech minutach. Darek zaś na tyle późno, iż mógł z nami toczyć co najwyżej pojedynek korespondencyjny. Na tym szlaku dla mnie i Chrisa nie wszystko było nowością. Dzięki naszej niedzielnej wspinaczce do Hospice de France poznaliśmy pierwsze 4,5 kilometra tego wzniesienia. To znaczy cały odcinek na drodze D125. Tym razem włączyłem licznik niemal natychmiast po wyjechaniu z parkingu. Dzięki temu dowiedziałem, iż płaski przejazd przez Luchon do południowej granicy miasta liczy sobie 1300 metrów. Dopiero po minięciu drogi do Saint-Mamet teren zaczął się delikatnie wznosić. Rozpocząłem podjazd dość mocno chcąc złapać wszystkich trzech uciekinierów. Pierwsza faza wspinaczki była nierówna. Generalnie dość łatwa, acz z trudnym kilometrem drugim i początkiem trzeciego. Kolejny luźniejszy odcinek zaprowadził mnie na Pont de Lapade (3,7 km), na którym szosa przeskoczyła na prawy brzeg La Pique. Według stravy pierwsze 3,63 kilometra podjazdu przejechałem w 12:11 (avs. 17,9 km/h z VAM 976 m/h) odrabiając do swych kolegów przeszło 1:20 czyli niemal połowę straty. Kilkaset metrów za tym mostem pokonawszy krótką stromiznę dotarłem do rozjazdu. Droga D125 odbija tu w lewo i zmierza do Hospice de France. Chcąc dotrzeć do Superbagneres skręciłem w prawo na szosę D46. Niebawem na wysokości elektrowni wodnej Pique Superieure przejechałem przez ostatni już most nad tą rzeczką. Natomiast 150 metrów dalej następny nad jej dopływem potokiem Le Lis. Na końcu tego płaskiego odcinka, pod koniec piątego kilometra wspinaczki, nasz górski szlak zamienił bowiem dolinę Pique na Vallee de Lys. Podjazd prowadził teraz zdecydowanie w kierunku zachodnim, długimi prostymi odcinkami, zaś nachylenie stopniowo rosło. Według cyclingcols szósty kilometr tego wzniesienia ma średnio 7,1%, zaś siódmy nawet 8,3%. Niebawem daleko ujrzałem przed sobą trzy znajome sylwetki. Udało mi się dojechać do kolegów przez końcem tego trudnego odcinka.

Ten skuteczny pościg ugotował mnie jednak na tyle, że nie miałem już sił na porwanie solidarnie jadącej dotąd grupki. W pełni zadowoliłem się jej solidnym tempem, chcąc złapać oddech na łatwiejszym kilometrze ósmym. Trudna druga połowa była dopiero przed nami. Po przejechaniu 9,4 kilometra (8,1 km samego podjazdu) skończyła się jazda dolinami. Według stravy do tego miejsca dojechałem w czasie 30:53 (avs. 16,4 km/h z VAM 851 m/h). Moi trzej kompani potrzebowali na to 33:42, zaś Dario nawet 36:34. Teraz trzeba było skręcić w prawo by zacząć wspinaczkę po stromym zboczu góry. Jazda na wprost do kresu doliny Lys oznaczałaby rychły koniec zabawy na skromnej wysokości 1149 metrów n.p.m. Natomiast za pierwszym z tuzina wiraży czekało nas jeszcze 9 kilometrów podjazdu o średnim nachyleniu prawie 8%. Wyżej jechało mi się jednak dość ciężko. Najwidoczniej zbyt dużo sił zostawiłem na dole. Na dziesiątym kilometrze wspinaczki przy przejeździe przez Bois du Mont du Lys kłopoty zaczął mieć Rafał i po walce ostatecznie odpadł pod koniec tego leśnego odcinka. Trzy kilometry dalej, na stromym odcinku La Carriere (2 kilometry przy średniej 9%) ten sam los spotkał Piotra. Ten jednak w przeciwieństwie do Rafała nadal trzymał się blisko mnie i Krzyśka. Przez dłuższy czas nie tracił więcej jak 20-30 sekund. Na przedostatnim kilometrze wydawało się nawet, iż może do nas dojechać. Jednak wówczas Krzychu na tyle przyśpieszył, iż nawet ja zacząłem się zastanawiać czy wytrzymam kolejny taki zryw. Nie byłem już panem sytuacji jak na Port de Bales. To wszystko działo się w pobliżu dolnych parkingów i pierwszych wyciągów (orczyków) należących do stacji Superbagneres. W oddali widać już było naszą metę czyli szczyt wzniesienia, który od roku 1922 „zdobi” doprawdy okazały Grand Hotel.

Aby do niego dotrzeć trzeba było jeszcze pokonać finałową ścianę czyli 1200 metrów o średniej 9%, prowadzącą na wprost do naszego celu. Na wszelki wypadek wyszedłem na prowadzenie i podyktowałem najmocniejsze tempo na jakie było mnie jeszcze stać. Chris już nie poprawiał, ale utrzymał mi się na kole. Jeśli wierzyć stravie ten krótki odcinek przejechaliśmy w 6:02 z VAM na poziomie 1088 m/h. Co oznacza, że stać nas było jeszcze na całkiem niezły finisz. Pedro stracił tu do nas tylko 25 sekund. Ostatecznie podobnie jak na Port de Bales na szczyt wjechałem razem z Krzyśkiem. Po chwili dołączył do nas Piotrek, który dał się z siebie wszystko. W każdym razie pojechał jeszcze lepiej niż na Luz-Ardiden. Tam na niespełna 14 kilometrach stracił do mnie około sześć minut, tu na 17 kilometrach niespełna cztery. Na segmencie obejmującym cały podjazd o długości 17,14 kilometra uzyskałem czas 1h 13:42 (avs. 14,0 km/h z VAM 914 m/h). Krzysiek był nieco ponad minutę szybszy od Piotra, zaś Pedro wykręcił tu czas 1h 17:39. Darek nieco ożywił się w drugiej części podjazdu. Ostatnie 9 kilometrów pojechał nieco wolniej od czołowej trójki, lecz z nawiązką odrobił swą stratę do Rafała. Strava zmierzyła Darkowi czas 1h 21:44, zaś Rafałowi 1h 24:47. Superbagneres zrobiło na mnie ponure wrażenie. Skądinąd w czerwcu wiele ośrodków narciarskich wygląda jak wymarłe osiedla. Niemniej to miejsce wyglądało jakby najlepsze lata miało już za sobą. Nawet reprezentacyjny Grand Hotel, który ze swą olbrzymią bryłą wygląda na hotel rodem z miejskiej metropolii niż miejsce górskiego odpoczynku zdawał się być budynkiem po przejściach. Przyszło mi nawet na myśl, iż można by w nim nakręcić remake horroru „Lśnienie”. Zresztą w powietrzu krążyły jakieś dziwne fluidy, przez które zgłupiał mój Garmin. Na ostatnich 5 kilometrach przewyższenie naliczał niemal z podwójną szybkością. Tym samym chwilowe stromizny windował nawet do 20% i ostatecznie zatrzymał się na wysokości 2052 metrów n.p.m. Na górze oprócz dystansu zgadzała mu się tylko temperatura czyli podszyte wilgocią 12 stopni.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1633996629

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1633996629

ZDJĘCIA

20180612_001

FILMY

VID_20180612_001

VID_20180612_002

VID_20180612_003

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Superbagneres została wyłączona

Station du Mourtis (Col de Mente)

Autor: admin o 11. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1450 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 945 metrów

Długość: 10,8 kilometra

Średnie nachylenie: 8,7 %

Maksymalne nachylenie: 13,6 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Z Artigaux do samochodu zjechałem dziesięć minut po czternastej. Tymczasem na Col du Mente ruszyłem dopiero tuż przed wpół do piątej. Ta różnica czasu może dziwić biorąc pod uwagę, iż Fos oraz Saint-Beat na drodze krajowej N125 dzieli ledwie siedem kilometrów. Jak zatem „zmarnowaliśmy” dwie godziny między pierwszym zjazdem a drugim podjazdem? Na miejsce dojechaliśmy bez zbędnej zwłoki, m/w kwadrans przed godziną trzecią. Tak jak przed południem zatrzymaliśmy się na bulwarze po prawej stronie Garonny. Po kilkudniowych opadach jej poziom był bardzo wysoki. Szara, głośna i wartka wstęga wody zdawała się podmywać domy ustawione w szeregu na przeciwległym brzegu rzeki. Przed wspinaczką do Station du Mourtis poszliśmy na spacer po Saint-Beat aby znaleźć restaurację lub choćby bar. Srodze się zawiedliśmy. Miasteczko okazało się niemal wymarłe. Dawnymi czasy miało pewne strategiczne znaczenie, o czym świadczy zamek, którego budowę rozpoczęto już w XII wieku. Według francuskiej wersji wikipedii w połowie XIX stulecia miało ono blisko półtora tysiąca mieszkańców. Dziś ma ich niespełna 350, przy czym przez ostatnie 50 lat straciło ponad 400 dusz. Najwidoczniej tego dnia większość jego obywateli wyjechała jednak do pracy, bowiem na ulicach ciężko było kogokolwiek spotkać. Jedynym otwartym lokalem okazał się być niewielki salonik prasowy. Na żaden posiłek nie było co liczyć. Spotkaliśmy za to trzech Japończyków widzianych już wcześniej na drodze N125. Jeden dzielny „Samuraj” biegł ciągnąc ze sobą rikszę, zaś dwaj koledzy jechali z wolna na rowerach (damce i trekkingowym) służąc mu za straż przednią i tylną. Zapytani wyjaśnili, że chcą w ten sposób pokonać dystans z Barcelony do Paryża. W Saint-Beat chcieli sobie zrobić krótki postój by napić się kawy. My za podszeptem napotkanego Francuza podjechaliśmy do gospody nad Lac de Gery. Tam jednak swój głód mogłem ledwie przytłumić nędznymi naleśnikami.

Po szesnastej rozczarowani i głodni wróciliśmy do Saint-Beat. Tym razem przejechaliśmy na wschodni brzeg Garonny po drodze D44e. Zaparkowaliśmy na wylocie z miasteczka, w bocznej uliczce u podnóża podjazdu pod Col du Mente. Czekał nas trudniejszy z dwojga podjazdów na tą przełęcz. Niedługi, lecz w pełni zasługujący na swój status premii górskiej pierwszej kategorii. To znaczy mający niemal 850 metrów przewyższenia na dystansie niespełna 10 kilometrów. W naszym przypadku nawet nieco „wzmocniony”, bo przedłużony o półtora kilometra i ekstra 100 metrów w pionie na dojeździe do Station du Mourtis. Peleton Tour de France już 21 razy meldował się na tej niewysokiej przełęczy. Jednak wybrana przez nas strona rzadko występowała w roli podjazdu. Od wschodu podjeżdżano na nią aż osiemnaście razy, zaś od zachodu tylko przy trzech okazjach. Col du Mente zadebiutowała na trasie Touru w sezonie 1966, na odcinku z Pau do Bagneres-de-Luchon. Jej pierwszym zdobywcą został kolarz, który już w samo nazwisko miał wpisany wzmożony wysiłek. Mianowicie Hiszpan Joaquim Galera z ekipy Kas-Kaskol. Rok później inny Hiszpan Fernando Manzaneque zwyciężył nie tylko na owej premii górskiej, lecz również na mecie w Luchon. Jak dotąd trzem kolarzom udało się podczas TdF dwukrotnie wygrać premię górską na Mente. Najpierw w latach 1971 i 1973 dokonał tego znakomity hiszpański góral Jose-Manuel Fuente. Potem w jego ślady poszli jeszcze: Włoch Alberto Elli (1998-99) oraz Francuz Richard Virenque (1995 i 2003). Jako, że zachodni podjazd na Mente został wypróbowany tylko w latach 1998, 2002 i 2012 stwierdzić można, iż jedynie Elli zdołał na Tourze zdobyć tą górę od obu stron. Z kronik Tour de France wynika, iż trzykrotnie wspinano się na Col du Mente-Le Mourtis. Nie oznacza to jednak, że wyścig z roku 1979, 1988 czy 1995 zbaczał do pobliskiej stacji narciarskiej. Tak rozbudowane nazwa była jedynie chwytem marketingowym. Złota dekada Col du Mente na TdF to lata 70., gdyż przełęcz tą przejechano wtedy sześciokrotnie.

Ostatnimi czasy najszybciej meldowali się tu: Francuz Thomas Voeckler (2012), Amerykanin Tom Danielson (2013), Australijczyk Michael Matthews (2017) i Julian Alaphilippe (2018), który niczym Manzaneque i Fuente swój mały sukces z premii górskiej przekuł na zwycięstwo etapowe w Luchon. Przełęcz ta rzadko odgrywała decydującą rolę na trasach pirenejskich etapów. Zazwyczaj znajdowała się bowiem w środkowej fazie tych górskich odcinków. W najlepszym razie jako przedostatnia premia górska dnia, poprzedzająca kluczowy na etapach do Luchon wschodni podjazd pod Col du Portillon. Jednak w jednym przypadku odmieniła ona losy Touru. Miało to miejsce na czternastym etapie TdF 1971 wiodącym z Revel do Luchon. Na czele wyścigu z wielominutową przewagą jechał nie liczący się w „generalce” Fuente. Za jego plecami walczyli lider Luis Ocana i obrońca tytułu Eddy Merckx. Belg nie był w swej najlepszej formie, zaś Hiszpan wyczuł jego słabość. Zyskał nad nim nieco czasu na etapach do Puy-de-Dome i Grenoble, po czym jak się wydawało zadał decydujący cios na niepozornym etapie przez Cote de Laffrey i Col du Noyer do stacji Orcieres-Merlette. To były ledwie 134 kilometry z dwoma premiami drugiej i jedną pierwszej kategorii. Mimo to Ocana zaatakował już na Laffrey i do mety dojechał z przewagą aż 5:52 nad Lucienem Van Impe oraz 8:42 nad grupką Merckxa! „Kanibal” wydawał się być znokautowany. Co prawda skontrował na długim etapie do Marsylii odrabiając niemal dwie minuty, lecz do wspomnianego etapu w Pirenejach przystąpił ze stratą aż 7:23. Wszystko zmieniła gwałtowna burza i pech Ocany na niebezpiecznym przy tej pogodzie zjeździe z Mente. Gdy Hiszpan po upadku na jednym z wiraży zbierał się do dalszej jazdy to z prędkością około 40 km/h wpadł na niego Holender Joop Zoetemelk, który również nie wyrobił się na tym zakręcie. Po tym uderzeniu Ocana już się nie podniósł i skończył dzień w szpitalu w Saint-Gaudens. Natomiast Merckx ostatecznie wygrał trzeci Tour z rzędu, acz nie na swoich warunkach.

Nas też czekał pojedynek w deszczu. Liczyłem na rewanż za porażkę na Col d’Artigaux. Ruszyliśmy osobno. Ja wystartowałem od tablicy na granicy miasta. Dario cofnął się aż do mostu nad Garonną. Na starcie wspinaczki przy kamieniołomach w Lez dzieliły nas ponad cztery minuty. Różnica ta szybko urosła na początkowym odcinku. Pierwsze 2,1 kilometra przed Boutx przejechałem bowiem w niespełna 11 minut, z VAM na poziomie 1068 m/h. Darek stracił tu aż 1:50. Potem jednak poziom się wyrównał i to nawet bardzo, Na pozostałym do szczytu dystansie 8,7 kilometra Dario odrobił 13 sekund. Podjazd tylko dwukrotnie odpuścił i to na krótkie chwile. Pierwszy raz na początku trzeciego kilometra we wspomnianej wiosce i drugi raz na przełęczy przy skręcie do Le Mourtis. Z kolei miejsc, gdzie chwilowa stromizna przybrała wartość dwucyfrową było tyle, że nie sposób je wszystkie wymienić. Warto jedynie wspomnieć, iż zdecydowanie najtrudniej zrobiło się pod koniec piątego kilometra. Droga na przełęcz miała siedemnaście wiraży, z czego ostatnich dwanaście na przestrzeni ledwie dwóch kilometrów. Na Col du Mente wjechałem w czasie 47:32 (avs. 11,7 km/h z VAM 1025 m/h). Darek ten sam segment o długości 9,26 kilometra pokonał w 49:09. Dojazd do stacji narciarskiej był już wyraźnie łagodniejszy. Średnie nachylenie tego odcinka wyniosło 7%, przy max. 10%. Bardziej przeszkadzał tu ulewny deszcz, dokazujący przy temperaturze ledwie 11 stopni. Po przejechaniu 10 kilometrów minąłem przełęcz Col de Lagues na styku z drogą D44L biegnącą w kierunku Artigascou i Artigaux. Dalej trzeba było jeszcze pokonać delikatny łuk w prawo i zafiniszować na placu przed Holiday Center – Les Pierre Blanches. Od razu skryłem się w tym budynku. Wkrótce dołączył do mnie Darek. Później na początku zjazdu zatrzymaliśmy się jeszcze przez kilka minut na przełęczy. Niżej miałem jeszcze jeden, ostatni cel – odnaleźć wiraż Luisa Ocany. Nie było to trudne, gdyż na szosie widniał stosowny napis, zaś na skale 20 lat po tym dramatycznym wydarzeniu wmurowano tablicę pamiątkową.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1632414486

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1632414486

ZDJĘCIA

20180611_036

FILMY

VID_20180611_003

VID_20180611_004

VID_20180611_005

VID_20180611_006

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Station du Mourtis (Col de Mente) została wyłączona

Col d’Artigaux

Autor: admin o 11. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1383 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 826 metrów

Długość: 9,4 kilometra

Średnie nachylenie: 8,8 %

Maksymalne nachylenie: 13,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Dwie wycieczki do Bagneres-de-Luchon postanowiłem przedzielić wyjazdem w rejon Saint-Beat, miasteczka nad młodą tu jeszcze rzeką Garonną. Aura była nadal deszczowa, więc drugi poniedziałek naszej wyprawy lepiej było spędzić na wysokości około 1400 niż 1800 metrów n.p.m. Tym samym naszym głównym celem na etapie ósmym miał być podjazd na Col du Mente, przełęcz znaną z wielu edycji Tour de France. Przy tym odrobinę „podrasowany”, bo przedłużony o dojazd do wyrosłej nieopodal stacji narciarskiej Station du Mourtis. Był też drugi powód takiej decyzji. Piotr wolał tego dnia nieco odpocząć od kolarstwa. Zależało mu jednak na zdobyciu Superbagneres. Dlatego postanowiliśmy wrócić w nieco wyższe partie Pirenejów dopiero we wtorek. W miesiącach poprzedzających nasz wyjazd do południowo-zachodniej Francji drobiazgowo planowałem każdy z etapów tej podróży. Będąc przekonany co do tego, iż warto zahaczyć o Col du Mente musiałem znaleźć jeszcze inny, solidny podjazd w pobliżu owej przełęczy. Wszystko po to by bez większych komplikacji komunikacyjnych (czytaj: dłuższych przejazdów samochodami) sprawnie zaliczyć kolejne dwa wzniesienia na miarę naszych sportowych ambicji. Do tej koncepcji najlepiej pasowała mi niespełna 10-kilometrowa wspinaczka z Fos na Col d’Artigaux, zaczynająca się w bezpośrednim sąsiedztwie hiszpańskiej granicy. Mieliśmy na niej pokonać przeszło 800 metrów w pionie. Zatem zarówno pod względem dystansu jak i przewyższenia była ona podobna do Mente. Niemniej w przeciwieństwie do swej sąsiadki była mało znana, więc zagadką pozostawał stan drogi prowadzący na tą przełęcz. Podejrzewałem, że nawierzchnia niektórych jej fragmentów może być kiepska. Niemniej miałem nadzieję, że okaże się ona przejezdna dla naszych szosowych opon. A przy tym, iż obędzie się bez uszczerbku dla ultralekkich kół Darka i Rafała.

Z Aneres wyjechaliśmy jak zwykle po dziesiątej. W czteroosobowym składzie, bowiem Pedro został w bazie. Tym niemniej nasz kolega też nie leniuchował. Wczesnym popołudniem wybrał się na trwający blisko trzy godziny, przeszło 12-kilometrowy deszczowo-błotny trekking po okolicznych wzgórzach. Tym razem do szosy N125 postanowiliśmy dojechać bardziej północnym szlakiem przez Saint-Laurent-de-Neste i Montrejeau. Wstępnie planowałem zacząć ósmy etap podjazdem na Col du Mente, lecz wobec podobnej trudności obu podjazdów było to z grubsza obojętne. Dlatego gdy po dotarciu do Saint-Beat powitał nas deszcz zdecydowaliśmy się nie czekać bezczynnie na zlitowanie niebios. Zapakowaliśmy się do samochodów i pojechaliśmy dalej na południe. W drodze rozglądaliśmy się za stacją benzynową, bowiem czas był już po temu by zatankować oba auta. Ostatecznie uznaliśmy, iż skoro jest ku temu okazja możemy to taniej zrobić po hiszpańskiej stronie granicy. Wyjechaliśmy zatem z Francji zapuszczając się w głąb Katalonii. Nie trwało to jednak długo, bowiem przy szosie N-230 już po dwóch kilometrach natknęliśmy się na stację firmy Repsol. Rafa poczuł się jak u siebie w domu. Wszak wiele lat mieszkał w Mostoles pod Madrytem. Właśnie w Hiszpanii kończył wszystkie szkoły i studia, więc kraj za Pirenejami jest jego drugą ojczyzną. Teraz zaczerpnąwszy iberyjskiego powietrza zapragnął czym prędzej udać się na wycieczkę do najbliższego „hiszpańskiego” miasta. Tym zaś była znana nam z czerwca 2016 roku Vielha, stolica katalońskiej comarki Valle de Aran. Ustaliliśmy zatem, że po powrocie do Francji przejedziemy razem tylko pierwszą górę, którą będzie tajemnicza Col d’Artigaux. Potem zaś Rafał z Krzysztofem pojadą w celach turystycznych do Vielhy, zaś ja z Darkiem wrócę do Saint-Beat by stamtąd podjechać do Station du Mourtis via Col du Mente.

Wróciwszy z Królestwa do Republiki zatrzymaliśmy się w pobliżu dawnego posterunku celnego La Seriail, skąd widać było początek podjazdu na Col d’Artigaux. Wystarczyło kilka razy przekręcić korbą by wjechać do wioski Fos. Tu na wysokości ruiny będącej niegdyś hotelem należało skręcić w prawo by wjechać na prowadzącą do Melles drogę D44h. Żadna z przydrożnych tablic drogowych nie wskazywała, iż szlak ten prowadzi do naszego celu. Niemniej jedna z nich informowała, iż dojedziemy tędy na Col d’Artigascou czyli przełęcz położoną nieco niżej (1349 m. n.p.m.), ale jakieś 1100 metrów za górską przeprawą, do której my chcieliśmy dotrzeć. Krzysiek z Rafałem byli szybsi w przygotowaniach i ruszyli na trasę tuż przed dwunastą. Ja z Darkiem zacząłem wspinaczkę niespełna sześć minut po naszych kolegach. Pierwszy odcinek tej wspinaczki prowadzący do wspomnianej wioski okazał się nie tylko stromy, lecz przede wszystkim bardzo kręty. Na dystansie 1400 metrów trzeba było przejechać aż 9 wiraży. Do tego droga była wąska, bo o szerokości ledwie 2,2 metra. Dario zaczął na tyle mocno, iż wytrzymałem z nim tylko przez pół kilometra. Pierwsze 1800 metrów miało średnio 9,3 % przy max. 13,1 %. Na tym segmencie mój kompan wykręcił VAM na poziomie 1172 lub 1197 m/h (w zależności od tego, któremu wskazaniu stravy mielibyśmy wierzyć). Moje osiągi rzędu 1090-1121 m/h oznaczały 35 sekund straty na tym odcinku. Po minięciu kościoła św. Pankracego i budynku lokalnego merostwa mieliśmy króciutki zjazd, zaś po nim 400 metrów łagodnego podjazdu do zakrętu nr 10. Skręcając tu w lewo porzuciliśmy szosę D44h wjeżdżając na drogę leśniczych. Ta również pięła się po serpentynach, lecz już nie tak gęstych jak wiraże na samym początku wzniesienia. Na kolejnych 5 kilometrach było bowiem jeszcze jedenaście zakrętów. Niektóre w odległości 200-300 metrów od siebie, inne rozdzielone przez długie 800 metrów.

Jeśli chodzi o jakość drogi to niemal do końca szóstego kilometra asfalt trzymał klasę. Potem było już tylko gorzej. Jechaliśmy po zniszczonej szosie lub po resztkach asfaltu, zaś w najgorszym razie po kamienistym szutrze. Na ostatnich czterech kilometrach podjazdu nawierzchnia była więc naszym dodatkowym przeciwnikiem. Nie bez powodu segment ze stravy nazwany „Artigaux Climb (Asfalto) – GSP” ma długość tylko 5,77 kilometra. Darek wykręcił na nim czas 28:21 (avs. 12,2 km/h z VAM 1043 m/h), zaś ja wynik 29:46 (avs. 11,6 km/h z VAM 994 m/h). Rafał uwolniony od myśli na temat drugiej góry trzymał się bardzo dzielnie. Do tego miejsca dotarł w 33:21 (avs. 10,4 km/h z VAM 887 m/h). Wyżej nie dało się już jednak jechać w takim tempie. Dwieście metrów za ostatnim czyli 21-wszym wirażem droga wpadła do lasu. To jednak nie dało ochrony przed deszczem, który pojawił się w trakcie naszej wspinaczki i do tego momentu znacznie się nasilił. Na niezbyt normalnym dla kół szosowych podłożu moi koledzy radzili sobie lepiej ode mnie. W każdym razie ani razu nie postawili stopy na ziemi. Mi zdarzyło się to zrobić dwukrotnie. Pierwszy raz po przejechaniu 6,6 kilometra. Drugi raz półtora kilometra dalej. W sumie kosztowało mnie to nieco ponad minutę. Tym samym na górnym odcinku byłem najsłabszy. Do Rafała straciłem 7 sekund, zaś do Darka przeszło 2 minuty. Całą górę przejechałem w 50:59 (netto 49:50) ze średnią 11,4 km/h i VAM 929 m/h. Dario uzyskał tu czas 47:22, zaś Rafa 54:27. Nasz lider okazał się być najszybszym spośród 43 zdobywców Artigaux zarejestrowanych na stravie w całym sezonie 2018. Ja dojechawszy do kolegów pojechałem jeszcze dalej by upewnić się, że stanęliśmy w najwyższym punkcie drogi. Przez dalsze 500 metrów napotkałem tylko delikatny spadek terenu, więc zawróciłem. Przy tej pogodzie (mokro, mgliście i tylko 12 stopni) odpuściłem sobie wizytę na Col d’Artigascou. W połowie zjazdu do Fos złapała nas kolejna ulewa. Na kwadrans schroniłem się zatem pod daszkiem przydrożnego garażu. Krzysiek miał gorzej, bowiem w tych warunkach musiał zmienić przebitą dętkę.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1632414455

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1632414455

ZDJĘCIA

20180611_001

FILMY

VID_20180611_001

VID_20180611_002

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Col d’Artigaux została wyłączona

Hospice de France

Autor: admin o 10. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1385 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 755 metrów

Długość: 10,6 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 14,6 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Bagneres-de-Luchon, którego bogatą historię kolarską przedstawiłem w poprzednim odcinku, z każdej strony otoczone jest podjazdami znanymi z tras Tour de France. Na zachód od miasta mamy Col de Peyresourde, na wschodzie graniczną Col du Portillon. Na północy opisaną już przeze mnie Port de Bales, zaś na południe od uzdrowiska mamy stację narciarską Superbagneres. Wszystkie cztery na miarę premii górskich pierwszej lub najwyższej kategorii. Biorąc pod uwagę moje sportowe ambicje jak i fizyczne możliwości był to materiał z pozoru idealny na dwa dni kręcenia po górskich szosach wokół Luchon. Tym niemniej był w tym wszystkim pewien haczyk. Na przełęcz Peyresourde wjechałem już w lipcu 2007 roku pod koniec wyścigu L’Etape du Tour z metą w Loudenvielle. Wówczas co prawda zaliczyłem ten podjazd w jego niepełnej 10-kilometrowej wersji, lecz brakujący do całości 4-kilometrowy fragment miałem poznać teraz w ramach wspinaczki na Port de Bales. Dlatego musiałem sobie znaleźć jakieś inne wyzwanie do programu na niedzielę bądź wtorek. Na szczęście w bezpośredniej okolicy Luchon są jeszcze trzy inne wymagające wzniesienia. Dodajmy od razu niewypróbowane na trasach „Wielkiej Pętli”. Patrząc od północy są to wspinaczki: z Juzet-de-Luchon do Artigue (6,7 km przy średniej 8,9%), z Montauban-de-Luchon do Abri de Herran (8,9 km ze średnią 9,3%) oraz z Bagneres-de-Luchon do Hospice de France. Ta ostatnia, choć nie najtrudniejsza z trojga, wydała mi się najciekawsza. Zaczyna się na południowym skraju miasta, przy drodze biegnącej na wschód do wioski Saint-Mamet. Podjazd w całości prowadzi po szosie D125. Przez pierwsze 4,5 kilometra jest to szlak wiodący również do wspomnianego już Superbagneres. Za to na ostatnich 3 kilometrach zmusza ona do pokonania „ściany” o średnim nachyleniu 10,9%.

Hospice de France to górskie schronisko położone na polanie Campsaure-Couradilles et Pesson. Pierwsza historyczna wzmianka o tych okolicach pochodzi z przełomu XII i XIII wieku. W 1200 roku ziemie te nadano Rycerskiemu Zakonowi Joannitów, którzy mieli strzec bezpieczeństwa pielgrzymów i kupców zmierzających na słynny szlak do Santiago de Compostela. Pierwszą ubitą drogę w te górskie okolice doprowadzono w roku 1858. Jeszcze przed końcem XIX wieku wybudowano tu karczmę. Odrestaurowana w 1938 roku gospoda na cztery dekady trafiła w ręce Odona Haurillon, słynnego w tych stronach przewodnika jak i wojennego przemytnika. Niestety w 1976 roku stara droga dojazdowa do Hospice de France została trwale zablokowana przez osuwisko, co przyczyniło się do upadku schroniska. Ponownie otwarto je dopiero w lipcu 2009 roku, po tym jak na lewym brzegu rzeczki La Pique ukończono budowę nowej drogi na polanę. Obecnie poza zakwaterowaniem i wyżywieniem jest ono również siedzibą małego regionalnego muzeum. W sezonie zimowym schronisko jest zamykane, po czym „wraca do życia” co roku 15 kwietnia. Stanowi ono bazę wypadową do ambitnych pieszych wędrówek. W trzy godziny z przystankiem w Refuge Venasque (2239 m. n.p.m.) dojść można na graniczną przełęcz o tej samej nazwie (2444 m. n.p.m.). Po aragońskiej stronie granicy jest zaś całkiem niedaleko do masywu Maladeta (3312 m. n.p.m.) oraz najwyższego szczytu całych Pirenejów czyli Pico de Aneto (3404 m. n.p.m.). Szukając w sieci jakiegokolwiek związku Hospice de France z kolarstwem szosowym ustaliłem, iż w maju 2017 roku przed schroniskiem tym wyznaczono finisz drugiego etapu Ronde de l’Isard d’Ariege. To wyścig dla kolarzy do lat 23, równie prestiżowy co jego alpejski odpowiednik Tour de Savoie Mont Blanc.

Etap ten zdecydowanie wygrał Paweł Siwakow, który o 1:17 wyprzedził Bjorga Lambrechta oraz o 1:25 trio: Steff Kras, James Knox i Harm Vanhoucke. Według stravy Rosjanin wcale nie uzyskał lepszego czasu od swych rywali na tym podjeździe, więc należy podejrzewać, iż przewagę wyrobił sobie jeszcze na dojeździe do Luchon. Cały wyścig wygrał z przewagą ponad dwóch minut nad Lambrechtem i przeszło trzech nad Crasem, Vanhoucke i Knoxem. Dziś cała piątka jeździ już w ekipach z World Touru. Rosjanin w Team Sky, dwaj Belgowie w Lotto-Soudal i trzeci w Katiuszy, zaś Anglik w Deceuninck-Quick Step. Siwakow to bardzo ciekawa postać. Oboje jego rodzice czyli: Aleksandra Koliaseva i Alexei Sivakov ścigali się na szosie, ich dokonania sprawdzić można na portalu ProCyclingStats. Chłopak urodził się we Włoszech, lecz wychował się i nadal mieszka we Francji. W sezonie 2017 Paweł rządził młodzieżowym peletonem. Po majowym Ronde de l’Isard, w czerwcu wygrał młode Giro d’Italia, zaś w lipcu Giro della Valle d’Aosta. Słabiej spisał się jedynie na sierpniowym Tour de l’Avenir, gdzie generalną klęskę osłodził sobie wygraniem ostatniego etapu. W 2018 roku już jako profesjonalista skutecznie pomagał Michałowi Kwiatkowskiemu na trasie 75. Tour de Pologne. Na górski szlak „ochrzczony” przez Siwakowa wyruszyłem dopiero o wpół do czwartej. Co prawda z Port de Bales do miasta zjechałem kwadrans przed trzecią, lecz musiałem jeszcze poczekać na przyjazd Piotra. Nie było bowiem mowy o tym byśmy wyrobili się z naszym drugim podjazdem zanim Pedro ukończy swą górską rundę. Wystartowaliśmy zgodnie z planem czyli we trzech. Najpierw kierując się w stronę kościoła Wniebowzięcia Matki Boskiej, a następnie prosto na południe Aleją d’Etigny. Niestety po niedawnych przejaśnieniach nie było już śladu w niebiosach. Lało w najlepsze, więc nasza górska wyprawa wyglądała na nieco szalone przedsięwzięcie.

Po krótkiej naradzie u granic miasta postanowiliśmy spróbować szczęścia. Tym niemniej intensywność deszczu szybko nas zastopowała. Już po 600 metrach jazdy schowaliśmy się pod przydrożną wiatą przystankową. Rafał postanowił zawrócić do Luchon. Ja wraz z Krzyśkiem po przeszło 3-minutowej przerwie udałem się w dalszą drogę. Wcześniej jednak ubraliśmy się cieplej, by choć w ten sposób chronić się przed ulewą. W tych warunkach jak i ciepłych strojach nie było mowy o szybszej jeździe. Chodziło tylko o przetrwanie w drodze do naszego celu. Po łatwym pierwszym kilometrze, na drugim było już znacznie trudniej. Pod koniec tego odcinka stromizna przekroczyła nawet 12%. W połowie trzeciego kilometra podjazd odpuścił i to na dłuższy czas. Stromiej zrobiło się dopiero tuż przed miejscem, gdzie nasz szlak rozstawał się z tym prowadzącym do Superbagneres. W tej okolicy nachylenie sięgnęło nawet 13%. Na rozjeździe odbiliśmy w lewo wjeżdżając na ostatnie 6 kilometrów tej wspinaczki. Po przejechaniu niespełna 5 kilometrów od granicy Luchon minęliśmy odchodzącą bardziej w lewo, zamkniętą obecnie, starą drogę do Hospice de France. Dwieście metrów dalej przejechaliśmy na zachodni brzeg La Pique. Szósty kilometr okazał się stosunkowo łatwy, lecz w połowie siódmego musieliśmy pokonać kilkusetmetrową ściankę o nachyleniu rzędu 11-13%. Tymczasem dawna ulewa stopniowo zmieniła się w ledwie mżawkę. Dlatego po pokonaniu owego odcinka zatrzymałem się na wysokości Camino de la Emperatriz czyli Ścieżki Cesarzowej (6,9 km). Zarządziłem ponowną zmianę odzienia, nie chcąc „ugotować się” na stromej 3-kilometrowej ścianie do mety. Krzyśkowi takie „przegrzanie systemu” groziło bardziej niż mi, bowiem dojechał tu ubrany w nieprzemakalną kurtkę. Ja przed deszczem ratowałem się jedynie bluzą oraz lekką kamizelką przeciwwiatrową. Ten postój kosztował nas niespełna dwie minuty.

Stromy finał zaczął się po przejechaniu 7,3 kilometra. Na ósmym kilometrze lekkim znieczuleniem okazały się dwa pierwsze wiraże. Na dziewiątym nachylenie już przez cały czas było dwucyfrowe, z maksimum sięgającym niemal 15%. Każdy musiał znaleźć swój sposób na pokonanie tej ciężkiej końcówki. Odjechałem Krzyśkowi, gdyż „kilka kilogramów kolarza mniej” zrobiło swoją różnicę. Niemniej mój kolega też dzielnie stawał na wysokości zadania, choć takiej stromizny na górze o tej długości wcześniej nigdy nie doświadczył. Na dziesiątym kilometrze było parę luźniejszych momentów przy okazji dwóch kolejnych zakrętów. Niemniej na początku jedenastego – tuż przed wodospadem Cascade du Parisien – stromizna znów poszybowała powyżej 14%. Trzeba było wytrzymać trudy wspinaczki jeszcze do połowy kilometra dwunastego, po czym na ostatnich 100 metrach można już było odetchnąć. Przez most wjechałem na parking, po czym skręciłem w stronę szlabanu strzegącego dostępu do schroniska. Nie dałem rady go ominąć więc zszedłem z roweru i już na pieszo dotarłem do budynku. Na segmencie o długości 10,6 kilometra strava zmierzyła mi czas 54:48 (netto 49:41, bowiem przeszło pięć minut kosztowały nas dwa przymusowe postoje). Stroma końcówka wyszła mi nie najgorzej czyli 3,27 kilometra w 19:37 (avs. 10,0 km/h z VAM 1053 m/h). Na górze spędziliśmy przeszło 40 minut, bowiem znów się rozpadało. Na szczęście lokal był otwarty, więc można było się schować pod dachem, zjeść ciastko i wypić kawę. Z suchej kryjówki mogliśmy obserwować kaprysy górskiej pogody. Ta nie ulegała większej poprawie. Nie mogliśmy jednak czekać bez końca. Kwadrans po piątej rozpoczęliśmy zjazd do Luchon, gdzie czekali już nasi trzej kompani. Darek tuż przed siedemnastą ukończył swój siódmy etap. Na pokonanie północnego Port de Bales potrzebował 1h 22:33 (avs. 14,1 km/h). W sumie przejechał niemal 79 kilometrów z łącznym przewyższeniem ponad 2600 metrów.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1630541932

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1630541932

ZDJĘCIA

20180610_051

FILM

VID_20180610_004

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Hospice de France została wyłączona

Port de Bales

Autor: admin o 10. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1755 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1115 metrów

Długość: 19,4 kilometrów

Średnie nachylenie: 5,7 %

Maksymalne nachylenie: 11,7 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Nasza pierwsza noc w Aneres była półmetkiem owej wyprawy. Nazajutrz zaczynaliśmy drugą połowę naszego Tour de Midi-Pyrenees. Do mety było jeszcze daleko. W programie pozostało do przejechania sześć etapów czyli co najmniej tuzin premii górskich. Od niedzieli do piątku każdy dzień mieliśmy zaczynać samochodową wycieczką w kierunku hiszpańskiej granicy. Najkrótszy z owych transferów miał nam zabrać pół godziny, najdłuższe 50 minut. Najpierw trzy wypady w kierunku południowo-wschodnim, z czego dwa na start wyznaczony w słynnym Bagneres-de-Luchon. Potem tyleż samo wyjazdów na południowy-zachód, z czego dwa ku bliskiemu sercom polskich fanów kolarstwa Saint-Lary-Soulan. Taką kolejność przewidziałem już na etapie planowania całej wycieczki. Fatalne prognozy pogodowe na początek drugiego tygodnia naszego pobytu w Pirenejach jedynie utwierdziły mnie w tym pomyśle. Tym bardziej, że na wschodzie czyli szosach departamentu Haute-Garonne wjeżdżać mieliśmy co najwyżej na wysokość 1800 metrów n.p.m. Natomiast podczas zaplanowanego na sam koniec wyprawy powrotu na drogi Hautes-Pyrenees czekały nas dwie wspinaczki na poziom około 2200 metrów czyli Col de Portet i Route de Lacs (Cap de Long i Aumar). Dlatego ów okres gorszej aury należało przeczekać na nieco niższym pułapie. Etap siódmy i dziewiąty mieliśmy zacząć w uzdrowisku Bagneres-de-Luchon. Miasteczko to choć niewielkie (nigdy nie miało więcej niż 4300 mieszkańców) jest bardzo ważnym punktem na historycznej trasie Tour de France. Jak dotąd aż 50 razy kończono w nim etapy „Wielkiej Pętli”. Ów zacny jubileusz Luchon obchodziło w tym roku, z grubsza sześć tygodni po naszym pobycie. Pod tym względem „większe branie” na Tourze miały jedynie dwie metropolie czyli: Paryż i Bordeaux oraz położone u bram Pirenejów miasto Pau.

Swą nadzwyczajną popularność Luchon zawdzięcza dogodnemu położeniu na kolarskiej mapie Francji. Dawnymi czasy, przynajmniej do końca lat dwudziestych, Tour przemierzał całe Pireneje z Perpignan do Bayonne (lub też w kierunku odwrotnym) zaledwie dwoma skokami. To znaczy za pomocą dwóch przeszło 320-kilometrowych etapów. Meta pierwszego z nich jak i start drugiego wypadała właśnie w Bagneres-de-Luchon, leżącym w połowie dystansu dzielącego Morze Śródziemne od Oceanu Atlantyckiego. Poza tym właśnie tu najlepiej było zawsze zacząć lub skończyć klasyczną sekwencje pirenejskich przełęczy czyli: Aubisque, Tourmalet, Aspin i Peyresourde. Pierwszy etap z Perpignan do Luchon wygrał w 1910 roku Francuz Octave Lapize. Natomiast pierwszy górski odcinek z Bayonne do Luchon w sezonie 1913 Belg Philippe Thys. Przed wybuchem II Wojny Światowej uzdrowisko to gościło etapowy finisz TdF aż 25 razy. Zabrakło go tylko na wyścigu z roku 1939. Przybywano tu rokrocznie, nawet gdy w latach 30. pirenejskie etapy bywały krótsze po tym jak startowano także z Ax-les-Thermes lub Pau. Po największej z wojen Luchon nieco straciło na znaczeniu, gdyż na trasie TdF pojawiało się m/w co trzy lata. Na początku XXI wieku na dłuższy czas wypadło z obiegu. Niemniej wróciło na Tour w 2010 roku i od tego czasu gości uczestników Touru co dwa sezony. W latach 2010 i 2012 wygrał tu Francuz Thomas Voeckler, w 2014 roku Australijczyk Michael Rogers, w 2016 Chris Froome, zaś w tym sezonie Julian Alaphilippe. Długiej listy triumfatorów z Luchon nie ma co wymieniać, lecz warto wspomnieć, że przed Voecklerem dublet w ustrzelili tu: Belg Firmin Lambot (1914 i 1920) oraz Bretończyk Jean Robic (1949 i 1953). Z naszej kwatery do Bagneres-de-Luchon pojechaliśmy drogami D26 i N125. Ta druga na swym południowym odcinku zmienia status z szosy krajowej na departamentalną.

Wyruszyliśmy do Luchon w pełnym składzie. Pięciu ludzi, lecz z trzema różnymi pomysłami na spędzenie najbliższych kilku godzin. Piotr miał zrobić rundę z kierunkiem jazdy odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. To znaczy z płaskim 30-kilometrowym początkiem, a następnie północnym podjazdem pod Bales i zjazdem ku mecie w uzdrowisku. Pozostała czwórka śmiałków miała zacząć etap siódmy wspinaczką na Bales od strony południowej. Niemniej Darek miał następnie zjechać do Mauleon-Barousse, aby wjechać na tą przełęcz również od nieco trudniejszej strony północnej. Natomiast ja, Rafał i Krzysiek po wjechaniu na Bales mieliśmy zawrócić do Luchon, aby na drugie danie „połknąć” krótki, acz stromy podjazd do schroniska Hospice de France. Jednym słowem dla każdego z nas podczas pierwszej wizyty w Luchon liczyła się przede wszystkim Port de Bales. Przełęcz ta jest relatywnie świeżym wynalazkiem w dziejach Tour de France. Po raz pierwszy pojawiła się na trasie „Wielkiej Pętli” dopiero w 2007 roku. Miało to miejsce na etapie z Foix do Loudenvielle, który w owym sezonie był też sceną amatorskiego L’Etape du Tour. Dzięki temu dokładnie tydzień przed rywalizacją profesjonalistów mogłem osobiście zapoznać się z północnym obliczem Port de Bales i do tego w wyścigowej atmosferze. To właśnie na tej trasie zaliczyłem swój najlepszy z trzech występów w tej imprezie (313 miejsce i 325 czas). Jeszcze lepiej pomimo upadku przed Portet d’Aspet spisał się Piotrek Mrówczyński, który finiszował na początku trzeciej setki. Pierwszym zwycięzcą premii górskiej TdF na Bales został niebawem Luksemburczyk Kim Kirchen. Tym niemniej pierwszy na linię mety dojechał – zdyskwalifikowany później za nielegalną transfuzję krwi – Kazach Aleksander Winokurow. W późniejszych latach Tour zajrzał na Port de Bales jeszcze cztery razy. Za każdym razem podjeżdżano od strony północnej. Po dwakroć na etapach wiodących do Bagneres-de-Luchon (2010 i 2014) oraz stacji narciarskiej Peyragudes (2012 i 2017). Przy tej drugiej lokalizacji po zjeździe z Bales trzeba jeszcze pokonać dwa podjazdy tzn. 10-kilometrowy na Col de Peyresourde oraz 3-kilometrowy na metę.

W latach 2010 i 2012 Voeckler oraz aktualny mistrz świata Alejandro Valverde wygrali zarówno premię górską jak i sam etap. Przy kolejnych okazjach bywało już inaczej. W 2014 roku na przełęczy pierwszy był Kolumbijczyk Jose Serpa, zaś na mecie Rogers. Natomiast w sezonie 2017 premię zgarnął Anglik Steve Cummings, zaś finisz wygrał Francuz Romain Bardet. Podobnie było na etapie Vuelta a Espana 2013. Na górę pierwszy wjechał tu Portugalczyk Andre Cardoso, zaś etap do Peyragudes wygrał Francuz Alexandre Geniez. Najbardziej pamiętne wydarzenie związane z przełęczą Bales miało miejsce na piętnastym etapie TdF z roku 2010. Faworyci jechali wówczas kilka minut za trójką uciekinierów, którym przewodził Voeckler. Prowadzący w wyścigu Luksemburczyk Andy Schleck zaatakował obrońcę tytułu Alberto Contadora. Wtem kolarzowi ekipy Saxo-Bank spadł łańcuch z tarczy, co skrzętnie wykorzystał zawodnik Astany dojeżdżając do mety w Luchon z przewagą 39 sekund nad liderem. Żółta koszulka zmieniła właściciela i to do końca wyścigu. Na mecie w Paryżu Hiszpan miał zapas właśnie 39 sekund. Dalszą historię znamy. U Contadora wykryto clenbuterol, lecz dopiero latem 2011 roku został on ukarany, a zwycięstwo w TdF 2010 trafiło do młodszego z braci Schlecków. Można przypuszczać, iż gdyby nie owa wpadka dopingowa oraz „afera łańcuchowa” to Contadora i Schlecka na Polach Elizejskich dzieliło by mniej niż legendarne 8 sekund, o które Greg Lemond wyprzedził Laurenta Fignona na TdF 1989. Poza Tourem i Vueltą przełęcz Bales bywa też używana na Route du Sud. W obecnej dekadzie trzykrotnie. Za każdym razem na etapach do Bagneres-de-Luchon (2011, 2013 i 2015). Wcześniej właśnie na tym wyścigu „profi” po raz pierwszy przetestowali północny podjazd na Port de Bales. Miało to miejsce na trasie 28-kilometrowej czasówki ze startem w Izaourt i metą na owej przełęczy. Ten etap górskiej prawdy wygrał Przemek Niemiec, jeżdżący wówczas w ekipie Miche. Nasz rodak o 29 sekund wyprzedził Francuza Sandy Casara i o 45 Szweda Gustava-Erika Larssona. W całym wyścigu był jednak „tylko” czwarty, a triumfował nad wyraz skutecznych w tych stronach Voeckler.

Do Luchon dotarliśmy po jedenastej. Zatrzymaliśmy się na małym parkingu przy Avenue Henri Dunant. Mimo deszczowej aury Pedro niemal od razu ruszył na swoją trasę. Przejechał blisko 73 kilometry z przewyższeniem niespełna 1500 metrów. Ponad 19-kilometrowy segment na północnym Port de Bales pokonał w 1h 32:02 (avs. 12,6 km/h z VAM 754 m/h). My wyglądaliśmy przejaśnień, ale po pół godzinie stwierdziliśmy, że nie ma co dłużej zwlekać ze startem. Podjazd rozpoczęliśmy na rondzie o ósemkowym kształcie, na którym zaczyna się droga D618. Pierwsze 700 metrów prowadziło po płaskim terenie. Potem do końca drugiego kilometra nachylenie trzymało powyżej 7%, przy max. 9%. Dario zaczął spokojnie i szybko odpadł. Następnie po krótkim zjeździe, stromizna wróciła na ten pułap w połowie czwartego kilometra, tuż przed pierwszym z dwóch wiraży. W tym miejscu kłopoty zaczął mieć Rafa. Gdy dokładnie po czterech kilometrach jazdy opuściliśmy prowadzącą na Peyresourde szosę D618 jechałem już tylko z Chrisem. Rafał tracił do nas 49 sekund, zaś Darek 1:53. Pierwsze 2200 metrów na nowej drodze D51 było bodaj najtrudniejszym odcinkiem całego wzniesienia. Średnie nachylenie 9,9% przy max. 11,7%, tą ścianę czuć było w nogach. Krzysiek trzymał się dzielnie. Miałem nadzieję, że będę miał towarzysza w tej długiej wspinaczce. W połowie ósmego kilometra minęliśmy wioskę Saint-Paul-d’Oueil. Tymczasem Darek przegonił Rafała, lecz tracił już do nas prawie trzy minuty. Kolejne dwa kilometry o zmiennym nachyleniu doprowadziły nas do kolejnej wioski czyli Mayregne (9,6 km). To był już półmetek podjazdu. Jechaliśmy lewym brzegiem potoku La Neste d’Oueil. Niemal cały czas w deszczu, acz obyło się bez większej ulewy. Druga połowa wzniesienia powitała nas łagodniejszym nachyleniem. Do końca trzynastego kilometra z rzadka docierało ono w rejon 6%. Na kilometrze dwunastym minęliśmy wioski: Caubous i Cires. Okolica mi się podobała, szkoda tylko że okazała się tak zapłakana.

Ostatnią miejscowością na naszym szlaku była Bourg-d’Oueil, w połowie czternastego kilometra. Do niej jednak nie dane nam było wjechać, bowiem tuż przed ową wioską należało wziąć ostry zakręt w prawo. Na tej wysokości Dario tracił już 4:36, zaś Rafał niemal 10 minut. Szosa zmieniła swe oznaczenie na D51d i po 1200 metrach z nachyleniem czasem przekraczającym 8% doprowadziła nas do kolejnego ciasnego zakrętu. Pod koniec szesnastego kilometra znów zrobiło się ciężko. Teraz czekał nas przeszło kilometr o średniej stromiźnie prawie 9%. Przy drodze pojawił się pierwszy znak oznajmiający ile kilometrów zostało nam jeszcze do szczytu. Prowadziłem nasz dwuosobowy oddział, zaś za plecami słyszałem coraz głośniejszy oddech Krzyśka. Mogłem przyśpieszyć, lecz nie miałem serca gubić kolegi. Na 1500 metrów przed finałem napotkaliśmy na swej drodze żywą przeszkodę w postaci wielkiego stada owiec nieśpiesznie spacerującego naszym szlakiem. Chcąc bezpiecznie przejechać musieliśmy zwolnić, a raz nawet zatrzymać się na chwilkę. Luźniej zrobiło się dopiero na ostatnich kilkuset metrach. Według stravy finałowy odcinek powyżej Bourg-d’Oueil o długości 5,9 kilometra zrobiliśmy w 26:59 (avs. 13,0 km/h). Natomiast całe wzniesienie czyli segment o długości 19 kilometrów pokonaliśmy w 1h 19:37 (avs. 14,3 km/h z VAM ledwie 820 m/h). Darek finiszował w czasie 1h 25:26. Natomiast Rafał zdegustowany tym co owcza armia zostawiła po sobie na jezdni dotarł na górę w czasie 1h 40:29. Na przełęczy zrobiliśmy stosowną dokumentację zdjęciową. Potem pożegnaliśmy Dariusza życząc mu powodzenia w realizacji jego śmiałego planu. Na górze było tylko 13 stopni, ale na nasze szczęście już nie padało. Natomiast na zjeździe pomiędzy chmurami widziałem nieco błękitu. Niestety moje nadzieje na pogodne popołudnie wkrótce miały zostać rozwiane.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1630536284

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1630536284

ZDJĘCIA

20180610_001

FILMY

VID_20180610_001

VID_20180610_002

VID_20180610_003

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Port de Bales została wyłączona

Nistos-Cap Nestes

Autor: admin o 9. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1595 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1035 metrów

Długość: 16,9 kilometrów

Średnie nachylenie: 6,1 %

Maksymalne nachylenie: 11,7 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Transfer z Lourdes do Aneres zabrał nam około godziny, choć do przejechania mieliśmy tylko 67 kilometrów, w dodatku częściowo po autostradzie A64. Nowe lokum przypadło nam do gustu. Był to dom wolnostojący z salonem i dużą kuchnią na parterze oraz dwoma pokojami na pierwszym piętrze. Mieliśmy też po łazience na każdym poziomie oraz odrębne pomieszczenie gospodarcze i duży ogród na tyłach domostwa. Wszystko w bezpośrednim sąsiedztwie wyłączonego z użytku kościoła. Na miejscu zjawiliśmy się około szesnastej. Było już zatem zbyt późno na jakiś dalszy wypad w góry. Jednak na tą właśnie okazję miałem przygotowane jedno wzniesienie położone całkiem blisko naszej drugiej bazy. Podjazd niemal nieznany w kolarskim światku, acz mający „szlachetne” przewyższenie ponad tysiąca metrów. Wydawał się być wyzwaniem co najmniej na miarę premii górskiej pierwszej kategorii. Mowa o 17-kilometrowej wspinaczce z wioski Bas Nistos, do drugiego już w tym dniu ośrodka narciarstwa klasycznego, czyli Station de Nistos. Jak dotychczas nie wypróbowano go na wielkim Tour de France, ani nawet na małym Route du Sud. Cóż stacja jest dość skromna, w każdym razie mniejsza niż Couraduque-Val d’Azun. Do dyspozycji amatorów zimowego biegania jest tu osiem tras o łącznej długości 43 kilometrów oraz trzy dla użytkowników rakiet śnieżnych, a także jedna saneczkowa. Przede wszystkim jednak droga ku stacji w cieniu góry Cap Nestes (1887 m. np.m.) znajduje się z dala od najpopularniejszych górskich szlaków biegnących przez Hautes-Pyrenees. Podjazd ten trudno byłoby wkomponować w pirenejski etap z prawdziwego zdarzenia tj. taki z kilkoma premiami górskimi. Najbliższe wzniesienia znane z tras TdF to: Port de Bales i Col d’Aspin. Niemniej miejscowości leżące u ich bliższych podstaw czyli: Mauleon-Barousse i Arreau są oddalone od Bas Nistos odpowiednio o 25 i 34 kilometry. Tym samym nawet gdyby znalazły się odpowiednie finanse to Station de Nistos nadałby się tylko na etap rodem z Vuelty (czytaj: płaski dojazd i jedna góra na sam koniec) lub trasę górskiej czasówki.

Na spotkanie z tym tajemniczym wzniesieniem wybraliśmy się we trzech. Oprócz mnie ochotę na kolejną górską przygodę mieli: Darek i Rafał. Natomiast Piotr i Krzysztof w to sobotnie późne popołudnie wybrali się na przejażdżkę prosto z domu po terenie pagórkowatym. Wyruszyli z Aneres o wpół do szóstej w kierunku wschodnim. Ostatecznie przejechali 46 kilometrów kreśląc na mapie okolicy trasę o kształcie T-shirta. Przetestowali szosy także sąsiedniego departamentu Haute Garonne, odwiedzając choćby miasteczko Montrejeau. Nasza trójka wsiadła zaś do Renault Traffica by nie tracąc cennych sił podjechać do wspomnianego już Bas Nistos. Dojazd szosą D75 był krótki, bo ledwie 9-kilometrowy. Około osiemnastej byliśmy na miejscu, znajdując parking na lewym brzegu Ruisseau de Nistos. Zasadniczo trochę to późna pora na wycieczkę w góry. Na szczęście był 9 czerwca, więc do zachodu słońca w tym rejonie mieliśmy jeszcze trzy i pół godziny. Wiedziałem, że podjazd będzie wymagający w swej środkowej części. Na podstawie dostępnych profili można go podzielić na cztery fragmenty o zmiennej skali trudności. Pierwsze cztery kilometry ze średnim nachyleniem 3%, prowadzące jeszcze wzdłuż wspomnianego strumienia. Potem czekała już na nas droga o typowo górskim charakterze. Najpierw osiem ciężkich kilometrów ze średnią stromizną 8,5%, następnie trzy lekkie kilometry o przeciętnej 2,2% i na koniec dwa kilometry o wartości 8,8%. Wystartowaliśmy kwadrans po szóstej i szybko okazało się, że na tej górze nie będę miał towarzystwa. Moi koledzy zastosowali regułę Gustava Kramera z Vabanku czyli „langsam, langsam aber sicher”. To znaczy powolutku, konsekwentnie do celu. Obaj mieli zresztą ku temu dobre powody. Darek miał przecież w nogach piątkowy maraton, zaś Rafał wyjechał się przed południem na Hautacam.

Rozstaliśmy się już pod koniec pierwszego kilometra, tuż po minięciu osady Hont Nere. Pierwsze cztery kilometry był generalnie łatwe, choć stromizna momentami przekraczała tu 7%. Zanotowana przez mój licznik średnia niewiele odbiegała od tej zapowiadanej, bowiem wyniosła 3,8%. Na tym fragmencie podjazdu jechało się przez teren zamieszkany. Co chwilę mijaliśmy kolejne osady lub pojedyncze gospodarstwa. Największą była Beyriere (2,2 km) przy moście do Haut Nistos. Ten łatwy teren skończył się jednak za osadą Les Arreuas, gdzie po przejechaniu 4,1 kilometra należało opuścić szosę D75. Trzeba było skręcić w lewo na drogę do stacji Nistos – Cap Nestes, zamkniętej o tej porze roku. Do tego wirażu dojechałem w niespełna 12 i pół minuty jadąc ze średnią prędkości 20 km/h. Moi dwaj kompani dotarli tu po dalszych dwóch minutach. Za owym zakrętem podjazd zmienił się pod każdym względem. Przez kolejne sześć kilometrów trzymał na stałym poziomie powyżej 7%. Trafił się ledwie jeden moment z nachyleniem 5%, lecz z drugiej strony było aż kilka miejsc gdzie stromizna przekroczyła wartość 11%. W kontraście do początkowego odcinka droga ta prowadziła przez odludny i mocno zalesiony obszar. Ostatnim gospodarstwem na tym szlaku jest Coume de Bourguy (5,4 km) leżące tuż przed drugim wirażem. Po krótkim wypłaszczeniu na początku jedenastego kilometra szosa jeszcze przez około 1500 metrów stawiała pewne wymagania, po czym pod koniec dwunastego kilometra nachylenie znacząco odpuściło. Skończył się najtrudniejszy fragment tego wzniesienia, na stravie oznaczony jako „Montee Triathlon des Neiges”. Ten 8-kilometrowy segment przejechałem w 39:59 (avs. 12,0 km/h z VAM 1017 m/h – wedle moich krytycznych obliczeń).

Co ciekawe KOM z tego odcinka od 24 maja tego roku należy do Pawła Siwakowa, młodego asa z Team Sky, mieszkającego nieopodal w oksytańskiej wiosce Soueich. Dalej do połowy piętnastego kilometra jechało się łatwo i przyjemnie. Nie zbrakło nawet krótkich zjazdów. Dopiero na 2200 metrów przed stacją ponownie trzeba było wrzucić łańcuch na większe tryby kasety. Na tym sektorze wyszło mi średnie nachylenie 9%, przy maksimum zbliżonym do 12%. Na 800 metrów przed finałem wyjechałem na odsłonięty teren powyżej górnej granicy lasu. Jako, że nawet na ostatnim łuku chwilowa stromizna dobiła do 11% trzeba było cisnąć do samego końca. Dojechałem do tablicy na końcu parkingu w czasie 1h 09:35 (avs. 14,5 km/h). Wokół stacji było pusto i cicho. Główny budynek zamknięty na cztery spusty. Na niebie zbierały się chmury, lecz jeszcze nie padało. Na górze temperatura 17 stopni czyli o dziesięć stopni mniej niż w Bas Nistos. Powoli zbliżała się godzina 19:30, więc uznałem że jeśli chcę zrobić przyzwoite zdjęcia na tym wzniesieniu to niestety nie mogę czekać do skutku na przyjazd Darka i Rafała. Z tej przyczyny na mecie spędziłem tylko 12 minut. Musiałbym czekać dwa razy dłużej by zobaczyć finiszujących kolegów. Do samego końca wspinali się z rezerwą. Jak sądzę Dario jechał na „pół gwizdka”, zaś Rafa w takcie na „trzy/czwarte”. Tym sposobem na odcinku 12,9 km za wirażem w Les Arreuas stracili kolejne 20 minut. Minęliśmy się po pierwszym kilometrze mojego zjazdu, po czym ponownie spotkaliśmy się już na samym dole. Wszyscy zadowoleni z tego, że pomimo późnej godziny przy niezłej pogodzie udało się odkryć kolejny pirenejski skarb. Jak dla mnie zjazd do samochodu o godzinie 20:20 był zdecydowanie najpóźniejszym finiszem w trakcie tej wyprawy.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1627991996

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1627991996

ZDJĘCIA

20180609_041

FILM

VID_20180609_003

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Nistos-Cap Nestes została wyłączona

Col du Couraduque

Autor: admin o 9. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1367 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 937 metrów

Długość: 18 kilometrów

Średnie nachylenie: 5,2 %

Maksymalne nachylenie: 13,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Sobota była dniem naszej jedynej przeprowadzki na tym wyjeździe. Mieliśmy się przenieść na wschód do bazy noclegowej nr 2 czyli „Gite Les Arrebourits 3 Clefs” we wiosce Aneres położonej nad rzeką Neste i zamieszkanej przez niespełna dwustu mieszkańców. Pozostając w departamencie Hautes-Pyrenees, acz już w okręgu Bagneres-de-Bigorre. We wstępnych planach na szósty etap miałem wspinaczki na Col de Beyrede oraz do stacji narciarskiej Cap Nestes. Tą pierwszą chciałem zrobić podczas przystanku na trasie naszego sobotniego transferu, zaś drugą już po zameldowaniu się w nowym lokum. Ostatecznie zdecydowałem się jednak dokonać jednej zmiany w tym programie. W środę zaliczyłem tylko jedno wzniesienie, po tym jak na skutek deszczu zrezygnowałem z popołudniowego wypadu na Col de Couraduque. Teraz uznałem, że warto wrócić do tego tematu i zobaczyć ową przełęcz w ramach pożegnania z Argeles-Gazost. Miałem przy tym nadzieję, iż odsuniętą na dalszy plan Beyrede uda mi się mimo wszystko zaliczyć na etapie dziesiątym, po wcześniejszym wjechaniu na Hourquette-Ancizan i Col d’Aspin. Wybrawszy Couraduque pozostało mi jeszcze zdecydować, którym szlakiem chcę na nią wjechać. Z Argeles-Gazost biegną na nią bowiem dwie niemal zupełnie alternatywne drogi. Południowo-wschodnia prowadzi przez miejscowość Aucun, zaś północno-wschodnia przez wioskę Gez. Obie opcje miały swoje plusy i minusy. Ta pierwsza gwarantowała dobrej jakości asfalt od startu do mety, lecz oznaczałaby konieczność przejechania aż 10 kilometrów po drodze D918. To znaczy powtórzenie sporej części wtorkowego podjazdu na Col d’Aubisque via Col du Soulor. Nowością byłaby jedynie końcówka powyżej Aucun czyli 6,2 kilometra po drodze D928. Natomiast druga poza wspólnym dla obu wersji odcinkiem startowym byłaby czymś zupełnie nowym. Tym niemniej istniało spore ryzyko, iż jakość tej szosy będzie gorsza, zaś na ostatnich kilometrach tego rodzaju nawierzchni może zupełnie zbraknąć. Mimo to, żądny nowych wrażeń, wybrałem ten drugi szlak.

Col de Couraduque podobnie jak sąsiednia Col de Spandelles nie dostąpiła dotychczas zaszczytu pokazania się na największej z kolarskiej aren czyli trasie Tour de France. Tym niemniej w 2016 roku odkrył ją dla zawodowego peletonu wyścig Route du Sud. Na przełęczy tej znajduje się centrum narciarstwa biegowego tzn. Station nordique Val d’Azun. Dlatego też możliwe było tu zorganizowanie mety czwartego etapu tej imprezy. Ten górski odcinek rozpoczęty w dalekim Saint-Gaudens prowadził przez przełęcze: Tourmalet i Borderes. Następnie po zjeździe do Arrens i płaskim odcinku do Aucun kolarze mieli do pokonania finałowy podjazd o długości 6,2 kilometra i średnim nachyleniu 8,2%. Etap wygrał Katalończyk Marc Soler, który o 4 sekundy wyprzedził lidera tego wyścigu Kolumbijczyka Nairo Quintanę oraz młodziutkiego Anglika Hugh Carthiego. W obecnych warunkach zważywszy na jakość szutru po północnej stronie przełęczy wydaje się, iż Couraduque mogłaby się pojawić na TdF jedynie jako podjazd finałowy, co nieco ogranicza jej szanse. W wypadzie na tą przełęcz towarzyszył mi nasz piątkowy bohater czyli Darek. Piotr postanowił zrobić sobie luźniejszy dzień i przed południem wybrał się na zwiedzanie pobliskiego Lourdes, największego we Francji ośrodka kultu maryjnego. Z kolei Rafał z Krzyśkiem przed wyjechaniem z Argeles-Gazost postanowili zmierzyć się z pięciokrotnie przetestowanym na Tourze podjazdem do stacji Hautacam. Wyjechali z Pyrenees Resort kwadrans po dziesiątej i z dużym animuszem zabrali się do starcia z tą premią górską najwyższej kategorii. Według stravy segment o długości 12,85 kilometra przejechali w 1h 12:04 (avs. 10,7 km/h z VAM 853 m/h). Do środowego wyniku Darka nie mogli się zbliżyć. Dario na tym samym odcinku wykręcił czas 57:32 (avs. 13,4 km/h z VAM 1069 m/h). Tym niemniej pojechali ponad cztery minuty szybciej niż Pedro, który w poniedziałek uzyskał na tej górze wynik 1h 16:17.

My wystartowaliśmy blisko godzinę po kolegach z Gorzowa. Na początek „małe dejavu” czyli te same 1500 metrów co na szlakach pod Col d’Aubisque i Col des Borderes. Dario zaczął naprawdę mocno. Dość powiedzieć, że aby utrzymać się mu na kole musiałem przejechać odcinek 700 metrów między rynkiem w Argeles a wjazdem na drogę D102 aż o 40 sekund szybciej niż we wtorek. Potem Darek przyznał mi się, iż chciał sprawdzić ile energii mu zostało po piątkowym królewskim etapie. Wyszło jednak na to, że upolowanie „Pirenejskiego Świstaka” miało swoją cenę. Na trzecim kilometrze mój kolega mocno spuścił z tonu i mogłem się zająć dyktowaniem tempa, które byłbym w stanie wytrzymać na całej długości tego podjazdu. Po przejechaniu 3 kilometrów dotarliśmy do Gez. Trzysta metrów dalej trzeba było na chwilę stanąć i pomyśleć, którą z dwóch wąskich dróg mamy dalej jechać. Szosa D102 biegła stąd w prawo ku wsi Sere-en-Lavedan. Nie mieliśmy jej na naszym profilu, więc wyszło na to, iż trzeba odbić w lewo. Po „re-starcie” Darek jechał już spokojnie, więc na dojeździe do osady Bedats (4,3 km) definitywnie straciliśmy z sobą kontakt. Na kolejnych kilometrach trzeba było sobie radzić z licznymi zmianami rytmu. Począwszy od połowy piątego do końca dziewiątego kilometra należało pokonać osiem ścianek ze stromizną rzędu 10-12%, przedzielonych łatwiejszym odcinkami na których nachylenie spadało do 5% lub też prawie do zera. Następnie przez półtora kilometra było niemal płasko, lecz od połowy jedenastego kilometra znów czekał nas trudniejszy fragment, tym razem stabilne 8-9% przez dobry kilometr. Kolejny łatwiejszy odcinek skończył się przy gospodarstwie nad strumieniem Rioutou (12,2 km). Następnie do połowy czternastego kilometra znów było trudniej czyli ze stromizną do 11%, po czym łatwiejsze kilkaset metrów doprowadziło każdego z nas do miejsca kluczowego dla dalszych losów tej historii.

Po 55 minutach jazdy dojechałem do rozdroża, na którym chcąc kontynuować wspinaczkę pod Couraduque należało skręcić ostro w lewo. Znak drogowy wskazywał, iż do przełęczy tej brakuje jeszcze 3,8 kilometra. Wyglądało na to, iż cały ten dystans trzeba będzie pokonać po drodze gruntowej. Zagadką pozostawała jej jakość. Pierwsze wrażenia były negatywne. Szlak był mocno kamienisty, a przy tym do końca piętnastego kilometra było stromo. Nachylenie momentami dochodziło nawet do 13%. Nie łatwo było wybrać bezpieczny tor jazdy. Bojąc się utraty równowagi w sumie trzy razy postawiłem stopę na tej żwirowej nawierzchni. Na szczęście na szesnastym kilometrze stromizna odpuściła, zaś grunt stał się mniej sypki. Dalsza droga przez las była już jazdą po ubitym gruncie przy znikomym nachyleniu poniżej 3%. Ostatecznie do swej mety na całkiem sporym parkingu dotarłem w godzinę i 13 minut. Według stravy asfaltowy segment o długości 13,1 kilometra pokonałem w czasie brutto 51:47 (avs. 15,2 km/h), zaś szutrowy finał w 17:44 (avs. 12,8 km/h). Spoglądając na gładki asfalt po drugiej stronie przełęczy nabrałem wątpliwości czy aby na pewno dokonałem dobrego wyboru. Tymczasem Darek, który do rozdroża dotarł ze stratą około 10 minut również spróbował szczęścia na szutrze. Dojechał do okolic Gite-Refuge du Haugarou (14,4 km). Tu jego wyrozumiałość dla podejrzanej nawierzchni i wiara w moje szaleństwo się skończyła. Zjechawszy z powrotem do rozjazdu postanowił kontynuować swą wspinaczkę po asfalcie. Tym sposobem pokonawszy kolejne 2 kilometry o średnim nachyleniu 9,4% po raz drugi w tym tygodniu zameldował się na Col des Spandelles. Spotkaliśmy się w trakcie zjazdu, na trzy kilometry przed Gez. Po dotarciu na rynek w Argeles-Gazost zatrzymaliśmy się na szybką przekąskę w miejscowej pizzerii. Potem do pokonania mieliśmy jeszcze 13-kilometrowy dojazd do Lourdes boczną drogą D921b przez Ayzac-Ost i Agos-Videlos. Swój etap 6a zakończyliśmy na olbrzymim parkingu przy Boulevard du Gave, gdzie czekał już na nas Piotrek.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1627991990

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1627991990

ZDJĘCIA

20180609_001

FILMY

VID_20180609_001

VID_20180609_002

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Col du Couraduque została wyłączona

Col du Tourmalet – W

Autor: admin o 8. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 2115 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1405 metrów

Długość: 18,7 kilometra

Średnie nachylenie: 7,5 %

Maksymalne nachylenie: 12,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Lepszej oprawy do uczczenia swego „górskiego jubileuszu” nie mogłem sobie wymarzyć. Col du Tourmalet to najwyższa szosowa przełęcz z prawdziwego zdarzenia we francuskiej części Pirenejów. Pomimo, że po północnej stronie granicy francusko-hiszpańskiej jest kilka asfaltowych dróg sięgających nieco wyżej to twierdzenie wydaje się być uzasadnione. Lac d’Aumar i Lac de Cap de Long są bowiem szosami wiodącymi ku wysokogórskim jeziorom. Natomiast Col de Portet czy Col de Tentes dla kolarzy szosowych są przełęczami jedynie z nazwy, bowiem na drugą stronę nie da się z nich zjechać. Tourmalet jest również najbardziej popularnym wzniesieniem w historii Tour de France. Począwszy od etapu Luchon – Bayonne z roku 1910 na przełęcz tą wjeżdżano aż 82 razy. Dlatego też jeden z przydomków tej góry to „Incontourable” czyli w tłumaczeniu na język Mickiewicza „Nie do ominięcia”. Z kolei sama nazwa tej przełęczy pochodzi z dialektu gaskońskiego języka oksytańskiego i oznacza „Odległa Góra”. Najwyraźniej ze względu na swą wysokość i przewyższenie ta górska przeprawa dawnym mieszkańcom pirenejskich dolin musiała się wydawać szczególnie daleka. Jak już wspomniałem związek Col du Tourmalet z wyścigiem Tour de France jest bardzo długi i wielce owocny. Przy tym organizatorzy „Wielkiej Pętli” dość sprawiedliwie traktowali oba zbocza tej kolarskiej góry. Jak dotychczas od strony zachodniej czyli z początkiem wspinaczki w Luz-Saint-Sauveur wjeżdżano już 43-krotnie. Natomiast po ścianie wschodniej wspinano się na przełęcz 39 razy. Poza tym trzykrotnie orientalny podjazd kończono w stacji La Mongie na wysokości 1715 metrów n.p.m., gdzie wygrywali: Francuz Bernard Thevenet (1970), niejaki Lance Armstrong z dalekiego Teksasu (2002) i Włoch Ivan Basso (2004).

Pierwszym zdobywcą tej przełęczy został Octave Lapize. Na inaugurację jak i w dwóch kolejnych latach na Tourmalet wspinano się do wschodu. Zachodni podjazd na przełęcz po raz pierwszy przetestowano w roku 1913. Na górę pierwszy wjechał Belg Philippe Thys, który podobnie jak Lapize swój wyczyn przekuł później na generalne zwycięstwo w tej edycji Touru. Tym niemniej i tak do legendy przeszedł tego dnia Francuz Eugene Christophe, któremu na pierwszych kilometrach zjazdu pękł przedni widelec. Historia jego 10-kilometrowego spaceru do Sainte-Marie-de-Campan oraz naprawy roweru w kuźni miejscowego kowala jest na tyle dobrze znana, że nie będę rozwijał owego wątku. Przed wybuchem II Wojny światowej Tourmalet zabrakło na trasie TdF jedynie w roku 1922. W tym okresie popularniejszym był podjazd zachodni, wykorzystany 17 razy. Natomiast od wschodu wspinano się tylko 8-krotnie. Pierwszym zwycięzcą premii górskiej na Tourmalet czyli w roku 1933, gdy wprowadzono klasyfikację górską został Hiszpan Vicente Trueba. Po Wojnie większe uznanie w oczach dyrekcji wyścigu zyskało wschodnie oblicze góry, które w czasach „nowożytnych” prowadzi w stosunku 31:26. Co ciekawe każdy z dwóch podjazdów na Tourmalet wystąpił już w roli etapowej mety na wyścigu Dookoła Francji. Wschodni podjazd był finałem siedemnastego etapu TdF 1974. Odcinek ten wygrał Francuz Jean-Pierre Danguillaume, skądinąd zwycięzca Wyścigu Pokoju w sezonie 1969. Z kolei zachodni został w ten sposób wyróżniony podczas edycji z roku 2010 gdy świętowano 100-lecie obecności Pirenejów na trasach TdF. Na siedemnastym etapie tego wyścigu Andy Schleck i Alberto Contador odjechali swym rywalom na ponad minutę. Tego dnia wygrał Luksemburczyk, zaś Hiszpan utrzymał prowadzenie w wyścigu. „El Pistolero” dowiózł koszulkę lidera do Paryża, lecz ostatecznie skreślono go z listy triumfatorów po pozytywnym wyniku badań antydopingowych (clebuterol).

Pośród wszystkich zdobywców Col du Tourmalet na trasach Tour de France znajdujemy czterech kolarzy, którzy trzykrotnie byli pierwsi na tej górze oraz sześciu zawodników, którzy dokonali tego dwa razy. Liderami w tym zestawieniu są: Francuz Jean Robic (1947-48 i 1953), Hiszpanie Federico Bahamontes (1954, 1962-63) & Julio Jimenez (1964-65 i 1967) oraz Belg Lucien Van Impe (1971, 1975 i 1977). Sprawcy dubletu to zaś: Belg Firmin Lambot (1914 i 1920), Francuz Benoit Faure (1930 i 1932), Belg Sylvere Maes (1935-36), słynny Fausto Coppi (1949 i 1952), Francuz Richard Virenque (1994-95) oraz Włoch Alberto Elli (1998-99). Cóż jeszcze można dodać? W roku 1969 tuż przed finałem wschodniego Tourmalet swój 120-kilometrowy solo rajd do mety w Mourenx rozpoczął wielki Eddy Merckx. „Kanibal” wygrał ten etap z przewagą blisko ośmiu minut nad następnymi kolarzami, zaś cały wyścig z zapasem prawie osiemnastu! W latach 1974 i 2010 przez Tourmalet przejeżdżano dwukrotnie. W 1993 roku nasz Zenon Jaskuła wraz ze Szwajcarem Tony Romingerem na wschodnim zboczu nadrobił 50 sekund nad liderem Miguelem Indurainem. Niemniej ostatecznie nic z tej akcji nie wyszło. W 2015 roku zwycięzcą tej premii górskiej został Rafał Majka. Kolarz Tinkoff-Saxo Bank „odczepił” kompanów z ucieczki w połowie wschodniego podjazdu i wygrał etap do Cauterets po solowej akcji na dystansie około 50 kilometrów. Ostatnimi zdobywcami Tourmalet byli dwaj efektownie jeżdżący Francuzi: Thibout Pinot (na szlaku zachodnim w 2016 roku) oraz Julian Alaphilippe (na wschodnim w roku 2018). W przyszłym roku uczestnicy Tour de France po raz 83. wjadą na tą przełęcz. Co ważne po raz trzeci w dziejach na przełęczy tej zakończy się jeden z etapów „Wielkiej Pętli”. Stanie się tak na czternastym odcinku 106. TdF. Tak jak przed dziewięciu laty w roli finałowego podjazdu wystąpi zachodni Tourmalet, tym razem poprzedzony północnym Col du Soulor.

Ja na Tourmalet wróciłem po blisko jedenastu latach. Po raz pierwszy wjechałem tam bowiem 12 lipca 2007 roku w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego. Tą słynną przełęcz zdobyliśmy wówczas od strony wschodniej. A w zasadzie od północno-wschodniej, bowiem startowaliśmy z Bagneres-de-Bigorre, przez co delikatną wspinaczkę zaczęliśmy już na sześć kilometrów przed Sainte-Marie-de-Campan. Tamten wschodni Tourmalet był dla mnie górą nr 44, zaś ten zachodni miał być już unikalną premią górską nr 500. Oba podjazdy są porównywalnie trudne. Zachodni jest dłuższy o blisko dwa kilometry i większy o 140 metrów przewyższenia, o ile start wschodniej wspinaczki wyznaczy się u Świętej Marii z Campan. Niemniej gdy do wschodniego podjazdu dojeżdża się z północy wówczas wzniesienie to ma aż 23 kilometry długości i amplitudę o 50 metrów większą od swego zachodniego oponenta. Tak czy owak Tourmalet na TdF to zawsze premia górska najwyższej kategorii (HC). Mimo to przed wyjazdem do Francji poważnie rozważałem możliwość dodania do 19-kilometrowej wspinaczki z Luz-Saint-Sauveur jeszcze kilku szutrowych kilometrów ze szlaku na Pic du Midi Bigorre (2877 m. n.p.m.). Do obserwatorium astronomicznego na szczycie tej góry nie sposób dojechać na rowerze. Tym niemniej na dwóch kółkach można się dostać w jego pobliże. Ponoć po całkiem przyjaznym nam szosowcom szutrze można dotrzeć przynajmniej do Col de Sencours (2378 m. n.p.m.). Dalej prowadzi już gorszej jakości „gruntówka” kończąca się na Col de Laquets (2637 m. n.p.m.). Gdyby udało mi się wjechać aż tak wysoko to zrobiłbym w pionie 1926 metrów. Więcej za jednym zamachem zrobiłem wcześniej tylko dwa razy. To znaczy wjeżdżając na Colle del Nivolet we wrześniu 2015 i na Blockhaus w czerwcu 2014 roku. Perspektywa takiego wyczynu była więc dla mnie wielce kusząca.

Na starcie w Luz stanęliśmy we trzech. Poza mną do spotkania z górą-legendą szykowali się Krzysiek i Rafał. Ruszyliśmy dokładnie o wpół do pierwszej. W tym momencie Dario od kilku minut zjeżdżał już z Tourmalet w stronę La Mongie i Sainte-Marie-de-Campan. Natomiast Pedro siedząc za kierownicą „naszego” Renault mknął już w stronę Gavarnie. Gdy spojrzy się na mapę od razu widać, że ten podjazd biegnie na wschód długimi prostymi odcinkami. To dodatkowa trudność. Znaczący dystans i ostre nachylenie pokonuje się silnymi nogami oraz zdrowymi płucami i sercem. Niemniej gdy na prostej nie widać końca pokonywanej właśnie stromizny przydaje się jeszcze mocna głowa czytaj psychika. Tymczasem tu na całym, sporym przecież, dystansie doliczyć się można ledwie czternastu ciasnych wiraży. W przeciwieństwie do wschodniej wspinaczki ten podjazd ma solidne nachylenie niemal od początku. Przez 14 kilometrów droga D918 biegnie wzdłuż potoku Le Bastan. Na pierwszym nieco łatwiejszym kilometrze przejeżdża się przez Esterre. Potem mijamy boczne dróżki do wiosek: Viella (2,1 km), Viey (3 km) i Betpouey (3,8 km). Na trzecim kilometrze straciliśmy Rafała, który zredukował tempo do bezpiecznego dla siebie rytmu. Na początku piątego kilometra zostałem już sam. W międzyczasie po przejechaniu 4 kilometrów pokonaliśmy dwa pierwsze zakręty. Kolejna podwójna serpentynka trafiła się w połowie szóstego kilometra za mostem z drogą do Sers (5,3 km). Na ósmym kilometrze trzeba było przejechać przez największą miejscowość na tym szlaku czyli Bareges. Co ciekawe droga jest tu jednokierunkowa. To znaczy do góry jedzie się przez centrum wsi, zaś w drodze powrotnej trzeba zrobić drobny objazd. Według stravy niespełna 7-kilometrowy segment na dojeździe do Bareges przejechałem niezbyt szybko, bo w czasie 31:31 (avs. 13,1 km/h z VAM 895 m/h).

Na wylocie z tej miejscowości zaczyna się trudny, półtorakilometrowy sektor, na którym nachylenie trzyma się na stałym poziomie od 8 do 10%. Następnie pod sam koniec dziesiątego kilometra można odbić w prawo na starą drogę pod Tourmalet znaną dziś jako Voie Laurent Fignon. Ta dróżka zapewnia lepsze widoki, lecz w połowie piętnastego kilometra i tak łączy się ze współczesnym szlakiem na przełęcz. Ten zaś prowadzi przez stację Tournaboup (10,7 km), za którą przejeżdża się na prawy brzeg Le Bastan. Tam mamy zaś trzy zakręty, ponad kilometrową prostą, kolejne dwa zakręty i następny kilometr na wprost, który doprowadza nas do stacji Super-Bareges (14,1 km). Jeden z tutejszych wyciągów „leci” już wprost na przełęcz. Tymczasem kolarski szlak w połowie szesnastego kilometra skręca na północ, gdzie na przedostatnim wirażu zaczyna się najtrudniejszy fragment całego wzniesienia tzn. stromy finał o długości równo dwóch kilometrów. Tenże zaczyna się od ścianki ze stromizną 11,6% i kończy jeszcze lepszą, bo o maksimum 12,1%. Pomiędzy nimi nachylenie raczej nie spada poniżej 8%. Na ostatnim zakręcie jakieś 700 metrów przed przełęczą na każdego z nas jak i innych śmiałków czekała fotograf z zakładu „Zoom-Photo”. Moje zmęczone oblicze uwieczniła na sześciu zdjęciach. Choć byłaby to ładna pamiątka z jubileuszowego wjazdu na razie nie zdecydowałem się na ich zakup przez internet, gdyż cena usługi nieco poraża. Krzychu najwyraźniej jechał tu na większym luzie, bowiem był w stanie zaprezentować w obiektywie iście „hollywoodzki uśmiech”. Ja na przełęcz dotarłem w czasie 1h 31:30 (avs. 12,4 km/h z VAM 923 m/h). Dario nieco wcześniej wykręcił tu wynik 1h 30:12, zaś Pedro w czwartek uzyskał 1h 41:26 co świadczyło o jego lepszej niż w dwóch poprzednich sezonach formie. Z kolei Rafał niebawem ukończył tą wspinaczkę w 1h 55:36. Wjechawszy na górę udałem się na podwieczorek do restauracji. Ujrzałem tam „antyczny” rower marki Le Splendid z roku 1910.

Gdy dojechali chłopacy zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle tablicy i metalowej statui Octave’a Lapize. Ponoć na jesieni jest ona zwożona do Bagneres-de-Bigorre, by przezimować w cieplejszych warunkach, po czym wraca na przełęcz co roku w czerwcu. Na stałe za to tkwi na przełęczy popiersie Jacques’a Goddet, dyrektora TdF z lat 1936-87. Godzi się przy tym wspomnieć, iż obecnie gdy Tour wjeżdża na Tourmalet na zwycięzcę czeka bonus w postaci Souvenir Jacques Goddet. Wzorem dla tego pomysłu był zapewne fakt, iż na alpejskim Col du Galibier swój monument i nagrodę ma pierwszy szef Touru czyli Henri Desgrange. Na przełęczy temperatura była przyzwoita tj. 18 stopni. Niemniej dość mocno wiało, zaś niebo było zachmurzone. Zbierające się nad przełęczą ciemne chmury odradziły mi wypad  szutrową ścieżkę pod Pic du Midi-Bigorre. Niestety zamknięty był sklep z suwenirami. Dlatego na pamiątkę zabrałem sobie kawałek przydrożnej skały, ot niewielki kamienny łupek. Na zjeździe nie zawadzał, a zaiste można się było tu nieźle rozpędzić. Rafa złamał barierę 70 km/h. Niestety na wysokości Tournaboup zgasł mi telefon, więc fotki zrobiłem tylko w górnej części wzniesienia. Do Argeles-Gazost wróciliśmy dość wcześnie. Potem długo wyczekiwaliśmy na przyjazd Darka. Ten porwał się na coś doprawdy wielkiego. Przemierzył samotnie trasę Marmotte Granfondo Pyrenees. A zatem pokonał kolejno: zachodni Tourmalet w czasie lepszym od mojego, zachodni Hourquette-Ancizan (1h 13:17), wschodni Aspin (1h 02:57), wschodni Tourmalet (1h 38:02) oraz Luz-Ardiden (1h 02:34). Ten ostatni podjazd skończył w nieco innym miejscu niż my, acz też na wysokości około 1700 metrów n.p.m. Po tym wszystkim zjechał do Luz-Saint-Sauveur i na dobicie przejechał jeszcze 19 kilometrów w dolinie do Argeles-Gazost. Tym samym swój licznik zatrzymał po przebyciu niemal 196 kilometrów z przewyższeniem 5512 metrów (strava na tym punkcie zgłupiała). To wszystko przerobił w czasie brutto 11 godzin i 35 minut (netto 10h 28:12 – avs. 18,7 km/h). Do naszej bazy zjechał o godzinie 21:28 czyli dziesięć minut przed zachodem słońca. Po prostu IRON-MAN.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1625248990

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1625248990

ZDJĘCIA

20180608_046

FILMY

VID_20180608_004

VID_20180608_005

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Col du Tourmalet – W została wyłączona

Luz-Ardiden

Autor: admin o 8. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 1720 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1036 metrów

Długość: 13,4 kilometra

Średnie nachylenie: 7,7 %

Maksymalne nachylenie: 11,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Piątek był ostatnim pełnym dniem naszego pobytu w okręgu Argeles-Gazost. Dla większości z nas oznaczało to drugą samochodową wycieczkę do Luz-Saint-Sauveur. Pojechaliśmy tam we czterech, acz w nieco innym gronie niż dzień wcześniej. Tym razem do mnie, Krzyśka i Rafała dołączył Piotr. Przed południem w tak licznym składzie mieliśmy ruszyć do zmagań z przeszło 13-kilometrowym podjazdem do stacji Luz-Ardiden. Po południu już tylko we trzech chcieliśmy rzucić resztki swych sił do walki z jeszcze groźniejszym „przeciwnikiem” czyli blisko 19-kilometrową wspinaczką na Col du Tourmalet. Bez dwóch zdań najsłynniejszą ze wszystkich pirenejskich przełęczy. Pedro ów egzamin zdał już we czwartek, więc nie był zainteresowany powtarzaniem trudnego testu. Zamiast tego wybrał się autem do Gavarnie, aby pokonać 4-kilometrowy pieszy szlak zwieńczony przednim widokiem na Cirque de Gavarnie. Jeśli chodzi o mnie to w normalnych okolicznościach odmiennie opracowałbym sobie ten etap. Zazwyczaj na pierwszy ogień wybieram przecież trudniejszy z dwojga zaplanowanych na dany dzień podjazdów. Jednak 8 czerwca 2018 roku miałem ważny powód ku temu by nieco wstrzymać się z poznaniem zachodniego oblicza legendarnego Tourmalet. Jeszcze przed wyjazdem do Francji wyliczyłem sobie bowiem, że dziewiąte wzniesienie tej wyprawy będzie podjazdem nr 500 na mojej liście „górskich skalpów”. W tym miejscu dodam, iż wpisuje na nią tylko wspinaczki o przewyższeniu co najmniej 500 metrów oraz nie wliczam powtórnych „ataków” na tą samą górę tym samym szlakiem. Skoro więc można było tak zacny jubileusz uczcić wjazdem na jedną z najsłynniejszych premii górskich to postanowiłem nie przegapić tak wybornej okazji.

Jedynym z nas, który swój piąty etap zaczął od wspinaczki pod Tourmalet był Darek. O szczegółach jego wielkiego wyczynu wspomnę w kolejnym odcinku mego „Pamiętnika z podróży”. W tym miejscu tytułem wstępu powiem jedynie, iż Dario zdecydował się zmierzyć z ekstremalnie trudną trasą wyścigu Marmotte Granfondo Pyrenees. To zawody dla cykloamatorów organizowane od roku 2015 przez twórców znacznie starszego La Marmotte Alpes. Owego „Świstaka Alpejskiego” poznaliśmy obaj przed kilkunastu laty. Pirenejski gatunek tej imprezy ma aż pięć okazałych zębów. Na dystansie 163 kilometrów zmusza do pokonania w pionie ponad 5500 metrów! Darek wiosną próbował mnie namówić do wspólnej jazdy. Ja jednak nie czułem się na siłach by podołać tak ciężkiemu zadaniu. Uznałem, że nie stać mnie na takie wyczyny jak w roku 2008, gdy zaliczyłem swoje dwa najtrudniejsze górskie wyścigi: GF Campagnolo i Alpenbrevet Gold. Pamiętałem ile kosztowało mnie przejechanie tras z łącznym przewyższeniem ponad 5000 metrów i to w czasach, gdy byłem w znacznie lepszej formie fizycznej niż obecnie. W sezonie 2018 szansy ukończenia tak ciężkiej próby mogłem upatrywać jedynie w prawdziwie turystycznym tempie, znacznie spokojniejszym od dawnego wyścigowego rytmu. Na takich ulgowych zasadach mogłem spróbować. Ostatecznie jednak nie podjąłem tego wyzwania. Widać z upływem lat wywietrzały mi z głowy podobne fantazje. Wolałem iść dalej utartą ścieżką czyli z dnia na dzień poznawać kolejne dwa-trzy wzniesienia. Tym samym gdy Dario kilka minut przed godziną dziesiątą ruszał z Argeles-Gazost na trasę najtrudniejszego etapu w swej kolarskiej karierze, ja byłem już w Luz-Saint-Sauveur gdzie wespół z trzema pozostałymi kolegami szykowałem się do swej pierwszej piątkowej wspinaczki.

Stacja narciarska Luz-Ardiden została otwarta w styczniu 1975 roku. Nazwę zawdzięcza dwojgu swych „rodziców chrzestnych”. Pierwszy człon wspomnianemu już miasteczku, zaś drugi najwyższemu z okolicznych górskich szczytów Pic d’Ardiden (2988 m. n.p.m.). Do tego ośrodka sportów zimowych można dojechać na dwa sposoby. Droga znana kolarskim kibicom to D12, zaczynająca się na obrzeżach Luz. Alternatywa również startuje przy szosie D921, lecz około pięć kilometrów dalej na północ. Ten podjazd prowadzi drogą D149 przez wioskę Viscos. Oba szlaki łączą się na wysokości około 1410 metrów n.p.m., więc na ostatnich czterech kilometrach do celu prowadzi już tylko jeden szlak. Na wielkich wyścigach kolarskich zawsze korzystano z nieco łatwiejszej opcji rozpoczynanej w Luz-Saint-Sauveur. Tour de France po raz pierwszy zawitał w te strony w sezonie 1985. Siedemnasty etap „Wielkiej Pętli” wygrał wówczas Pedro Delgado. Hiszpan wyprzedził dwójkę Kolumbijczyków tzn. Lucho Herrerę o 25 sekund oraz Fabio Parrę o 1:29. Dwa lata później Herrera znów był drugi, bowiem przez jego pościgiem umknął Dag-Otto Lauritzen. Było to pierwsze w dziejach norweskie zwycięstwo etapowe na TdF. Jak dotąd Luz-Ardiden osiem razy pojawiło się na trasie wyścigu Dookoła Francji. Pośród wszystkich pirenejskich stacji „większe branie” ma dotychczas jedynie bliska polskim sercom góra Pla d’Adet alias Saint-Lary-Soulan. Zazwyczaj triumfowali tu kolarze z Hiszpanii. W 1988 gdy „Perico” Delgado dominował już w całym wyścigu po sukces etapowy i to z ogromną przewagą 6 minut sięgnął w tej stacji jego krajan z Kastylii-Leon Laudelino Cubino. Dwa lata później ze zwycięstwa cieszył się tu Miguel Indurain, który na ostatnich metrach zgubił ówczesnego mistrza świata Grega Lemonda. Tym niemniej Amerykanin też miał powody do zadowolenia, bowiem odrobił przeszło dwie minuty do niespodziewanego lidera Claudio Chiappucciego.

Kolejne cztery wizyty Touru to już czasy dobrze mi znane z relacji oglądanych w Eurosporcie. W 1994 roku po swój pierwszy etapowy triumf w TdF sięgnął tu Richard Virenque. Francuz zabrał się w ucieczkę, po czym zostawił swych kompanów na Col du Tourmalet. Ostatecznie wygrał w stylu a’la Cubino czyli z przewagą 4:34 nad kontratakującym z grupy liderów Marco Pantanim oraz 5:52 nad innym „harcownikiem” Oscarem Pelliciolim. Z kolei w sezonie 2001 ku radości rzesz baskijskich kibiców zwyciężył tu Roberto Laiseka z ekipy Euskaltel. Dziesięć lat później w jego ślady poszedł inny as tej drużyny czyli mistrz olimpijski z Pekinu Samuel Sanchez. W międzyczasie mieliśmy pamiętne wydarzenie na trasie TdF 2003. Prowadzący w tym wyścigu, acz z niewielką przewagą Lance Armstrong na pierwszych kilometrach wzniesienia zahaczył o torebkę trzymaną przez kibica. Lider upadł pociągając za sobą Ibana Mayo. Najgroźniejszy rywal lidera czyli Niemiec Jan Ullrich z Team Bianchi zachował się honorowo tzn. zwolnił nie chcąc korzystać na pechu Teksańczyka. Gdy czołówka się zjechała zaatakował Mayo, po czym skontrował Armstrong. Jankes wygrał ten etap zyskując nad Ullrichem drogocenne 40 sekund. Do Luz-Ardiden dwukrotnie zajrzał też dwukrotnie wyścig Vuelta a Espana. W 1992 roku ponownie triumfował tu Cubino, który o 19 sekund wyprzedził Szwajcara Tony Romingera. Helwet tego dnia mocno zbliżył się do swej pierwszej koszulki lidera Vuelty. Potem wygrał ten wyścig, zaś w kolejnych sezonach dwie dalsze edycje. Z kolei w sezonie 1995 swą dominację w pierwszej wrześniowej Vuelcie potwierdził tu Laurent Jalabert. Słynny „Jaja” o kilka sekund wyprzedził Baska Abrahama Olano i Belga Johanna Bruyneela. Cztery dni później na generalnym podium VaE w Madrycie kolejność była identyczna.

Luz-Ardiden czyli podjazd o średniej długości, solidnym nachyleniu i przewyższeniu m/w 1000 metrów uznałem za idealny do sprawdzenia poziomu swej formy. Jeszcze dwa-trzy lata temu jadąc „na świeżości” bez większego kłopotu ukończyłbym tego rodzaju wspinaczkę w czasie poniżej godziny. Taki też cel miałem na piątkowe przedpołudnie. Z tego względu wystartowałem mocno i już na pierwszych kilkuset metrach odjechałem kolegom. Na początkowych dwóch kilometrach nachylenie było umiarkowane, bowiem ani na moment nie przekroczyło 8%. Pierwszą stromiznę rzędu 10% trzeba było pokonać pod koniec trzeciego kilometra na serpentynach przed wioską Sazos. W tym miejscu miałem już półtorej minuty przewagi nad swymi kompanami. Kolejną wioską na naszym szlaku była Grust, leżąca przy ósmym wirażu w odległości 4,3 kilometra od mostu nad Gave de Gavarnie. Pod koniec piątego kilometra na odcinku między dziesiątą i jedenastą serpentyną chwilowa stromizna przekroczyła 11%. Przez pierwsze siedem kilometrów z hakiem utrzymywałem swe wspinaczkowe tempo na zakładanym poziomie + 1000 m/h. Na wysokości osady Cureille-Dessus (7,4 km) miałem już 4:15 przewagi nad Piotrem i 9:30 nad Rafałem. Pedro jechał na pełen gaz nie mając na ów dzień innych celów niż Luz-Ardiden. Rafa raczej się oszczędzał, gdyż w swym piątkowym programie miał jeszcze popołudniową wspinaczkę pod Col du Tourmalet. Między nimi, acz bliżej Piotra niż Rafała, jechał zaś „niewykrywalny dla stravy” Krzysiek. Po kolejnych dwóch kilometrach minąłem miejsce, gdzie nasz górski szlak rodem z TdF łączy się z drogą przez Viscos wykorzystaną jedynie na trzecim etapie Route du Sud 2017. Do szczytu brakowało mi zatem tylko czterech kilometrów.

Niebawem wjechałem na najbardziej efektowny fragment tego wzniesienia, na którym droga biegnie krętym szlakiem przez kilkanaście serpentyn. Dwie pierwsze mijamy przed osadą Bayesse. Dziesięć kolejnych na trzech kilometrach poprzedzających wjazd do Luz-Ardiden. Natomiast dwie ostatnie znajdujemy już na terenie stacji, tuż przed finałem całej wspinaczki. Ponieważ trzecia tercja podjazdu prowadzi przez teren odsłonięty wszystkie te szosowe zawijasy doskonale widać z dużego placu we wschodniej części ośrodka. Z tej przyczyny ów fragment wzniesienia cieszy się szczególną atencją ze strony wyścigowych fotoreporterów i kamerzystów. Mimo licznych zakrętów podjazd jest wymagający do samego końca. Na ostatnich kilometrach trzyma na średnim poziomie 7-8%, przy maksimum do 10%. Na tej malowniczej końcówce nieco zwolniłem. Według stravy ostatnie pięć kilometrów przejechałem w tempie ledwie 920 m/h. Ostatecznie wspinaczkę ukończyłem w czasie 1h 02:52 przy średniej prędkości 12,8 km/h z VAM 988 m/h. Sześć minut później do mety dotarł Piotr. Jemu również trochę zabrakło do wyznaczonego sobie celu czyli wyniku na poziomie 900 m/h. Gdy Pedro robił mi pamiątkowe zdjęcie na tle głównego budynku stacji na ostatnim wirażu pojawił się już Chris. Dłużej przyszło nam czekać tylko na Rafała. „Madrileno” stracił do mnie 20 minut. Co ciekawe na końcu podjazdu po godzinie jedenastej temperatura była taka sama jak godzinę wcześniej w dolinie. To znaczy przyjazne 21 stopni. Przed rozpoczęciem powrotnego zjazdu do Luz-Saint-Sauveur z zachodniego parkingu pod wyciągami narciarskimi przejechaliśmy na wschodni plac będący znakomitą platformą widokową. Tam podziwiając „srebrnego węża” wijącego się po trawiastym zboczu zostaliśmy zaskoczeni przyjazdem młodego zawodowca z baskijskiej ekipy Euskadi-Murias.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1625248783

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1625248783

ZDJĘCIA

20180608_001

FILMY

VID_20180608_001

VID_20180608_002

VID_20180608_003

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Luz-Ardiden została wyłączona

Cirque du Troumouse

Autor: admin o 7. czerwca 2018

DANE TECHNICZNE

Wysokość: 2100 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1029 metrów

Długość: 15,1 kilometra

Średnie nachylenie: 6,8 %

Maksymalne nachylenie: 12,6 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Na Col de Tentes spędziłem przeszło pół godziny. Zjazd rozpocząłem w towarzystwie Rafała i Krzyśka. Niezależnie od standardowych przystanków fotograficznych, na drugim kilometrze owego szusowania zrobiliśmy sobie dodatkową sesję zdjęciową pt. „Kolarz w akcji” na tle najwyższej z przydrożnych band śnieżnych. Potem moi kompani pojechali już szybciej, zaś ja dojechałem do Darka. Ten po defekcie, który pozbawił go przyjemności z pierwszej wspinaczki teraz musiał ostrożnie zjeżdżać by bezpiecznie dotrzeć do podnóża drugiego z naszych czwartkowych podjazdów. Postanowiłem go asekurować. W sprawach technicznych niespecjalnie byłbym mu w stanie doradzić. Niemniej utrzymując z nim kontakt wiedziałem na bieżąco czy Dario będzie mógł wkrótce wyruszyć na Cirque de Troumouse. Godzina była jeszcze młoda, więc nigdzie mi się nie śpieszyło. Powolny zjazd w pięknych okolicznościach przyrody, co ważne przy dobrej pogodzie był czystą przyjemnością. Żal było opuszczać te piękne okolice, więc na pożegnanie należało je godnie uwiecznić na zdjęciach i filmikach. Ostatecznie ów ledwie 17-kilometrowy zjazd do rozdroża powyżej Gedre zajął nam godzinę i 16 minut, z czego większość stanowiły wszelakiego rodzaju postoje. Do miejsca, w którym zaczyna się droga D922 dojechaliśmy tuż po czternastej. W tym momencie nasi koledzy z Gorzowa Wielkopolskiego już od ponad 10 minut wspinali się w kierunku Cirque de Troumouse. W dodatku my nie od razu ruszyliśmy pod górę. Zmarnowaliśmy w tym miejscu kolejny kwadrans. Postanowiliśmy coś zjeść i przede wszystkim przebrać się do kolejnej wspinaczki. Tym bardziej, że na wysokości 1071 metrów n.p.m. było całkiem ciepło. Termometr w moim Garminie zanotował tu aż 24 stopnie.

Teoretycznie podjazd na Cirque de Troumouse też mogliśmy zacząć w Luz-Saint-Sauveur. Tym niemniej już zawczasu uzgodniliśmy, że nie będziemy się powtarzać. Moim zdaniem dwukrotne pokonywanie tego samego odcinka i to o długości aż 13 kilometrów byłoby stratą czasu. Na tym wyborze traciliśmy co prawda niemal 400 metrów z ogólnego przewyższenia, lecz wciąż do pokonania w pionie pozostawało nam ponad 1000 metrów. W dodatku tych najbardziej wymagających, bo rozłożonych na dystansie niespełna 15 kilometrów. Poza tym nawet tak okrojona trasa przekładała się na dystans dzienny blisko 90 kilometrów z przewyższeniem ponad 2500 metrów. Jakby nie patrzeć była to zdrowa dawka górskich wrażeń. Nasz cel nr 2 czyli Kocioł Troumouse jest zjawiskiem tego samego typu co słynny Cirque de Gavarnie. Optycznie nie jest aż tak imponujący jak jego sąsiad z zachodu. Tym niemniej dla kolarzy amatorów stanowi nie lada atrakcję. Cirque de Troumouse ma średnicę 4 kilometrów, zaś jego podstawa znajduje się na wysokości około 2200 metrów n.p.m. Jego ściany tworzą górskie szczyty wznoszące się na ponad 3000 metrów n.p.m. Wśród nich najwyższą górą jest La Munia (3133 m. n.p.m.). W tym „cyrku” wypiętrzenie górskich ścian nie sięga więc tysiąca metrów. Niemniej z kolarskiego punktu widzenia ma to swoje zalety. Droga ku Cirque de Gavarnie – tylko początkowo szosowa, zaś następnie szutrowa – dochodzi do poziomu ledwie 1570 metrów n.p.m. Natomiast tutejsza asfaltowa ścieżka wije się po serpentynach na wysokość aż 2100 metrów. Tym samym Gavarnie jest turystycznym rajem obleganym przez amatorów pieszych wędrówek, zaś leżący nieco na uboczu Troumouse stanowi wyzwanie dla ambitnych cykloturystów.

Ruszając z rozdroża o godzinie 14:17 nie mieliśmy już najmniejszych szans na dogonienie Rafała i Krzyśka. Nasi kompani w tym momencie mieli już za sobą pięć kilometrów podjazdu czyli trzecią część całej wspinaczki. Trzeba przyznać, że pierwsza tercja tego wzniesienia nie należy do łatwych. Nachylenie jest nieregularne i w kilku miejscach strome. Już na pierwszym kilometrze, który wiedzie krętą trasą przez teren zamieszkany stromizna zbliża się do 10%. Kolejne cztery kilometry z hakiem to przeplatanka trudniejszych i łatwiejszych odcinków. Droga obiera na dłuższy czas kierunek południowo-wschodni wytyczony przez nurt Gave de Heas. Na początku czwartego kilometra Pont de Souarrouy pozwala przejechać na prawy brzeg wspomnianego potoku. Tu szosa początkowo pnie się łagodnie, lecz gdy w nogach mamy już 4300 metrów zmienia się melodia. Teraz przez cały kolejny kilometr trzeba zmagać się z nachyleniem, które ani na moment nie spada poniżej 9%, zaś miejscami przekracza 12%. Następnie podjazd stopniowo łagodnieje od miejsca, w którym mijamy drogę D176 odchodzącą w prawo ku Lac de Gloriettes. To górskie jezioro położone na wysokości 1668 metrów n.p.m. również leży w kotle lodowcowym, znanym jako Cirque de Estaube. Tymczasem nachylenie naszego górskiego szlaku za tym rozjazdem szybko spadło poniżej 5% i na tak niskim poziomie utrzymywało się następnie przez niemal dwa kilometry. W tym czasie przejechaliśmy przez wioskę Heas, zaś następnie minęliśmy miejscowy kościółek na wzgórzu czyli Chapelle de Heas (7,4 km). Pół kilometra dalej po raz drugi przeprawiliśmy się przez Gave de Heas. Po chwili wjechaliśmy na finałowy odcinek drogi mijając nieczynny tego dnia punkt poboru opłat. Tutejsze myto nie jest wygórowane i rzecz jasna dotyczy tylko turystów zmotoryzowanych. W sezonie kierowcy samochodów osobowych płacą tu 5, motocykliści 2, zaś pasażerowie autobusów po 1 Euro od łebka. Z tego miejsca do końca wspinaczki pozostaje dokładnie siedem kilometrów.

Droga nabrała typowo górskiego charakteru. Na kolejnych trzech kilometrach naliczyłem aż 15 wiraży. Nachylenie było zmienne, lecz na ogół wymagające. W najtrudniejszych chwilach wahało się na poziomie od 9 do 10,5%. Na ten odcinek drogi wjechałem z przewagą kilkunastu sekund. Ta różnica wzrosła nawet do niespełna pół minuty. Niemniej ostatecznie Dario zmobilizował się i od połowy jedenastego kilometra znów wspinaliśmy się razem. Po przejechaniu 11,8 kilometra na małym wypłaszczeniu minęliśmy hotelik Auberge du Maillet. Według stravy dotarliśmy tu w czasie 49:06 (avs. 14,4 km/h z VAM 877 m/h). Na tej wysokości droga była już mokra, acz nam deszcz nie dawał się we znaki. Szosa ponownie zaczęła się wspinać na początku trzynastego kilometra. Widoki coraz bardziej zapierały dech w piersiach. Wkrótce musieliśmy się zatrzymać, lecz bynajmniej nie na skutek problemów z oddychaniem. Na dwa kilometry przed szczytem natknęliśmy się na wielką zaspę śnieżną, która całkowicie zakryła szosę na najbliższym wirażu. W tym miejscu czekali już na nas od dobrych 15 minut Krzysiek z Rafałem. Zaczęliśmy się zastanawiać jakie warunki drogowe są powyżej owej przeszkody. Chcąc to sprawdzić trzeba się było zdecydować na osobliwy treking. Należało wziąć rowery na swe barki i wgramolić się po stoku na wyższą półkę szosy z pominięciem zasypanego zakrętu. Przypomniało mi się doświadczenie z ósmego etapu tzw. „Hannibala”, kiedy to wraz z Darkiem i Adamem Kowalskim musieliśmy omijać „wieczne śniegi” blokujące wjazd na przełęcz Esischie. Tym razem zadanie okazało się bardziej skomplikowane. Owszem większa część pozostałej nam do szczytu drogi była przejezdna. Tym niemniej jeszcze dwa razy trzeba było schodzić z rowerów, zaś na ostatniej prostej należało się przedzierać skrajem szosy i poboczem. Koniec końców dotarliśmy do swego celu, acz sam parking na krańcu drogi też okazał się być przykryty śnieżnym kożuchem. Nagrodą za nasz upór był rzadkiej urody widok na Cirque de Troumouse.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/1623624354

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/1623624354

ZDJĘCIA

20180607_061

FILMY

VID_20180607_007

VID_20180607_008

Napisany w 2018a_Hautes-Pyrenees & Haute-Garonne | Możliwość komentowania Cirque du Troumouse została wyłączona