banner daniela marszałka

Archiwum: '2020a_Lombardia' Kategorie

Valico di Moncodeno

Autor: admin o 7. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Varenna (SP65)

Wysokość: 1413 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1207 metrów

Długość: 18,1 kilometra

Średnie nachylenie: 6,7 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Piątek był już niestety ostatnim dniem wspólnej jazdy. W sobotni poranek mieliśmy ruszyć w dwie strony świata. Rafał z Krzyśkiem na północ ku Bormio, zaś ja z Danielem na południe do Barzany. Oni w ramach swego finałowego weekendu chcieli zdobyć trzy bodaj najsłynniejsze lombardzkie przełęcze. To znaczy Mortirolo, Gavia i Stelvio. My od niedzieli na górskich szosach prowincji Bergamo zaczynaliśmy zaś drugą połowę naszej 16-dniowej wyprawy. Wcześniej w ramach sobotniego pożegnania z rejonem Lecco mieliśmy zaliczyć bywałe na profesjonalnych wyścigach wspinaczki na Piani dei Resinelli i Valico di Valcava. To wszystko czekało nas jednak dopiero w weekend. Wcześniej trzeba było pokonać dwa trudne wzniesienia w „przydomowym ogródku”. To jest w najbliższej okolicy Bellano, które na trzy doby stało się naszym domem w podróży. Wynajęty lokal (La Casa Azzurra) był całkiem przyjemny, acz znacznie mniejszy niż ten w Garzeno. Mieliśmy do swej dyspozycji niewielkich rozmiarów sypialnię i salon oraz całkiem spore kuchnię i łazienkę. Nasz apartament znajdował się ledwie 100 metrów od brzegu Lago di Como. Najbliższy sklep spożywczy (Conad City) mieliśmy o przysłowiowy „rzut beretem”, zaś lokalną piekarnię tuż za rogiem. Tylko z wolnymi i bezpłatnymi parkingami dla naszych samochodów był drobny kłopot. Niemniej tego akurat dnia mogliśmy je pozostawić na miejscach „zdobytych” w czwartkowy wieczór. Etap szósty zapowiadał się na najcięższy z dotychczasowych. Przynajmniej dla mnie i Daniela. Czekały nas bowiem dwa blisko 20-kilometrowe wzniesienia, każde o przewyższeniu znacznie przekraczającym tysiąc metrów. W sumie było tu do zrobienia przeszło 2500 metrów w pionie pod upalnym włoskim słońcem. Nasi koledzy z Gorzowa woleli oszczędzić siły przed swoim „królewskim etapem” zaplanowanym na sobotę. Dlatego ustaliliśmy, iż razem pojedziemy tylko pierwszy piątkowy podjazd. Była nim wspinaczka z pobliskiej Varenny przez Esino Lario i przełęcz Cainallo do mety na Valico di Moncodeno.

Naszą bazę w Bellano od podnóża tego wzniesienia dzieliło ledwie 3,5 kilometra. Ten dystans przejechany po drodze SP72 oraz Viale dei Giardini posłużył zatem za małą rozgrzewkę. Podjazd przez blisko 14 kilometrów prowadził po drodze SP65. To znaczy szlakiem, którym uczestnicy Giro di Lombardia z lat 1985, 1987 oraz 1991-94 wspinali się na przełęcz Agueglio, którą to my zdobyliśmy w środowe popołudnie od innej strony. Mój książkowy przewodnik „rozbierał” przeszło 18-kilometrową wspinaczkę pod Moncodeno na trzy segmenty. Pierwszy o długości 5,3 kilometra i średnim nachyleniu 6,5%. Drugi czyli 5,7 kilometra z przeciętną 4,6% oraz trzeci najdłuższy i najtrudniejszy o wymiarach 7,6 kilometra przy średniej 7,9%. W praktyce podjazd okazał się kilkaset metrów krótszy i nieco niższy niż w teorii. Niemniej jedno na pewno się zgadzało. Podobnie jak na środowej Roccoli dei Lorla tu również zdecydowanie najtrudniejsza była końcówka. Na tym nie koniec podobieństw. Tutaj także droga w swym dolnym odcinku „odrywała się” od brzegów jeziora Como wijąc się po licznych serpentynach. Autor książki na pierwszych 6 kilometrach podjazdu naliczył 15 wiraży. Na moje oko na tym odcinku było ich aż 18. Mniejsza jednak o szczegóły. Być może niektóre „moje zakręty” nie pasują do oficjalnej definicji włoskiego „tornante”. W każdym razie te wszystkie zawijasy sprawiają, iż przez niemal sześć kilometrów towarzyszą tu podróżnym wspaniałe widoki na pozostawiane w dole jezioro Como. Przez pierwsze 5 kilometrów tego wzniesienia jedzie się niemal cały czas przez teren zabudowany mijając miejscowości takie jak: Regolo i nieco większe Perledo. Dopiero na szóstym kilometrze zaczyna się górska głusza, którą przerywa dopiero wjazd do Esino Lario w połowie jedenastego kilometra. Nieco wcześniej, bo na dziewiątym i dziesiątym kilometrze podjazdu można złapać nieco oddechu na łatwym sektorze z nachyleniem rzędu 2-3%. Wspomniane Esino Lario ciągnie się przez ponad dwa kilometry. Opuszcza się je dopiero pod koniec trzynastego kilometra, na wysokości niemal tysiąca metrów n.p.m. Jakiś kilometr dalej na wysokości 1086 metrów trzeba w końcu porzucić drogę SP65, to jest zamiast brać wiraż w lewo należy pojechać prosto wybierając „Strada per Cainallo”.

Tu zaczyna się niespełna 4-kilometrowy finał tego wzniesienia. Trudny segment o średniej 8,6%. Można go podzielić na dwa mniejsze fragmenty. Pierwszy to 2,5-kilometrowy dojazd do Passo di Cainallo o przeciętnym nachyleniu 8,4 % i max. 13,5%. Drugim jest 1300-metrowy odcinek powyżej tej przełęczy mający średnią stromiznę 8,8% i maxa na poziomie 14%. Meta podjazdu znajduje się w dość anonimowym miejscu na parkingu o nazwie Via della Ganda u stóp masywu Grigna (alias Grignone). Naszą jazdę jak i samą wspinaczkę zaczęliśmy przed godziną dziesiątą, a mimo to na ulicach Varenny było 25 stopni. Już na samym początku bardzo mocno do przodu wyrwał Rafał, jakby chcąc zatrzeć wrażenie po słabszym czwartku na szosach Triangolo Lariano. Od razu rozbiło to naszą grupkę. Mógłbym spróbować wytrzymać ten atak jedynie na zdrowych nogach. Nasz kolega mógł tu zagrać „vabank”, była to wszak jego jedyna piątkowa góra. My z Danielem musieliśmy jeszcze pamiętać o popołudniowym spotkaniu z Alpe Giumello. W każdym razie Rafa pięknie nam odskoczył. Ja czas jakiś jechałem razem z Danielem, potem zaś samotnie na drugiej pozycji. Kontakt wzrokowy z naszym liderem straciłem dość szybko i na dość długo. Rywalizacja była zatem „zaoczna”, a o tym jak przebiegała świadczy Strava. Rafaello na pierwszych 5 kilometrach nadrobił nade mną 1:06, zaś po 9 kilometrach miał już 1:52 zapasu. Na kolejnych kilometrach odrobinę zyskałem, gdyż przy zjeździe z szosy SP65 traciłem 1:33. Za to niespełna dwa kilometry dalej obok Rifugio Cainallo (poniżej owej przełęczy) dzieliły nas już tylko 23 sekundy. Przy takiej różnicy „Madrileno” dostrzegł czające się za plecami zagrożenie i ponownie przyśpieszył wygrywając premię górską z przewagą 40 sekund. Ja na przejechanie całej góry potrzebowałem 1h 18:45 (avs. 13,6 km/h z VAM 922 m/h). Na mecie spędziliśmy aż pół godziny. Natomiast powrót do Bellano zabrał nam co najmniej tyle samo czasu co podjazd. Za dużo było pokus po drodze. Piękne widoki tak w górnych jak i dolnych odcinkach zjazdu. Pomiędzy nimi zaś jeszcze 20-minutowa strefa bufetu przed pizzerią „Oasis” w Esino Lario.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3879527798

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3879527798

ZDJĘCIA

IMG_20200807_001

FILMY

VID_20200807_113743

VID_20200807_115127

VID_20200807_115307

VID_20200807_125338

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Valico di Moncodeno została wyłączona

Colma & Muro di Sormano

Autor: admin o 6. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE-1

Miejsce startu: Maglio (SP44)

Wysokość: 1124 metry n.p.m.

Przewyższenie: 630 metrów

Długość: 9,5 kilometra

Średnie nachylenie: 6,6 %

Maksymalne nachylenie: 10,7 %

PROFIL-1

DANE TECHNICZNE-2

Wysokość: 1124 metry n.p.m.

Przewyższenie: 288 metrów

Długość: 1,8 kilometra

Średnie nachylenie: 16 %

Maksymalne nachylenie: 25,3 %

PROFIL-2

SCENA i AKCJA

Nasz zjazd z Monte San Primo był ledwie 5-kilometrowy, skoro bazą wypadową do obu odcinków piątego etapu było Magreglio. Przed ponownym opuszczeniem tego miasteczka zrobiliśmy sobie półgodzinną „sjestę” udając się na kawę do baru „Chiosco Ghisallo”. Po czym niemal dokładnie o piętnastej wróciliśmy na górski szlak pachnący kolarską historią. Teraz naszym celem był wschodni podjazd pod Colma di Sormano. Przy tym koniecznie chciałem poznać obie końcówki tego wzniesienia. Wspinaczka ta zaczyna się na wysokości niespełna 500 metrów n.p.m. w Maglio na północnym krańcu gminy Asso. Chcąc tam dotrzeć musieliśmy zaliczyć przeszło 6-kilometrowy zjazd doliną rzeczki Lambro. Z tej strony na Colma di Sormano można dotrzeć na dwa sposoby. Pierwsza opcja przez całe 9,5 kilometra prowadzi drogą SP44. Nachylenie jest solidne, lecz umiarkowane. Na pierwszych czterech kilometrach bardzo równe, na stałym poziomie od 6 do 8%. Natomiast na pozostałym dystansie bardziej zmienne, bo wahające się od 5 do 11%. Niemniej na obu połówkach średnia wychodzi podobna. Droga jest szeroka i w dobrym stanie. W pierwszej części spotykamy kilka wiosek, z których każda może się pochwalić przydrożnym kościółkiem. Mamy tu po kolei: Gemu (1,1 km), Mudronno (1,8 km) i Brazzova (2,8 km). Na tym odcinku szlak jest bardzo kręty i prowadzi w terenie otwartym. Jest to południowe zbocze góry, więc przy dobrej pogodzie słońce daje mocno popalić. Pod koniec czwartego kilometra wjeżdża się do miejscowości Sormano, gdzie po przejechaniu 4,4 kilometra od Maglio trzeba skręcić ostro w prawo w kierunku Dicinisio. Wkrótce, bo na samym początku szóstego kilometra stajemy przed wyborem. Jechać dalej drogą nr 44 czy odbić lekko w lewo na wąską ścieżkę, która prowadzi na tą samą przełęcz, ale znacznie krótszym i przeto niesamowicie stromym szlakiem. Ta alternatywa to właśnie słynne Muro di Sormano.

Z rozdroża do przełęczy brakuje jeszcze niemal 290 metrów w pionie. Opcje ich pokonania są krańcowo różne. Tą klasyczną, powiedzmy zachowawczą jest dalsza jazda po szosie SP44. Do przejechania pozostaje wtedy odcinek 4,4 kilometra o średnim nachyleniu 6,6% czyli m/w takim jak na całej tej górze. Najbliższy czyli szósty kilometr jest najtrudniejszy mając średnią 8,2%, zaś najłatwiejsza jest końcówka czyli ostatnie 600 metrów o przeciętnej 4,2%. Natomiast „Muro” to zupełnie inny świat. Po króciutkim zjeździe wjeżdżamy na mostek Ponte del Corno, a za nim już tylko „zapierająca dech w piersiach i ścinająca mięśnie w nogach” ściana czyli 1800 metrów o średniej 16% i maximum powyżej 25%. Pośród najsłynniejszych w świecie kolarskim przeszło-kilometrowych ścianek wszystkie inne mogą się schować. Nie tylko znacznie łatwiejszy Mur de Huy (z finału La Fleche Wallonne), lecz nawet obecny na tegorocznej Vuelcie galicyjski Mirador de Ezaro, który na identycznym dystansie ma przewyższenie „tylko” 255 metrów. Oba warianty wschodniej wspinaczki na Colma di Sormano zjeżdżają się dosłownie 50 metrów przed przełęczą. Dodać wypada, iż dłuższy i większy jest podjazd zachodni zaczynający się w miasteczku Nesso, leżącym nad brzegiem Lago di Como. Od tej strony trzeba bowiem pokonać nie 630, lecz 850 metrów przewyższenia na dystansie 13,1 kilometra. Niemniej to wzniesienie na wyścigu Il Lombardia jak dotąd występowało wyłącznie w roli zdradliwego zjazdu, o którego niebezpieczeństwach przekonali się choćby dwaj Belgowie: Jan Bakelants (w 2017 roku) i Remco Evenepoel (w minionym sezonie). Znajomość Sormano z klasykiem Giro di Lombardia sięga roku 1960, gdy jego dyrektor Vincenzo Torriani wstawił Muro do programu chcąc ożywić wyścig, który coraz częściej kończył się finiszem z grupy. Pierwszym zdobywcą tego wzniesienia został znakomity włoski góral Imerio Massignan, który jadąc na przełożeniu 44×28 wykręcił na tym odcinku czas 10:09. Niemniej meta imprezy była zbyt daleko od gór tzn. nadal w Mediolanie na torze Vigorelli. Tym samym raz jeszcze doszło do finiszu z grupki. Wygrał Belg Emile Daems, zaś „biedny” Massignan był z niej ostatni tj. zaledwie ósmy.

Muro lepszy efekt wywarło w latach 1961-62, po tym jak finisz wyścigu przeniesiono do Como. Co prawda pierwsi na tej górze Massignan (znów) oraz Livio Trape ostatecznie musieli zadowolić drugimi miejscami na metach (wygrywali Vito Taccone i Holender Jo De Roo), lecz teraz przynajmniej dało się na tej stromej ścianie zmontować atak przesądzający o losach wyścigu. Niestety wspinaczka z roku 1962 przebiegła w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach. Kibice okazali się przesadnie litościwi i zanadto zaangażowani w losy rywalizacji. Wielu zawodników zostało dosłownie wepchniętych na górę przez usłużne sztafety popychających „tifosich”. Dlatego też wspomniany Torriani widząc do czego dochodzi na tym wzniesieniu już po trzech latach z niego zrezygnował. Muro na długie lata popadło w niełaskę, zaś z czasem nieomal w zapomnienie. Co więcej w międzyczasie, bo w roku 1976 ukończono górny odcinek drogi SP44 i odtąd cykliści zyskali przyjemniejszy dostęp do Colma di Sormano. Po śmierci wieloletniego patrona Giro d’Italia oraz klasyków M-SR i GdL jego następcy nie od razu wykorzystali Sormano na trasie jesiennego monumentu. Colmę w jej łagodnej wersji po raz pierwszy przetestowano na Il Lombardia dopiero w sezonie 2010. Nieco wcześniej, bo w październiku 2006 roku oddano do użytku odnowione i elegancko wyasfaltowane Muro. Ściana ta wróciła na trasę GdL w roku 2012. Jej pierwszym „nowożytnym” zdobywcą stał się Francuz Romain Bardet. Jego rodak Thibaut Pinot dzierży zaś od roku 2018 rekord najszybszej wspinaczki z czasem 8:48. Podczas ostatnich 9 edycji tego wyścigu Sormano z finałem pod Muro wykorzystano 7-krotnie czyli zawsze gdy finisz był zlokalizowany w Como lub Lecco. Współcześnie szczyt tego wzniesienia znajduje się około 50 kilometrów przed metą, więc stanowi okazję do pierwszej ważniejszej selekcji na tym wyścigu. W tegorocznej (osobliwie sierpniowej) edycji GdL po Muro w grze zostało już tylko „siedmiu wspaniałych”.

Warto też wspomnieć, iż Colma di Sormano (w wersji „light”) była premią górską na trasie Giro’2019. Pierwszy wjechał na nią Mattia Cattaneo, który jednak później na ulicach Como przegrał dwójkowy finisz ze swym rodakiem Dario Cataldo. Naszą wspinaczkę pod Colma di Sormano zaczęliśmy w upale, bo przy temperaturze 31 stopni. Już pierwsze kilkaset metrów pokazało, iż znów szykuje nam się trwały podział na „żwawe Trójmiasto” i „dostojny Gorzów”. Uznałem, że nieco ma co się zanadto napinać. To stosunkowo łatwe (na tle pozostałych kilkunastu gór z pierwszego tygodnia wyprawy) wzniesienie było bodaj najlepszą okazją do tego, by choć jeden raz dotrzeć na szczyt „wespół w zespół” czyli w 4-osobowym składzie. Dlatego wspólnie z Danielem zwolniłem, aby dostosować swoje tempo do spokojniejszego rytmu lansowanego przez naszych kolegów. Jazda w trybie ekonomicznym miała mi się opłacić. Pomyślałem, że w ten sposób zachowam więcej sił na późniejszy pojedynek ze strasznym Il Muro. Na Colmę wjechaliśmy zatem bardzo spokojnie w czasie 49:32 (avs. 11 km/h i VAM zaledwie 758 m/h). Krzychu na ostatniej prostej dostał propozycję zgarnięcia owej premii górskiej, ale jako człowiek honorowy nieszczególnie się do tego palił. Ostatecznie finiszowaliśmy razem. Na przełęczy też było ciepło (27 stopni), a przy tym gwarno. Niektórzy turyści opalali się na pobliskim zboczu. Widoki na wschód i południe były stąd dalekie i przednie. Ponad dachami Osservatorio Astronomico i Ristorante „La Colma” widoczne były szczyty masywu Grigna w odległych Alpach Bergamskich, którego najwyższy wierzchołek sięga 2410 metrów n.p.m. Zrobiliśmy okolicznościowe zdjęcia i po krótkiej naradzie wybraliśmy swych reprezentantów do potyczki ze sławetnym Il Muro. Daniel i Krzysiek stwierdzili, iż jedno Sormano już im wystarczy. Ten pierwszy jeżdżący w Lombardii na standardowych tarczach 53-39 nie miał zresztą przełożeń umożliwiających pokonanie tej stromej ściany. Wybrałem się zatem na Muro w towarzystwie Rafała. Do rozdroża zjechaliśmy drogą SP44, by zrobić kilka zdjęć z górnej części dopiero co przejechanego podjazdu.

Jako się rzekło pierwsze metry po zjeździe z głównej drogi prowadzą lekko w dół. Niemniej sielanka szybko się kończy. Za wspomnianym mostkiem wyrasta ściana, na której każde sto metrów dystansu jest walką o przetrwanie. W przypadku amatorów batalią o przepchanie korb i utrzymanie równowagi. Zacząłem nieco szybciej od kolegi, ale szybko natknąłem się na niemiłą niespodziankę czyli zamkniętą bramkę w poprzek drogi. Owszem można ją było wyminąć wąskim poboczem, ale było to dość ryzykowne. Po swojej przygodzie na Monte Bisbino jadąc z bolącym kolanem bałem się kolejnego upadku, więc od razu wypiąłem się by obejść tą przeszkodę. Potem rzecz jasna miałem straszny problem by znów wystartować na tak przeraźliwie stromej, a przy tym bardzo wąskiej drodze. Musiałem podejść do najbliższego zakrętu. Rafał zgrabnym balansem ominął ten płot i tym samym mnie wyprzedził. Ja powróciwszy do akcji z wolna zacząłem odrabiać dzielący nas dystans, aczkolwiek przypominało to pewnie „wyścigi ślimaków”. Niestety zbliżając się do poziomu 1000 metrów n.p.m. poczułem, iż zbiera mi się na skurcz w lewej nodze, którą zapewne podświadomie przeciążałem chcąc oszczędzać „chorą” prawą. Znów stanąłem i miałem kolejny problem z re-startem. Na dobre straciłem kontakt z Rafałem i chciałem już tylko jakoś dowlec się na górę. Za ostatnim wirażem zrobiłem sobie trzeci przystanek i raz jeszcze kawałek się przeszedłem. Ostatecznie przejechałem tu pewnie półtora kilometra, a ze trzysta metrów przeszedłem z buta. Rafa wjechał Muro bez podobnych przygód w czasie 16:22. Ja na ukończenie tej wspinaczki potrzebowałem 20:08, choć w ruchu byłem przez 13:51. Może kiedyś jeszcze nadarzy się okazja by „przepisowo” pokonać tą straszną ścianę. Na górze poszliśmy do wspomnianej restauracji, po czym zjechaliśmy do Maglio w pierwszej części zjazdu testując swe hamulce na Muro. Na tym jednak nie koniec było górskiej rozrywki. Aby dotrzeć do samochodów trzeba było jeszcze pokonać południowy podjazd pod Madonna del Ghisallo tzn. 6,4 kilometra ze średnią 4% i stromym kilometrem powyżej Barni. Tym sposobem uzbierało nam się ponad 2000 metrów dziennego przewyższenia, choć żadna z czwartkowych wspinaczek nie miała nawet 900 metrów amplitudy.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3875386559

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3875386559

ZDJĘCIA

IMG_20200806_075

FILM

VID_20200806_161132

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Colma & Muro di Sormano została wyłączona

Monte San Primo (via Madonna del Ghisallo)

Autor: admin o 6. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Bellagio (SP41)

Wysokość: 1117 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 885 metrów

Długość: 14,4 kilometra

Średnie nachylenie: 6,1 %

Maksymalne nachylenie: 14,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W czwartek zrobiliśmy sobie wycieczkę na Triangolo Lariano. Jest to swego rodzaju półwysep wrzynający się w wody Lago di Como. Pas ziemi zwężający się ku północy, na którego krańcu znajduje się miejscowość Bellagio. Związek gminny grupujący wszystkie miasteczka i wioski tego terenu obejmuje obszar 31 gmin, na którym żyje przeszło 70 tysięcy mieszkańców. Nieformalną stolicą tego rejonu jest zaś miejscowość Canzo. We wspomnianym Bellagio zaczyna się niewielki, acz kultowy podjazd do Madonna del Ghisallo wykorzystywany rokrocznie podczas jesiennego klasyku Giro di Lombardia alias Il Lombardia. Na obszarze owego „Trójkąta” znajduje się również drugie z ważnych wzniesień tego kolarskiego monumentu, a mianowicie Sormano. To znaczy góra o dwóch twarzach: łagodnej jak Colma i srogiej jak Muro. Najlepszym miejscem do rozpoczęcia zwiedzania rowerem okolic Ghisallo i Sormano jest wioska Magreglio. Na wysokości miejscowego miejscowości kościółka pod wezwaniem „Matki Boskiej patronki włoskich kolarzy” znajduje się meta klasycznej wspinaczki pod Madonna del Ghisallo. Natomiast w bliskim sąsiedztwie tego sanktuarium wybudowano przed kilkunastu laty muzeum kolarstwa znane jako Museo del Ghisallo. Każdy amator i kibic kolarstwa będący w tej okolicy powinien te dwa miejsca odwiedzić. Ja zrobiłem to już w czerwcu roku 2008. Teraz chciałem je pokazać swym trzem kolegom, a przy okazji sam zobaczyć na ile od tego czasu zmieniło się to miejsce kolarskiego kultu. Do Magreglio dojechaliśmy przed wpół do jedenastą pokonując w niespełna godzinę 55-kilometrową trasę przez Lecco, Pusiano i Canzo. Znacznie krótszy jest szlak wodno-lądowy czyli z wykorzystaniem promu z Bellano do Bellagio. Niemniej taka podróż raczej nie byłaby szybsza, a przy tym z całą pewnością droższa.

Na spokojne zwiedzanie głównych atrakcji Magreglio przeznaczyliśmy około półtorej godziny. Najpierw skierowaliśmy w stronę kościółka, przed którym nadal stały popiersia Gino Bartalego i Fausto Coppiego. Dla moich oczu nowością był jednak Alfredo Binda, który do swych „młodszych kolegów” dołączył w roku 2011. Kościółek z 1623 roku swą światową sławę zawdzięcza księdzu Ermelindo Vigano. Dzięki staraniom wieloletniego proboszcza tutejszej parafii papież Pius XII w 1949 roku nadał miejscowej patronce tytuł „Beata Vergine Maria del Ghisallo Celeste Patrona dei Ciclisti Italiani”. Przez kolejne dekady kolarze (nie tylko włoscy) przekazywali zaś Jej swe „skarby” by wymienić tylko rowery asów tego sportu oraz koszulki mistrzów świata, liderów Touru i Giro. Gdy pod dachem sanktuarium zaczęło brakować miejsca na owe „wota” w latach 90. zrodził się pomysł by w pobliżu powstało Muzeum Kolarstwa. Prezydentem komitetu budowy został zaś sędziwy już wówczas Fiorenzo Magni, rywal Bartalego i Coppiego z przełomu lat. 40. i 50. Urodzony w Toskanii, lecz od pierwszych lat powojennych związany z regionem Lombardii. Kolarz, który podczas swej kariery wygrał trzykrotnie tak Giro d’Italia jak i Ronde van Vlaanderen, zaś na trasach GdL bywał „tylko” drugi i trzeci. Ostatecznie muzeum oficjalnie otwarto 14 października 2006 roku przy okazji setnej edycji Il Lombardia. Obecnie Magni ma swoje popiersie przed wejściem do owej „galerii”. Natomiast przy ścieżce z kościółka do muzeum stoi okazała rzeźba przedstawiająca sylwetki dwóch kolarzy tzn. zwycięskiego i przegranego. Museo del Ciclismo zajmuje powierzchnię 850 m2. Ma trzy piętra, na których zbiory pogrupowane są w 9 sekcjach tematycznych. Jedna z nich zawiera największą w świecie kolekcję trykotów „maglia rosa” noszonych przez liderów wyścigu Dookoła Włoch od lat 30. po czasy współczesne.

Wizytę w tej instytucji kulturalnej zakończyłem zakupem książki pt. „Tempo di Salite”. Opisuje ona kolarskie podjazdy z pogranicznych regionów: Alta Savoia, Vallese i Valle d’Aosta. Trzeba przyznać bardzo ciekawie tak pod kątem geografii jak i historii, także tej pradawnej czyli nie związanej ze sportem. Dopiero około południa zaczęliśmy szykować się do jazdy. Bazą wypadową do obu odcinków naszego piątego etapu był obszerny parking w Magreglio. Zaczęliśmy od przeszło 9-kilometrowego zjazdu w kierunku Bellagio. Na pierwszy ogień poszła Madonna del Ghisallo, lecz nie kończyło się na niej nasze pierwsze tego dnia górskie wyzwanie. „Ghisallo” (754 m. n.p.m.) to niewielka, acz legendarna wspinaczka i niemal stały punkt na zmienianej często trasie Giro di Lombardia. Podjazd ten po raz pierwszy pojawił się na tym wyścigu już w roku 1919. Od tego czasu rozegrano dokładnie sto edycji tej imprezy (za wyjątkiem lat 1943-44) i tylko siedem razy zabrakło jej w programie tych zawodów. Przy tym w sezonach 1976, 1983 i 1987 zabrakło jej w ogóle, zaś w sezonach 1961-62, 1981 i 1991 mijane było na zjeździe. Będąc wówczas zastępowane swym trudniejszym i wyższym „sąsiadem” tzn. podjazdem z Belaggio na Piano Rancio, który ochrzczono mianem Superghisallo (975 m. n.p.m.). Klasyczny podjazd na Ghisallo ma długość 9,3 kilometra i średnie nachylenie 5,7%. Mocno zaniżone za sprawą 3-kilometrowego wypłaszczenia między Guello a Civenną. Natomiast ten drugi liczy sobie około 10 kilometrów przy średniej 7,4%. Oba wzniesienia mają wspólne pierwsze 5 kilometrów, po czym chcąc zaliczyć „S-G” na początku wspomnianego „falsopiano” trzeba odbić w prawo na szlak prowadzący przez Gallasco, Cernobbio i Pra’ Filippo. Niemniej chcąc pokonać największy szosowy podjazd w tej okolicy nie można się zadowolić wjazdem na Piano Rancio. Trzeba pokonać jeszcze 2 kilometrowy odcinek do placu u stóp Monte San Primo (1681 m. n.p.m.), najwyższej góry na obszarze Triangolo Lariano. Ta ślepa droga, z ostatnim kilometrem na poziomie 9,5% dociera na wysokości 1117 metrów n.p.m.

W ramach etapu 5a chciałem zaliczyć wszystkie te miejsca. To znaczy podjechać z Bellagio na Monte San Primo szlakiem przez Madonna del Ghisallo i Piano Rancio. Tym samym najpierw mieliśmy pokonaliśmy klasyczne Ghisallo rodem z GdL. Jadąc dalej dotrzeć na Superghisallo od strony Magreglio czyli pod prąd czterech wspomnianych edycji. Całość zaś zwieńczyć wjazdem na tyle wysoko na ile tylko szosa pozwoli. Tego rodzaju wzniesienia według „cyclingcols” miało mieć długość 14,4 kilometra i średnie nachylenie 6,2%. Zanim o tym jak nam poszło, warto jeszcze wspomnieć, iż Madonna del Ghisallo czterokrotnie była premią górską na trasach wielkiego Giro. Najpierw w roku 1967 na tym wzniesieniu zakończył się etap 22a rozegrany ostatniego dnia tego wyścigu. Wygrał go Hiszpan Aurelio Gonzalez Puente, który o 7 sekund wyprzedził świetnego Włocha Franco Balmamiona. Potem w sezonie 1976 przez „Madonnę” przejeżdżano aż dwukrotnie na etapie do Arosio. Na górze pierwszymi byli Hiszpan Andres Oliva i Włoch Wladimiro Panizza, lecz na mecie tego odcinka z 9-osobowej grupki najszybciej finiszował słynny Belg Roger De Vlaeminck. W końcu zaś przed rokiem tak premię na Ghisallo jak i sam etap z metą w Como wygrał Włoch Dario Cataldo. Nasz podjazd zaczęliśmy wzorcowo czyli tam gdzie biegnąca przez Aureggio (dzielnicę Bellagio) Via Valassina styka się z drogą SS583. Pierwsze 700 metrów wspinaczki prowadzi jeszcze po tej „krajówce”, po czym na rondzie z drzewem oliwnym wjeżdża się na szosę SP41, która leci z północy na południe przez całą długość Triangolo Lariano aż po miasto Erba. Pierwsza tercja wzniesienia jest tą najtrudniejszą. Na odcinku 4,5 kilometra od Regatoli po Guello przeciętne nachylenie wynosi 8,6%. Jest tu cały kilometr ze średnią 9,7 i maksymalna stromizna sięgająca 14%. Potem mamy wspomniane wypłaszczenie tj. teren, który przez półtora kilometra minimalnie się wznosi, zaś przez kolejne półtora nieco wyraźniej opada. W końcu zaś za Civenną zostaje do pokonania 1600 metrów o średniej 8,6%, przy tym im bliżej Madonny tym trudniej.

Daniel podbudowany udanym występem na Roccoli dei Lorla wystartował bardzo mocno. Szybko zgubił Krzyśka i Rafała, zaś mnie od razu zmusił do sporego wysiłku. Pierwszy stromy kilometr musiałem przejechać z VAM na poziomie 1096 m/h, aby się z nim utrzymać. Niemniej zbyt długo w tym tempie nie mogłem jechać, więc wkrótce i ja puściłem jego koło. Musiałem uspokoić rytm jazdy. Starałem się minimalizować straty. Pod koniec kilkukilometrowej stromizny minęło mnie dwóch dobrze wycieniowanych jegomości. Jeden z nich jechał w trykotach Israel-Start Up Nation. Daniela złapali już na „falsopiano”, więc na łatwiejszym sektorze podłączył na chwilę swój wagonik do szybszej lokomotywy. Zapewne nieco na tym zyskał, ale też nie mógł za wszelką cenę się ich trzymać co by nie przeszarżować. Na stromym dojeździe do Ghisallo znów ujrzałem go przed sobą i na wysokości kościółka orientacyjnie naliczyłem sobie 40 sekund straty. Segment o długości 8,6 kilometra pokonałem w 35:17 (avs. 14,6 km/h). U góry za cmentarzem należało skręcić w prawo i wjechać na Via Piano Rancio. Przydrożny znak informował, iż do Superghisallo pozostało nam jeszcze 2700 metrów, zaś do końca drogi pod Monte San Primo równo 5 kilometrów. Pierwszy z tych odcinków prowadził po nowej, gładziutkiej szosie z czterema wirażami na jedenastym kilometrze wspinaczki. Na tym segmencie o przeciętnej 8% zacząłem odrabiać dystans do Daniela. Tym niemniej na Piano Rancio wciąż był on samotnym liderem. Na małym rondzie z początku trzynastego kilometra odbiliśmy w lewo. Do szczytu pozostawały stąd jeszcze dwa kilometry, w tym ostatni naprawdę wymagający. Pod koniec przedostatniego kilometra doszedłem lidera. Niemniej ten miał dość sił by się ze mną utrzymać. Po chwili mocnym przyśpieszeniem na ostatnich metrach wywalczył sobie zwycięstwo na tej premii górskiej. Najdłuższy segment o długości 13,6 kilometra przejechałem w 57:33 (avs. 14,2 km/h z VAM 853 m/h), zaś całą górę w 1h 00:17. Rafał nie miał swego dnia lub też oszczędzał siły na diabelskie Muro di Sormano. W każdym razie ukończył ten podjazd razem z Krzyśkiem w czasie około 1h i 9 minut.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3875373260

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3875373260

ZDJĘCIA

IMG_20200806_001

FILMY

VID_20200806_135255

VID_20200806_142346

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Monte San Primo (via Madonna del Ghisallo) została wyłączona

Passo Agueglio

Autor: admin o 5. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Bellano (SP62)

Wysokość: 1158 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 953 metry

Długość: 15,5 kilometra

Średnie nachylenie: 6,1 %

Maksymalne nachylenie: 14,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Nasz pobyt w Dervio zakończyliśmy na słodko czyli wizytą w Gelateria Bar Pin. Prawdę powiedziawszy 90% środowego transferu mieliśmy już za sobą, więc przejazd do Bellano zabrał nam dosłownie kilka minut. Więcej czasu potrzebowaliśmy na znalezienie miejscówki nadającej się na postój dla naszych samochodów. To znaczy parkingu bezpiecznego, zacienionego i najlepiej jeszcze bezpłatnego. Ostatecznie znaleźliśmy takie miejsce powyżej miasteczka, na poboczu drogi prowadzącej ku naszej kolejnej premii górskiej. W odległości 1100 metrów od podnóża czekającego nas wzniesienia, pomiędzy trzecim a czwartym wirażem na tym górskim szlaku. Tym samym ten akurat podjazd musieliśmy zacząć od krótkiego zjazdu. W moim książkowym przewodniku znalazłem dwa warianty podjazdu na Passo Agueglio. Wschodni zaczynający się w miejscowości Cortenova (11,6 km ze średnim nachyleniem 6%) oraz zachodni rozpoczynany w Varennie (16,2 km przy średniej 5,9%). Żaden z nich nie pasował do mojej koncepcji. Pierwszy z uwagi na zbytnio oddalony od Lago di Como punkt startu oraz dość skromne wymiary. Natomiast drugi z tej racji, iż przez 13 kilometrów pokrywał się on z trasą zaplanowanej na piątek wspinaczki pod Valico di Moncodeno. Na szczęście była jeszcze jedna alternatywna ścieżka, której to profil obejrzeć można na znakomitej stronie „cyclingcols” autorstwa Holendra Michiela van Lonkhuyzena. Opcja północno-zachodnia startująca z ulic Bellano i mająca porównywalne parametry do południowo-zachodniej z Varenny. Trzeba było jednak zachować czujność, albowiem ten szlak na przełęcz Agueglio prowadzi trzema różnymi drogami. Otóż przez pierwsze 5 kilometrów jedziemy tu szosą SP62 w dolinie Valsassina, następnie przez 2,7 kilometra korzystamy z SP73, po czym przed wioską Parlasco wskakujemy na SP65, która prowadzi nas już do końca wspinaczki. Początek pokrywa się zatem z pierwszą częścią 20-kilometrowego podjazdu na Alpe di Paglio, zaś ostatnie 8 kilometrów ze wspomnianą już wspinaczką na Agueglio od Cortenovy.

Trzy segmenty podjazdu z Bellano na Passo Agueglio mają różny dystans, lecz podobne stromizny. Według stravy 5-kilometrowy odcinek „Tartavalle” z SP62 ma średnie nachylenie 6%. Ten najkrótszy z drogi SP73 nazwany „Pennaso – Parlasco” ma przeciętną 5,5%. Natomiast zasadnicza część drugiej połowy tego wzniesienia czyli odcinek o długości 6,8 kilometra powyżej Parlasco ma średnio 6,6%. Przełęcz Agueglio bywała na trasach Giro di Lombardia. Choćby w latach 1991-94, gdy wyścig ten kończył się w Monzy, znanej z wyścigów Formuły 1. Niemniej wykorzystywano wtedy podjazd z Varenny przez Esino Lario. To znaczy odcinek drogi SP65, który my mieliśmy poznać dwa dni później wjeżdżając na Valico di Moncodeno. Co ciekawe żadna z owych pięciu edycji GdL nie została wygrana przez włoskiego kolarza. Być może dlatego po pięciu sezonach finisz przeniesiono do Bergamo, gdzie gospodarzom wiodło się już znacznie lepiej i wygrali 6 z 9 kolejnych odsłon tej imprezy. Naszą wspinaczkę zaczęliśmy tuż po piętnastej przy temperaturze 31 stopni. Po przejechaniu ledwie 200 metrów musieliśmy się zatrzymać na kilka ładnych minut, gdy przed pierwszym zakrętem zastaliśmy opuszczony szlaban kolejowy. Przez pierwsze dwa kilometry jechaliśmy w terenie zabudowanym, drogą wijącą się przez kilka serpentyn. Mieliśmy zatem ładne widoki na jezioro, otaczające je góry, pozostawiane w dole miasteczko jak i miejscowy dworzec kolejowy. Na początku trzeciego kilometra przejechaliśmy ponad znaną nam już drogą krajową SS36 czyli Strada Statale del lago di Como e della Spluga. Potem wjechaliśmy w teren zalesiony, więc na czas jakiś skończyły się ładne obrazki. Niemniej nie można było narzekać, gdyż przy panującej tego dnia temperaturze wszelki cień był pomocnym asystentem w walce człowieka z górą. Bardzo równe i przy tym umiarkowane nachylenie rzędu 6% bardzo mi odpowiadało, więc zająłem się dyktowaniem tempa w naszej 4-osobowej grupce. Miało być solidne, lecz nie za szybkie, tak byśmy w komplecie dotarli przynajmniej do pierwszej zmiany dróg.

Pierwsze 5 kilometrów przejechaliśmy w czasie 20:40 ze średnią prędkością 14,4 km/h. Na drugim segmencie podjazdu tempo było bardziej rwane, za sprawą zmian dawanych przez Daniela i Rafała. Krzysiek został za nami, ale tym razem nie mógł już raczej pomylić trasy. Łącznik po drodze SP73 pokonaliśmy w 10:47 (avs. 15,5 km/h) i pod koniec ósmego kilometra wjechaliśmy na szosę SP65. Niebawem na lekkim zjeździe wpadliśmy do Parlasco. Przez kolejne 3,5 kilometra droga jakby zawracała na zachód czyli w stronę jeziora. Po czym pod koniec dwunastego kilometra wspinaczki skręciła na południe w kierunku góry Sasso di San Defendente (1326 m. n.p.m.). Niemal do samego końca jechaliśmy we trzech. Dopiero na kilkaset metrów przed finałem Rafał zebrał się do mocnego finiszu. Daniel był już bliski limitu, więc na ten atak nie odpowiedział. Ja miałem zapas sił, lecz z ostrożności zwiększyłem jedynie obroty na miękkim przełożeniu. To wystarczyło do drugiego miejsca przy tablicy podającej zaniżoną wysokość 1140 metrów n.p.m. Finałowy segment o długości 6,8 kilometra przejechałem w 30:46 (avs. 13,2 km/h). Według stravy najdłuższy segment tej góry o długości 14,27 kilometra pokonałem zaś w 1h 00:30 (avs. 14,2 km/h z VAM ledwie 850 m/h) czyli 12 sekund wolniej od Rafała. Potem wraz z nim przejechałem jeszcze 500 metrów w kierunku wschodnim by upewnić czy minęliśmy już najwyższy punkt na tej drodze. Gdy wróciliśmy pod tablicę zastaliśmy już tam Krzycha w towarzystwie Daniela. Po szybkiej sesji zdjęciowej na przełęczy zaczęliśmy zjazd. Niemniej zrazu zatrzymaliśmy się jeszcze na parę minut w punkcie widokowym Sasso di Narele. Mogliśmy stąd zobaczyć Menaggio oraz spory kawał zachodniego brzegu Lago di Como, jak również wcinający się w środek jeziora cypel, którego ozdobą jest miasteczko Bellagio. Kwadrans po piątej byliśmy już przy samochodach. Niedługo później odebraliśmy klucze do apartamentu La Casa Azzurra przy via Martiri della Liberta 28. Fajny lokal w świetnym miejscu, o którym więcej następnym razem.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3869862626

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3869862626

ZDJĘCIA

IMG_20200805_055

FILM

VID_20200805_163719

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Passo Agueglio została wyłączona

Rifugio Roccoli dei Lorla

Autor: admin o 5. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Dervio (SP67)

Wysokość: 1456 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1243 metry

Długość: 17,8 kilometra

Średnie nachylenie: 7 %

Maksymalne nachylenie: 14,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W środowe przedpołudnie na dobre opuściliśmy Garzeno. Na wtorku zakończyło się zwiedzanie najciekawszych premii górskich po zachodniej stronie Lago di Como. Przyszedł czas na przeprowadzkę na brzeg wschodni czyli do bazy nr 2 w Bellano. Trzy z czterech kolejnych etapów wyznaczyłem nam już bowiem na szosach prowincji Lecco. Przy czym z Como ostatecznie pożegnaliśmy się dopiero w czwartek. To znaczy wyprawą na teren tzw. Triangolo Lariano, gdzie poznaliśmy znane z klasyku Il Lombardia wspinaczki pod Ghisallo i Sormano. Ze względów praktycznych jezioro objechaliśmy od strony północnej. Zawczasu ustaliliśmy też, iż zaliczymy oba środowe wzniesienia przed odebraniem kluczy do nowego lokalu. Tego dnia mieliśmy się zaś zmierzyć z 18-kilometrowym podjazdem do Rifugio Roccoli dei Lorla oraz przeszło 15-kilometrowym prowadzącym na przełęcz Agueglio. Całą zabawę trzeba zaś było zacząć od wspinaczki do schroniska i bynajmniej nie dlatego, że była ona trudniejszą z tej pary. Taką kolejność zwiedzania podpowiadał nam układ samochodowej trasy, sugerując wizytę w Dervio przez przyjazdem do Bellano. Podjazd do Roccoli dei Lorla w dolnej części prowadzi na wschód drogą SP67 biegnącą wzdłuż doliny Val Varrone. Po czym za półmetkiem skręca zdecydowanie na północ w kierunku przełęczy Sella del Legnone, powyżej której wybudowano wspomniane schronisko, będące bazą wypadową do wędrówki na szczyt Monte Legnoncino (1711 m. n.p.m.). Autor tomu czwartego z serii wydawniczej „Passi e Valli in Bicicletta” czyli książki „Lombardia-1” opisując to wymagające wzniesienie podzielił je na cztery segmenty. Wyróżnił na nim 8-kilometrowy odcinek od podnóża góry do 120-metrowej galerii mający średnie nachylenie 6,6%. Potem luźny dojazd do wioski Tremenico czyli 1,3 kilometra ze spadkiem terenu o 20 metrów. Następnie dwa sektory prowadzące już po węższej Via Caduti di Guerra. Pierwszy z nich o długości 5,7 kilometra i przeciętnej 6,4% do osady Subiale oraz finałowy o średniej stromiźnie 10,7% (!) na dystansie 3,2 kilometra.

Tak w teorii prezentował się nasz kolejny przeciwnik. Po wjechaniu do Dervio znaleźliśmy sobie miejsce postojowe wzdłuż drogi SP72 po północnej stronie miasteczka. Wystartowaliśmy kilka minut przed jedenastą przy temperaturze 29 stopni. Za linię startu przyjęliśmy sobie wjazd na Via Martiri della Liberazione. Tym samym na drogę SP67, zaczynającą się nieco dalej na południe, wjechaliśmy po 200 metrach od rozpoczęcia naszej wspinaczki. Pierwsze cztery kilometry prowadziły bardzo krętym szlakiem przez kilkanaście serpentyn. Na całym podjeździe książka doliczyła się 33 wiraży. Minęliśmy tu Roncasch (2,2 km) i Acque (3,5 km), za którą trzeba było pokonać najtrudniejszy kilometr z dolnej połowy wzniesienia, bo o średniej 8,6%. Na tym szlaku największe miejscowości znajdują się w drugiej kwarcie trasy. W połowie szóstego kilometra minąłem zatem wjazd do Vestreno, zaś pod koniec siódmego przejechałem przez Introzzo. Pomiędzy tymi dwoma wioskami biorąc wiraż w lewo można wcześniej opuścić Val Varrone i poprzez wioskę Sueglio dotrzeć ku alternatywnej górskiej mecie na Monte Sommafiume (1112 m. n.p.m.). Podjazd zaczęliśmy całkiem żwawo. Krzysiek odpadł dość wcześnie, po czym gdy Rafał z Danielem zaczęli wymieniać „ciosy” to i ja zostałem za prowadzącymi. Ból w kolanie był już nieco mniejszy niż we wtorek. Niemniej wciąż dokuczliwy, więc musiałem jechać dość miękko i przede wszystkim ostrożnie (jednostajnie). Nagłe zrywy i odpowiedzi na ataki to nie były zadania dla mnie. Kręciłem, więc spokojnie na trzecim miejscu z niedużą stratą do dwóch liderów. Za wspomnianą galerią niespodziewanie ujrzałem szyb górniczy. Po chwili byłem już w Tremenico, do której to wioski dotarłem w czasie 36:19 (avs. 14,7 km/h) tj. ze stratą 1:21 do Rafała. Kręcąc się po znów licznych serpentynach (w sumie 11) zmierzałem do położonej na wysokości niemal 1100 metrów n.p.m. miejscowości Subiale. Ten segment o długości 5,4 kilometra przejechałem w 24:14 (avs. 13,3 km/h) odrabiając 19 sekund do Daniela i Rafała.

Do pokonania zostało nam już tylko 3200 metrów, ale za to jakie! O średnim nachyleniu tego odcinka zdążyłem już wspomnieć. Dodam, iż trzeba tu przede wszystkim przetrwać cały kilometr o stromiźnie 11,8%, zaś bliżej szczytu również 500-metrowy sektor o nachyleniu 12,6%! Na tym nie koniec, bowiem finałowe 700 metrów wciąż trzyma na poziomie 10,3%. Fajna końcówka, prawda? A to wszystko po przejechaniu wcześniejszych, całkiem solidnych 15 kilometrów. Jechałem ze stratą około minuty do kolegów, więc przy tej stromiźnie byli oni jakieś 150-200 metrów przede mną. Miałem ich na oku, więc mogłem obserwować walkę o pierwsze miejsce nijako z tylnego siedzenia. Na największej stromiźnie nieco lepiej radził sobie Daniel, który nieznacznie odjechał Rafałowi. Pod koniec siedemnastego kilometra minąłem ostatnią osadę czyli Monte Lavadee i byłem już prawie w domu. Niebawem finiszowałem w czasie 1h 21:07 (avs. 13 km/h z VAM 883 m/h). Z relacji bezpośrednio zainteresowanych dowiedziałem się, iż pierwszy na plac pod schroniskiem wjechał jednak Rafał, który dynamicznym finiszem wyprzedził dosłownie na ostatnich metrach zaskoczonego Daniela. Ja po dotarciu na szczyt wjechałem jeszcze po wysadzanej kamieniami betonowej drodze na poziom schroniska, po czym zjechałem do kolegów wypoczywających nad tamtejszym stawem. Końcówkę miałem całkiem żwawą jak na rekonwalescenta. Finałową stromiznę pokonałem bowiem w 19:34 (avs. 9,6 km/h z VAM 1038 m/h). Odrobiłem do Rafy kolejne 11 sekund, ostatecznie tracąc do niego na mecie 1:01. Czekaliśmy jeszcze na przyjazd Krzyśka, lecz ten jakoś długo się nie pojawiał. Wkrótce ustaliliśmy telefonicznie, iż nasz amico pogubił się gdzieś po drodze. Początkowo myślałem, że nie potrafił się rozstać z drogą SP67 i pojechał za daleko na wschód. Tymczasem okazało się, że zjechał z niej już pod koniec szóstego kilometra czyli skręcił w stronę Sueglio. Tym sposobem zaliczył równoległy do naszego podjazd w kierunku Monte Sommafiume z finałem w Atresso (1210 m. n.p.m.). Może nie tak trudny jak nasz, lecz mimo wszystko przeszło 13-kilometrowy z przewyższeniem blisko tysiąca metrów.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3869833146

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3869833146

ZDJĘCIA

IMG_20200805_001

FILMY

VID_20200805_122305

VID_20200805_123100

VID_20200805_134157

VID_20200805_134718

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Rifugio Roccoli dei Lorla została wyłączona

San Bartolomeo di Bugiallo

Autor: admin o 4. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Gera Lario (SP1)

Wysokość: 1204 metry n.p.m.

Przewyższenie: 994 metry

Długość: 11,2 kilometra

Średnie nachylenie: 8,9 %

Maksymalne nachylenie: 17,8 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Noc z poniedziałku na wtorek nie przespałem zbyt dobrze. Natomiast nazajutrz ledwie mogłem chodzić. Ból po wewnętrznej stronie prawego kolana zaczął wyglądać na poważną kontuzję. Myślałem, iż przez kilka najbliższych dni będę musiał darować sobie jakąkolwiek jazdę na rowerze. Tym bardziej zaś forsowną wspinaczkę po stromych alpejskich wzniesieniach. Smarowanie kolana „Voltarenem” pomagało tylko na chwilę. Krzychu ratował mnie jeszcze swoją „Dicloziają”. Niemniej przemieszczanie się pomiędzy naszym apartamentem a głównym wyjściem z hotelu czyli pokonywanie różnicy dwóch pięter było prawdziwą udręką. Na schodach nie mogłem stawiać nóg na przemian. Niekiedy szedłem bokiem lub z pomocą poręczy. Natomiast wchodząc do samochodu musiałem zagarniać prawą nogę do środka rękoma. Jednym słowem w kwestii mobilności w ciągu kilkunastu godzin zdegradowałem się z poziomu „młodzika” do kategorii „emeryta”. Dlatego nie przypuszczałem, iż we wtorek dane mi będzie przejechać którykolwiek z dwóch „odcinków specjalnych” trzeciego etapu. Tego dnia wespół z Rafałem i Krzyśkiem miałem zaś pokonać dwa stosunkowo krótkie, lecz wcale niełatwe podjazdy na północno-zachodnim brzegu Lago di Como. Pierwszym miał być San Bartolomeo de Bugiallo (wedle książki mający długość 11,6 kilometra przy średniej 8,6%), zaś drugim Bodone (13,1 km ze średnią 7,1%). Natomiast Daniel miał pojechać znacznie dalej na północ tj. do znanej nam już Chiavenny. Z tego miasta w sąsiedniej prowincji Sondrio miał zaatakować „tylko” jedno wzniesienie, ale za to jakie! Jego celem był 30-kilometrowy podjazd na przełęcz Spluga (2113 m. n.p.m.) o przewyższeniu bagatela 1780 metrów. To miało być jego solowe starcie z tym gigantem strzegącym granicy pomiędzy Alpami Wschodnimi i Zachodnimi. Pozostali mieli już to doświadczenie za sobą. Ja zaliczyłem je w sierpniu 2011 roku, zaś nasi dwaj koledzy z Gorzowa zaledwie przed trzema dniami.

Wyjechaliśmy jak zwykle razem czyli na dwa samochody. Po tradycyjnym zjeździe do Dongo, tym razem wjeżdżając na drogę SS340 o dumnym przydomku „Regina” skręciliśmy w lewo. Transfer był krótszy od poprzednich. Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy sobie w miejscowości Gera Lario. Wypakowaliśmy się na małym parkingu przy Via per Trezzone, nieopodal kościółka pod wezwaniem św. Wincentego. Droga SP1, na której mieliśmy zacząć pierwszy podjazd znajdowała się dosłownie za rogiem, bo po drugiej stronie potoku Valle San Vicenzo. W tym miejscu pożegnaliśmy się z Danielem, który ruszył na swą misję osobistą. Jeszcze w Garzeno przebrałem się w kolarskie ciuchy i zabrałem ze sobą rower by nie przegrać etapu walkowerem. Niemniej spodziewałem się, iż tego dnia z jazdy nic mi nie wyjdzie. Dość powiedzieć, że aby w ogóle wsiąść na rower musiałem go niemal położyć na ziemi chcąc przenieść prawą nogę na drugą stronę siodełka. Jakiekolwiek wymachy tą nogą były wykluczone i nawet ostrożne ruchy na bok nie były bezbolesne. Tymczasem podjazd pod św. Bartłomieja był bodaj najbardziej stromym ze wszystkich premii górskich w pierwszym tygodniu tej wyprawy. Ogólne dane tej góry już podałem. Dodam, że można ją podzielić na dwie zasadnicze części z półmetkiem we wiosce Bugiallo. Jej dolna połówka to odcinek 5,8 kilometra o średnim nachyleniu 7,4%. Natomiast górny segment tej samej długości ma stromiznę aż 9,7%. Normalnie tego rodzaju wzniesienie starałbym się pokonać na przełożeniu 34/25, tu i ówdzie posiłkując się trybem 28. Być może z uwagi na umiarkowane nachylenie pierwszych kilometrów zacząłbym nawet od kombinacji 34/23. Niemniej tu akurat nie musiałem się nad takimi kwestiami zastanawiać. Od razu wrzuciłem łańcuch na największy z trybów 11-rzędowej kasety, czyli ten z 32 ząbkami, mając nadzieję, iż jadąc mięciutko przejadę choć kilka kilometrów. O dziwo jazda na rowerze okazała się możliwa. A przy tym mniej bolesna niż zwykły spacer.

Na swoich kolegów nawet się nie oglądałem. Aktualna prędkość czy czas podjazdu były dla mnie nieistotne. Ważna była sama jazda, w warunkach kontrolowanych czyli ze stałą obserwacją stanu kolana. Ból był odczuwalny, ale nieprzesadnie dokuczliwy. Najpierw sukcesem był każdy przejechany kilometr. Z upływem kolejnych zamarzyłem o dotarciu na szczyt. Zacząłem bardzo spokojnie. Pierwsze 3 kilometry na dojeździe do Montemezzo pokonałem w niespełna 16 minut i już na tym odcinku straciłem do Rafała dwie minuty. Z czasem ośmieliłem się jechać nieco szybciej. Niemniej niemal cały czas na siedząco i jako się rzekło tak miękko jak to tylko możliwe. Pogodę mieliśmy ładną, acz nie upalną. Na starcie słoneczne 25 stopni, na górze przyjazne 21. W połowie szóstego kilometra minąłem Bugiallo czyli łatwiejszą część zadania miałem już za sobą. Ten dolny segment pokonałem w 29:32 (avs. 11,3 km/h). Nie traciłem kontaktu z jadącym nieco przede mną Krzyśkiem, więc szło mi nie najgorzej. Na stromiznach górnej połówki momentami się do niego zbliżałem. Niemniej skuteczna pogoń nie była moim celem, a jedynie samo pokonanie podjazdu. Szosa wiodąca do San Bartolomeo jest nie tylko stroma, ale też wąska i kręta. Książka wspomina o 24 wirażach i maksymalnej stromiźnie 15%. Mój licznik zanotował niemal 18%! W każdym razie najsztywniejszy, dziesiąty kilometr ma średnią aż 12,6%. Na ostatnich kilometrach, gdy było szczególnie stromo, próbowałem wstawać by dać odpocząć zgiętym plecom. Niemniej jedno mocniejsze ukłucie w chorym kolanie szybko przywołało mnie do porządku. Tak czy owak wbrew swym przewidywaniom dotarłem na szczyt i to bez wielkiej straty do moich kompanów. Górną połówkę przejechałem w 36:44 (avs. 9,3 km/h), zaś całe wzniesienie ukończyłem w czasie 1h 06:54 (avs. 10,2 km/h i VAM 889 m/h). Do Rafała straciłem ledwie 1:49, gdyż najwyraźniej przejechał tą górę dość luźno. Tylko tak bowiem mogę sobie wytłumaczyć fakt, iż powyżej Bugiallo byłem od niego szybszy o 15 sekund.

San Bartolomeo słynnie z pięknych widoków, więc zjazd zapowiadał się przyjemnie. Mamy stąd ładną panoramę na północne ramię Lago di Como oraz piętrzące się za nim szczyty Alp Bergamskich. Jak również na równinę Pian di Spagna, która oddziela owo jezioro i rzekę Adda od położonego bardziej na północ mniejszego Lago di Mezzola. Polana o kresu tej szosy służy zaś jako pas startowy dla amatorów lotniarstwa. W drodze powrotnej przewidywałem sporo przystanków. Miałem jednak pewien problem. Z uwagi na ból każdy ruch stopą na bok, potrzebny do wypięcia buta z pedałów, musiałem wykonywać ostrożnie. Przed jednym z postojów nie udało mi się uwolnić nogi i przy niemal zerowej prędkości runąłem na lewy bok. Znów skrzywiłem siodełko, a tym razem również klamko-manetkę. Do tego tym razem nieźle obtarłem lewą nogę. Nic szczególnego się jej nie stało, ale odtąd z daleka straszyła szlifami, choć prawdziwy problem miałem wyłącznie z jej „sąsiadką”. Poobijany i przetarty sturlałem się jakoś do Gera Lario, ale z podjazdu na Bodone skutecznie się wyeliminowałem. Do Gravedony przejechałem się w aucie Gorzowian prowadzonym przez Chrisa. Rafa ów 6-kilometrowy odcinek po „krajówce” musiał pokonać rowerem. Moi dwaj koledzy około wpół do drugiej ruszyli na drugą górę dnia. Skoro sam nie mogłem wjechać na Bodone to postanowiłem wysłać tam swój Garmin na rowerze Krzyśka, który w ten sposób niejako incognito zadebiutował na stravie. Rafał wykręcił na tej górze czas 1h 06:54, zaś Krzychu na wjazd potrzebował 1h 09:33. Tymczasem ja kuśtykając niczym „Herr Otto Flick” z serialu „Allo, Allo” dotarłem na miejscowe lungolago. Tam najpierw wpadłem na kawę i naleśniki do Bar Centrale, a następnie zacząłem się szwendać wzdłuż nabrzeża, co chwilę przysiadając na miejscowe ławeczki. Postanowiłem tu poczekać na przyjazd kolegów, gdyż kolejny kilometrowy spacer przekraczał moje możliwości. Przed wpół do czwartej Krzychu i Rafał zjechali nad jezioro na rowerach, zaś około szesnastej dołączył do nas Daniel powracający z Chiavenny. Spluga raz jeszcze została pokonana, choć tego dnia powitała mojego kolegę chłodem i wiatrem.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3864462003

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3864462003

ZDJĘCIA

IMG_20200804_001

FILMY

VID_20200804_114619

VID_20200804_115247

VID_20200804_134052

VID_20200804_152217

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania San Bartolomeo di Bugiallo została wyłączona

Monte Bisbino

Autor: admin o 3. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cernobbio (via Alessandro Volta)

Wysokość: 1310 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1103 metrów

Długość: 15,5 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 10,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wróciwszy do Argegno ruszyliśmy samochodami jeszcze dalej na południe. Mieliśmy do pokonania kolejne 15 kilometrów wzdłuż jeziora Como. W czasie tego krótkiego przejazdu rozpadało się na dobre. Zatem mieliśmy sporo szczęścia, iż udało nam się zjechać z Alpe di Colonno przed ulewą. Niemniej martwił nas aktualny stan pogody. Zatrzymaliśmy się w Cernobbio, oddalonym ledwie 4 kilometry od słynnego Como. Najpierw stanęliśmy na małym parkingu przy via Regina nieopodal Chiesa Maria della Grazie. Na bocznej ścianie pobliskiej kamienicy wymalowano mapę okolic Lago di Como. Trzeba przyznać dość drobiazgową z wszelakimi miastami, dolinami i szczytami w tym rejonie. Znalazła się na niej również góra, która była naszym najbliższym celem. Deszcz nie ustawał, więc po pewnym czasie opuściliśmy to miejsce. Przejechaliśmy jeszcze kawałek ulicami miasteczka ostatecznie znajdując parking przy via Alessandro Volta u podnóża czekającego nas wzniesienia. Ten urodzony w roku 1745 włoski fizyk i wynalazca, jeden z „ojców elektryczności”, jest zapewne patronem wielu włoskich ulic. Niemniej szczególnie popularnym w tym regionie, jako że przyszedł na świat w Como. Z czasem deszcz osłabł, więc w nadziei że najgorsze za nami wyjęliśmy rowery i zaczęliśmy się szykować do jazdy. Niemniej nie wszyscy. Daniel postanowił darować sobie wspinaczkę w tych niepewnych warunkach. Wolał oszczędzić swe obolałe plecy przed trzecim etapem naszej wyprawy, na którym jako jedyny miał się zmierzyć z wielką Passo dello Spluga. Jakiś kwadrans przed trzecią ruszyłem zatem z Rafałem i Krzyśkiem na Monte Bisbino. Natomiast Daniel udał się w przeciwnym kierunku na spacer ulicami Cernobbio, na którym ku swemu zdziwieniu spotkał znanego rodaka tzn. Michała Szpaka, piosenkarza i aktualnie jurora w programie „The Voice of Poland”.

Ten podjazd miał bardzo regularne nachylenie, więc niełatwo na nim wyróżnić łatwiejsze lub trudniejsze sekcje. Droga prowadząca na szczyt owej góry jest kręta. Mój książkowy przewodnik informuje, iż na całym wzniesieniu znajdziemy aż 33 wiraże. Dzieląc włos na czworo można orzec, iż najlżejsza jest tu pierwsza kwarta czyli dojazd do miejscowości Rovenna (3,6 km) o średnim nachyleniu 6,2%. Natomiast najtrudniejsza wydaje się tu być druga ćwiartka, gdzie średnia wynosi 7,5%. Pierwsze sześć kilometrów tej wspinaczki wiedzie niemal równolegle do zachodniego brzegu Lago di Como. Potem za wioską Ponti di Lenno droga skręca na południowy-zachód, zaś po ośmiu kilometrach definitywnie obiera kierunek północny. Ostatnią wioską na tym szlaku jest Madrona (8,8 km). Wyżej mamy już tylko dwie skromne osady tzn. Alpe Garzegallo (11,4 km) oraz Alpe Piella (12 km). Monte Bisbino wznosi się na wysokość 1325 metrów n.p.m., zaś na jej wierzchołku stoi sanktuarium poświęcone Matce Boskiej (Beata Vergine del Bisbino), którego historia sięga XIV wieku. Funkcjonuje tu również miejscowa stacja meteorologiczna. Asfaltowa droga kończy się na małym placu kilkanaście metrów poniżej kościołka. Co ciekawe góra ta znajduje się w bezpośrednim pobliżu granicy szwajcarskiej, która w tym rejonie „dociera” na wysokość 1244 metrów n.p.m. i w linii prostej oddalona jest ledwie dwieście metrów od szczytu. Dlatego podobnie jak w przypadku Monte Sighignola wybierając się w te strony warto wyłączyć dane komórkowe w telefonie, aby przypadkiem nie złapać sygnału 10-krotnie droższego niż ten z masztów unijnych. Większą część wspinaczki pokonałem w towarzystwie Rafała. Krzychu rozsądnie jechał własnym tempem. Dolny segment o długości 7,3 kilometra przejechaliśmy w 33:15 (avs. 13,2 km/h). Do połowy podjazdu deszcz był raczej lekki. Niestety od ósmego kilometra zmienił się w ulewę. Po około 10 kilometrach Rafał osłabł, więc skończyłem ten podjazd na solo.

Jazda pod górę w takich warunkach to żadna przyjemność, ale w sumie niewielki kłopot. Problem zaczyna się, gdy będąc spoconym i przemokniętym do suchej nitki trzeba zacząć zjazd. Ostatnie cztery kilometry pokonałem w 18:24 (avs. 12,9 km/h), zaś z całą górą uporałem się w 1h 10:50 (avs. 13,1 km/h) i VAM-em na poziomie tylko 934 m/h. Dojechawszy do szczytu starałem się schować przed deszczem. Poszedłem w prawo wąską ścieżką ku pobliskim drzewom, gdzie swą obecnością wystraszyłem dwie kuropatwy. Po kilku minutach przyjechał Rafał, który wykręcił tu czas 1h 15:14. Na górze zrobiłem ledwie kilka zdjęć. Było chłodno, bo tylko 12 stopni. Po pewnym czasie postanowiliśmy się „ewakuować” bez czekania na przyjazd Krzyśka. Spotkaliśmy go po kilkuset metrach zjazdu. Na początku drogi powrotnej starałem się jeszcze strzelać fotki, choć w tych warunkach ich jakość nie mogła być dobra. Po około dwóch kilometrach ubrałem się cieplej pod przydrożnym zadaszeniem. Jakiś kilometr dalej miałem już dość ciągłej walki z wilgotnym ekranem telefonu, więc zwolniłem się z funkcji fotografa. Pomyślałem, że przynajmniej tym razem zjadę sobie swobodnie. Z uwagi na chłód chciałem jak najszybciej dotrzeć na dół. Mimo ciężkich warunków zjeżdżało mi się bardzo dobrze. Na śliskiej drodze czułem się pewnie. W połowie zjazdu minąłem obu swoich kolegów. Niestety na dwa kilometry przed parkingiem podcięło mi przednie koło i przy prędkości ponad 40 km/h zaliczyłem twarde lądowanie. Z pozoru skończyło się tylko na drobnych szlifach, obitej kości ogonowej i skrzywionym siodełku. Gdy się pozbierałem dojechali do mnie dwaj Gorzowianie i już razem dotarliśmy do samochodów. Potem oni pojechali na kolację prosto do bazy w Garzeno, zaś ja z Danielem wybrałem się jeszcze na krótką wycieczkę do Como. Na miejscowym Piazza del Duomo zjedliśmy bodaj najdroższe w naszym życiu pizze. W trakcie drogi powrotnej do samochodu poczułem ból w prawym kolanie, który okazał się dokuczliwą pamiątką po zaliczonym „dzwonie”.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3860015171

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3860015171

ZDJĘCIA

IMG_20200803_053

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Monte Bisbino została wyłączona

Alpe di Colonno

Autor: admin o 3. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Argegno (SP 13)

Wysokość: 1323 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1115 metrów

Długość: 18,9 kilometra

Średnie nachylenie: 5,9 %

Maksymalne nachylenie: 11,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Drugi etap naszego lombardzkiego Giro zaczęliśmy od kolejnego przeszło 30-kilometrowego transferu w kierunku południowym. Jednak tym razem w całości prowadzącego wzdłuż wód Lago di Como. Oba poniedziałkowe wzniesienia zaczynaliśmy bowiem z miejscowości leżących na zachodnim brzegu tego jeziora. Naszym pierwszym celem był podjazd z Argegno do Alpe di Colonno, zaś drugim startująca z Cernobbio wspinaczka na Monte Bisbino. Mieliśmy do zaliczenia dwie premie górskie z przewyższeniem ponad 1100 metrów każda. Niemniej różniące się charakterystyką. Pierwsza blisko 19-kilometrowa o zmiennym nachyleniu. Druga przeszło 15-kilometrowa, ale za to bardzo regularna z solidną stromizną na całej swej długości. Większą część naszej porannej trasy samochodowej znaliśmy już z poprzedniego dnia. Z turystycznego punktu widzenia jazda po drodze SS340 była sporym rozczarowaniem. Zamiast miłych dla oka widoczków mieliśmy kilka wizyt w tunelach. Najdłuższy z nich, ten na wylocie z Dongo, miał długość aż 3,5 kilometra. W poniedziałek poznaliśmy jeszcze dłuższy, który okazał się być swego rodzaju „obwodnicą” Menaggio. Dopiero po minięciu tego miasteczka droga krajowa nr 340 przestała się chować przed światem. Po dojechaniu do Argegno bezskutecznie szukaliśmy parkingu dla naszych samochodów w sąsiedztwie nabrzeża. Ostatecznie musieliśmy się zadowolić miejscami na wzgórzu pod lasem. Początek wspinaczki wyznaczyliśmy sobie na południe od miejsca, gdzie potok Telo wpada do Lago di Como. Na starcie około wpół do jedenastej było już 31 stopni, ale prognozy pogodowe na resztę dnia były niepokojące. Istniało spore ryzyko, iż z drugim poniedziałkowym podjazdem nie uwiniemy się przed zapowiadaną na popołudnie burzą. Jeszcze tylko krótka sesja zdjęciowa na tle jeziora i „forza ragazzi” ruszamy ku górskiej przygodzie.

Co prawda wystartowaliśmy z „krajówki”, ale już po dwustu metrach odbiliśmy w lewo na biegnącą w kierunku zachodnim drogę SP13. To była ta sama szosa, której inny odcinek wykorzystaliśmy dzień wcześniej podczas dojazdu do Lanzo w trakcie wspinaczki na Monte Sighignola. Otóż ponownie wspinaliśmy się w głąb Valle Intelvi, tym razem przemierzając jej wschodnią część. Tą górską dolinę wielokrotnie przemierzali uczestnicy Giro di Lombardia. Do San Fedele d’Intelvi podjeżdżano zarówno od strony Osteno jak i Argegno. Nierzadko były to wspinaczki decydujące o losach tego wyścigu. Jak na razie po raz ostatni wykorzystano tutejsze drogi podczas edycji z roku 2010. Niemniej wówczas podjazd od strony Lago di Como przejechano na początkowym etapie rywalizacji. Dla nas to klasyczne wzniesienie o długości około 8 kilometrów było jedynie fragmentem całej zabawy.  Cały szlak do Alpe di Colonno można podzielić na trzy wyraźnie różniące się sekcje. Najpierw mamy tu wymagający 9,5-kilometrowy sektor od Argegno po osadę Lura. Dość trudny na początkowym odcinku przed Dizzasco (3,8 km) i nieco łagodniejszy na dojeździe do San Fedele (8,2 km) jak i powyżej tej miejscowości czyli po zjeździe z głównej drogi. Następnie za Lurą pojawia się 900-metrowy zjazd do Blessagno, a za nim około 3,5-kilometrowe „falsopiano” prowadzące do Pigry. Wizytę w tej wiosce można sobie jednak darować, gdyż tuż przed nią trzeba odbić w lewo na węższą dróżkę o wojskowym rodowodzie. Na rozjeździe nie ma tabliczek z napisem Alpe di Colonno. Trzeba się kierować znakiem na Rifugio Boffalora. Ostatnia tercja całego wzniesienia jest tą najtrudniejszą. Na segmencie o długości 4,8 kilometra trzeba pokonać w pionie aż 418 metrów co daje nam ładną średnią 8,7%.

Początek tej wspinaczki należał do Daniela. Wystartował naprawdę mocno. Ja zadowoliłem się nieco spokojniejszym tempem i jazdą w towarzystwie Rafała. Na pierwszych kilometrach kręciliśmy VAM w okolicy 1000 m/h. Cały czas mieliśmy na oku naszego lidera, a gdy okazało się, że ten nieco przeliczył się z siłami doszliśmy kolegę, po czym zmieniliśmy go na prowadzeniu. Umiarkowane nachylenie powyżej Dizzasco było moim sprzymierzeńcem. Czułem, że mógłbym tu jeszcze przyspieszyć i być może zgubić Rafała. Przynajmniej na czas jakiś. Niemniej wiedziałem jak długie to wzniesienie oraz co serwuje śmiałkom na deser. Dlatego nie forsowałem tempa. Dolny segment o długości 8,12 kilometra przejechaliśmy w 33:41 (avs. 14,8 km/h). Po wjeździe do San Fedele bez trudu znaleźliśmy skręt do Lury, zaś po wspomnianym krótkim zjeździe przemknęliśmy przez wąskie uliczki Blessagno. Łagodny odcinek przed Pigrą potraktowaliśmy dość ulgowo. Przejechaliśmy go z prędkością niespełna 22 km/h, chcąc zaoszczędzić nieco sił na stromy finał. W górnej partii wzniesienia zamieniliśmy się rolami. Czułem każdy zbędny kilogram. Tym razem to Rafał na ogół dyktował warunki, zaś ja próbowałem utrzymać jego tempo. Długo się to udawało, ale gdy na ostatnim kilometrze przyśpieszył to na tą zmianę rytmu nie znalazłem już odpowiedzi. Finałowy sektor przejechałem w czasie 24:47 (avs. 11,3 km/h) czyli o 10 sekund wolniej od kolegi. Nasze „piękne” VAM-y ze „stravy” wydają się być mocno przesadzone. Na bazie rzeczywistego przewyższenia można przyjąć, iż Rafa wspinał się w tempie 1019 m/h, zaś ja 1012 m/h. Jednym słowem nieźle, acz już bez rewelacji. Na pokonanie całego wzniesienia o długości 18,69 kilometra potrzebowałem zaś 1h 16:40 (avs. 14,6 km/h).

Na górze przemknęliśmy obok Rifugio Alpe di Colonno i po zakręcie w lewo przejechaliśmy jeszcze 300 metrów do miejsca, gdzie prowadząca nas wąska asfaltowa droga zaczęła delikatnie opadać. Warto wspomnieć, iż na tym górskim szlaku Alpe di Colonno wcale nie jest najwyższą możliwą metą. Na szosowych rowerach można zapewne dotrzeć do Rifugio Venini położonego na wysokości 1576 metrów n.p.m. Trzeba by jednak przejechać kilka ładnych kilometrów. Najpierw 1800 metrów łagodnie w dół do przełęczy Boffalora (1221 m. n.p.m.). Potem 2900 metrów w górę po chyba jeszcze przyzwoitej szosie do Bocchetta di Lenno (1497 m. n.p.m.). No i na koniec 1400 metrów do wspomnianego schroniska, ale już po zniszczonym asfalcie czy nawet szutrze. Nie będąc pewny stanu szosy powyżej Rifugio Boffalora uznałem, że wystarczy nam dojazd do schroniska Alpe di Colonno. Strzeliliśmy sobie zatem po fotce w miejscu chwilowego postoju i niebawem zawróciliśmy ku schronisku, by przed nim poczekać na kolegów. Tu znów czekała nas niespodzianka, gdyż jako trzeci na górskiej mecie zameldował się Krzysiek. Daniel podobnie jak na Monte Sighignola utrudnił sobie zadanie. Po dotarciu do San Fedele minął skręt do Lury i ostatecznie na drodze SP13 „przerobił” dodatkowe 6 kilometrów. Gdy do nas dołączył poszliśmy do schroniska na zasłużoną kawkę. Tymczasem na niebie zebrały się już deszczowe chmury. Ulewa zdawała się być kwestią czasu. Na szczęście udało nam się jeszcze „na sucho” dotrzeć do samochodów pozostawionych na obrzeżach Argegno. Niestety gęste chmury „skradły” dobre światło, przez co na tym zjeździe zdjęcia wyszły mi dość średnie.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3859992828

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3859992828

ZDJĘCIA

IMG_20200803_001

FILMY

VID_20200803_121003

VID_20200803_123346

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Alpe di Colonno została wyłączona

Passo della Cava

Autor: admin o 2. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Porlezza (SP 11)

Wysokość: 1150 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 868 metrów

Długość: 10,4 kilometra

Średnie nachylenie: 8,3 %

Maksymalne nachylenie: 18,4 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po kwadransie spędzonym przy samochodach wróciliśmy do akcji. Warunki pogodowe do jazdy były raczej ekstremalne. Na starcie drugiego podetapu mój licznik odnotował 41 stopni! To zapewne była temperatura w słońcu, lecz nawet w cieniu musiało być dobrze ponad 30. Mogliśmy się pocieszać, że przynajmniej czekający nas podjazd będzie dość krótki. Ot nieco ponad 10 kilometrów, ale za to bardzo konkretne o czym za chwilę. Na Passo della Cava mogliśmy też wystartować z innego miejsca w tej samej dolinie, a mianowicie z położonej 4,5 kilometra dalej na wschód miejscowości Piano Porlezza. Owa wschodnia wspinaczka różni się diametralnie od wybranej przeze mnie opcji zachodniej, albowiem ma długość aż 18,4 kilometra i składa się jakby z trzech segmentów przedzielonych dwoma zjazdami o łącznej długości trzech kilometrów. Tym samym choć jej przewyższenie netto jest niższe niż po stronie zachodniej i wynosi tylko 838 metrów, to de facto do zrobienia w pionie jest tam aż 994 metrów. Teoretycznie można, więc było wjechać na Cavę od zachodu i zjechać wschodnią ścianą robiąc rundę o długości około 33 kilometrów. Mając do wykonania dokumentację fotograficzną przejechanego podjazdu nie mogłem skorzystać z tej opcji. Moi koledzy mogli ją rozważyć, ale ostatecznie nikt z niej nie skorzystał. Po wyjeździe z parkingu skierowaliśmy się ponownie na zachód, by po niespełna 400 metrach dotrzeć do skrzyżowania w centrum Porlezzy. Tym razem skręciliśmy na nim w prawo. Wjechaliśmy na pnącą się w kierunku północnym drogę SP11 poprowadzoną przez Val Rezzo. Nasz podjazd był relatywnie krótki, ale za to nie miał „słabych punktów”. Pierwsze 2,5 kilometra ma tu średnie nachylenie 7,1%. Środkowe 4,5 kilometra straszy przeciętną na poziomie aż 9,7%. Natomiast końcowe 3,5 kilometra nadal męczy stromizną rzędu 7,5%. Nawet „na świeżości” byłaby to dla nas wymagająca przeszkoda. Tymczasem my mieliśmy już w nogach 50 kilometrów, w tym blisko 20-kilometrowy podjazd na Monte Sighignola.

Do tego jeszcze słońce pracowało przeciwko nam. Na całym odcinku 1b, składającym się z podjazdu i zjazdu, średnia temperatura wyniosła 33 stopni. Rafał zaczął wspinaczkę całkiem żwawo, a mnie podkusiło by trzymać jego tempo. Pierwsze 2,5 kilometra na dojeździe do wioski Corrido przejechałem 13 sekund wolniej od kolegi. Potem złapałem z nim kontakt na stromym kilometrze prowadzącym do Molzano, będącego ostatnią „większą” miejscowością na tej górze. Pierwsze 4,5 kilometra przejechałem z VAM na poziomie 1010-1020 m/h. Na piątym kilometrze wyszedłem na prowadzenie, ale jak się okazało przeliczyłem się z siłami. Dario ukuł kiedyś slogan na temat moich występów na drugich górach dnia pt. „klątwa siódmego kilometra”. Niejednokrotnie bowiem po mocnym przejechaniu pierwszego podjazdu następnie starczało mi energii już tylko do połowy drugiego wzniesienia. Przed rokiem w masywie Chartreuse przeżyłem parę takich kryzysów. W tym roku na treningach kaszubskich podczas cieplejszych dni nierzadko łapały mnie skurcze po trzech godzinach intensywnej jazdy. Na Passo della Cava miałem kumulację tych nieprzyjemnych zdarzeń. Pierwszy skurcz uda złapał mnie po przejechaniu 6,2 kilometra, gdy postanowiłem się na chwilę zatrzymać. Wystartowałem ponownie po przeszło trzech minutach. W międzyczasie rzecz jasna minął mnie Rafaello. Następnie w wolniejszym już tempie udało mi się przejechać kolejne trzy kilometry. Potem goniąc już resztkami sił stanąłem drugi raz po przebyciu 9,3 kilometra. To znaczy w miejscu, gdzie dotychczasowa droga dzieliła się na dwie węższe. Lewa do wioski Buggiolo, zaś nasza prawa ku osadzie Dasio. Na tym przystanku minął mnie Daniel, mocno zaskoczony moją obecnością w tym miejscu. Najgorsze było jednak dopiero przede mną. Przed Dasio czekał mnie bowiem 400-metrowy odcinek przez trzy serpentyny o średnim nachyleniu 12,5% i max. 18%!

Będąc już odwodniony, z nogami odmawiającymi posłuszeństwa, przebyłem tym razem ledwie 200 metrów. Poprosiłem o wodę gospodynię z przydrożnego domostwa. Dostałem półtoralitrową butlę wody mineralnej, z której co-nieco wypiłem, zaś resztę zostawiłem przy drodze dla siebie i kolegów do skorzystania na zjeździe. Skurcze jednak nadal mnie dopadały. Między trzecim a czwartym przystankiem przejechałem tylko 300 metrów. Następnie minąłem osadę Dasio (9,7 km), z której na zachód odchodzi zdatna jedynie dla rowerów MTB szutrowa dróżka na graniczną przełęcz San Lucio (1541 m. n.p.m.). Ostatni kilometr tego wzniesienia jest łagodniejszy (średnia tylko 6,7%), więc miałem nadzieję, że już bez przygód dowlokę się do szczytu. Nic z tych rzeczy. Na 400 metrów przed finałem skurcze złapały mnie już nie w prawej czy lewej nodze, lecz na dobicie w obu na raz! Z bólem zwlokłem się z roweru i położyłem na drodze. Na szczęście ruch samochodowy na niej prawie nie istniał. Inaczej musiałbym się chyba przeczołgać na pobocze. Dopiero po trzech minutach wsiadłem na rower by z wolna dokończyć dzieła. Ostatecznie na pokonanie tego podjazdu potrzebowałem aż 1h i 12 minut, przy czym przeszło 16 spędziłem w pozycji „stojąc”, względnie „leżąc” 😉 Jedynym pośród nas, który uporał się z Passo della Cava w czasie poniżej godziny był Rafał, który wykręcił wynik 59:43. Drugi na górę wjechał Daniel, który na te stromizny miał nieco za twarde przełożenia. Za swój wysiłek zapłacił dokuczliwym bólem pleców, który prześladował go już do końca wyprawy. A potem jeszcze przez dobre dwa miesiące po powrocie do kraju. Tuż za mną wdrapał się na przełęcz mocno wyjechany Krzychu. Jak zwykle ambitny, lecz mający najmniej przejechanych kilometrów w fazie przygotowań do tego wyjazdu. Jednym słowem Cava nieźle nas poturbowała, lecz nie zdołała pokonać. Zmęczeni lub wręcz wyczerpani w komplecie dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Aby szybciej „odżyć” jeszcze przed wyjazdem z Porlezzy wpadliśmy na zakupy do miejscowego „Carrefoura”. Szczęśliwie dla nas w Italii niedziele są z reguły handlowe.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3854979209

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3854979209

ZDJĘCIA

IMG_20200802_057

FILMY

VID_20200802_154736

VID_20200802_161507

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Passo della Cava została wyłączona

Monte Sighignola

Autor: admin o 2. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Osteno (SP 14)

Wysokość: 1298 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1020 metrów

Długość: 18,9 kilometra

Średnie nachylenie: 5,4 %

Maksymalne nachylenie: 9,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pierwszy pełny etap w rejonie Lago di Como – „dla zmylenia przeciwnika” – wyznaczyłem sobie i kolegom u wschodnich brzegów … jeziora Lugano. W jego pobliżu wypatrzyłem bowiem dwie góry warte zobaczenia. Naszym pierwszym niedzielnym wyzwaniem był długi, lecz nieregularny podjazd pod Monte Sighignola (1298 m. n.p.m.), zaś drugim niemal o połowę krótszy, ale za to stromy na Passo della Cava (1150 m. n.p.m.). Bramą do obu tych wzniesień była zaś niespełna 5-tysięczna Porlezza. Miejscowość położona ledwie 9 kilometrów od granicy szwajcarskiej. Dzień zaczęliśmy zatem od przeszło 30-kilometrowego transferu samochodowego, który składał się niejako z trzech odcinków. Najpierw zjazd do Dongo, potem na południe wzdłuż jeziora, po czym od Menaggio jazda na zachód ku „miejscu rozładunku”. Trasa pierwszego etapu przebiegała drogami pasma górskiego Prealpi Luganesi. Niemniej tylko jeden z wybranych podjazdów mogliśmy zacząć bezpośrednio z ulic wspomnianego miasteczka. Wspinaczkę na Monte Sighignola trzeba było poprzedzić 6,5-kilometrowym dojazdem do miejscowości Osteno. Wystartowaliśmy kwadrans po dziesiątej, a mimo wczesnej pory powietrze rozgrzało się już do 30 stopni. Na szczęście większość naszej płaskiej rozgrzewki wiodła drogą SP14 przylegającą do jeziora, gdzie upał studziła „bryza” znad akwenu. Dojechawszy do podnóża podjazdu zatrzymaliśmy się na kilka minut, po czym ruszyliśmy do góry z ustalonego przez Rafała miejsca startu. Pierwsza „ćwiartka” tego wzniesienia była wymagająca. Wedle książki początkowe 5,5 kilometra ma tu średnie nachylenie 7,3%. To wystarczyło by rozbić naszą grupkę. Każdy zaczął z animuszem. Po czym jako pierwszy żwawego tempa nie wytrzymał Krzysiek, następnie odpadł Daniel, po czym odjechałem też Rafałowi.

W okolicy Laino podjazd złagodniał. Kolejne dwa kilometry przypominały raczej „falsopiano” z uwagi na średnią tylko 3,1%. W połowie ósmego kilometra trzeba było zachować czujność i skręcić ostro w prawo wybierając północny odcinek drogi SP13. Na wjeździe do Pellio Inferiore (8,2 km) musiałem się zatrzymać na pół minuty i poczekać na zielone światło przed zwężeniem drogi. W tym czasie dojechał do mnie Rafał. Za tą miejscowością mieliśmy delikatny zjazd po wilgotnej szosie, na którym poniosłem kontrolowane straty. Podjazd „odżył” pod koniec dziesiątego kilometra, po minięciu bocznej drogi SP13D3 wiodącej do miejscowości Ramponio. Stąd do szczytu pozostawało jeszcze 9 kilometrów, przy czym dojazd do Lanzo (13,3 km) miał być jeszcze stosunkowo „lekki”, bo o średniej 5,1%. Dojechałem do kolegi i podyktowałem swoje tempo na poziomie około 17 km/h. Rafał wolał jechać własnym rytmem i w owej miejscowości dzieliło nas już niespełna 50 sekund. W Lanzo miałem chwilę „luzu” na płaskiej Via Canevalli, po czym 150 metrów za piazza Giuseppe Garribaldi odbiłem w prawo wjeżdżając na Via Sighignola. Do końca wspinaczki zostało mi jeszcze 5,1 kilometra i niemal 400 metrów w pionie czyli solidny odcinek o średniej blisko 8%. Droga węższa, miejscami nieco popękana, ale ogólnie przyzwoitej jakości. Według stravy ten finał przejechałem dokładnie w 25 minut wykręcając VAM na poziomie 949 m/h. Natomiast na cały podjazd potrzebowałem 1h 10:07 (avs. 15,8 km/h). Rafał finiszował drugi ze stratą 3:37. Trzecie miejsce na podium zajął Krzychu, zaś Daniel nieco pogubił się na trasie i przyjechał czwarty. Na górze czekała nas nagroda w postaci przepięknych widoków na okolice Lago di Lugano. O ile wschodnie zbocze tej góry jest na tyle łagodne, że dało się po nim wytyczyć przyjemną szosową dróżkę, o tyle zachodnie opada stromo ku wspomnianemu jezioru. Zważywszy, że leży ono na wysokości 271 metrów n.p.m. mamy stąd na nie widok z przewyższenia ponad tysiąca metrów!

Tutejsza panorama jest przecudnej urody. Nie na darmo oblegany przez turystów wierzchołek Monte Sighignola znany jest pod nazwą Balcone d’Italia. Co ciekawe tuż poniżej szczytu tej góry zaczyna się terytorium Szwajcarii. Praktyczni Helweci kilkanaście metrów niżej wybudowali więc sobie własny taras widokowy. W dole widzimy włoskojęzyczny kanton Ticino, w tym na przeciwległym (północnym) brzegu jeziora miasto Lugano. Gościło ono Mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym z roku 1996, na których po złote medale sięgnęli Belg Johan Museeuw (wyścig) i Szwajcar Alex Zulle (czasówka). Po zachodniej stronie góry, dosłownie u jej podnóża, mamy zaś Campione d’Italia. Włoską eksklawę na terytorium Szwajcarii, miejscowość słynącą z kasyna. W tej lombardzkiej gminie na powierzchni 0,91 km2 mieszka niespełna 2 tysiące włoskich obywateli. Na co dzień rozliczających się w CHF i korzystających z usług sieci Swisscom. Do swej ojczyzny mogą oni dotrzeć z pominięciem ziemi szwajcarskiej, żeglując na południe po wodach Lago di Lugano. W roku 1969 rozpoczęto nawet prace nad połączeniem Campione z Monte Sighignolą za pomocą kolejki kabinowej, ale ostatecznie nic z tego projektu nie wyszło i po 40 latach rozebrano resztki śladów po tej budowie. Na górze mieliśmy przyjemne 24 stopni. Spędziliśmy tam około pół godziny. Spokojny zjazd przerwaliśmy w Lanzo na coffee break w ogródku przed barem „La Risorgente”. Potem już bez dłuższych przerw po drodze zajechaliśmy na parking w Porlezzy znanym sobie szlakiem przez Scarię, Pellio, Laino i Osteno. W sumie na podetapie 1a przejechaliśmy aż 50 kilometrów. Druga część niedzielnego etapu miała być krótsza, lecz wcale nie wyglądała na łatwą. Chyba jednak nikt z nas nie podejrzewał jak bardzo „da nam w kość” ta druga Cava.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3854964787

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3854964787

ZDJĘCIA

IMG_20200802_001

FILMY

VID_20200802_120503

VID_20200802_123341

VID_20200802_135720

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Monte Sighignola została wyłączona