banner daniela marszałka

Archiwum: '2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence' Kategorie

Fort de la Revere (via Col d’Eze)

Autor: admin o 10. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Nice (M2564)

Wysokość: 692 metry n.p.m.

Przewyższenie: 678 metrów

Długość: 13 kilometrów

Średnie nachylenie: 5,2 %

Maksymalne nachylenie: 9,4 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Czwartek był naszym ostatnim dniem w pobliżu Lazurowego Wybrzeża. Nazajutrz mieliśmy zmienić bazę noclegową i odtąd pomieszkiwać już z dala od Morza Śródziemnego. Podczas kilkudniowego pobytu w rejonie Nicei nie mogło zabraknąć wizyty na Col d’Eze. Z mojego punktu widzenia przeoczenie tego niedużego, acz słynnego wzniesienia byłoby jeśli nie „zbrodnią” to co najmniej „występkiem” na kolarskiej tradycji. Na szczęście na piątym etapie wyprawy mogliśmy tą przełęcz łatwo połączyć z wcześniejszym wypadem na Mont Agel. Miałem tylko pewien problem z wielkością podjazdu prowadzącego do Eze (507 m. n.p.m.). W trakcie swych podróży nie zwykłem testować wspinaczek o przewyższeniu mniejszym niż 500 metrów. Tymczasem to kolarskie wzniesienie prowadzące drogą M2564 ma ciut mniejszą amplitudę. Pomiędzy punktem startu we wschodniej Nicei na Boulevard Bischoffsheim a samą przełęczą różnica poziomów wynosi tylko 492 metry. Przyjrzałem się jednak bliżej tej okolicy i odkryłem, że tradycyjny podjazd można sobie wydłużyć o blisko 3 kilometry dojazdem na parking przed Fort de la Revere, który to wzniesiono na wysokości 696 metrów n.p.m. Takie wzniesienie w pełni spełniało już moje poznawcze standardy. Jednym zdaniem mogłem „zjeść ciastko i nadal mieć ciastko”. To znaczy zaliczyć Col d’Eze i zarazem zapisać na swe konto kolejną górę solidnej wielkości. Wspomniana warownia czyli Fort Anselme powstała w latach 1882-85 i wybudowana została w parku leśnym Grande Corniche. Stacjonował tu garnizon złożony z 429 osób. Wojskowi mieli do swej dyspozycji 13 armat i 4 moździerze, następnie uzupełnione o baterie: la Calanca, la Forna i Samboules. Podczas II Wojny Światowej kolaborujące z Niemcami władze z Vichy przetrzymywały tu alianckich jeńców, głównie brytyjskich lotników. Niemniej kroniki milczą czy przebywali tu Carstairs & Fairfax, znani z serialu „Allo, allo”. Następnie do roku 1957 była tu główna stacja radarowa, a potem jeszcze koszary dla poborowych przeznaczonych do Sił Powietrznych.

Współcześnie warownia jest celem wycieczek, zaś teren wokół niej można zwiedzać codziennie od 7:30 do 20:00. Tyle o mecie naszej wspinaczki. Głównym magnesem była wszak Col d’Eze. Przełęcz legenda na trasach marcowego Paryż – Nicea. W historii „Wyścigu ku Słońcu” aż 30 razy wyznaczano na niej mety etapów i zazwyczaj też finał całej imprezy. Niemal wszystkie były około 10-kilometrową jazdą indywidualną jazdą na czas, rozpoczynaną krótkim i płaskim odcinkiem na ulicach Nicei. Sama trasa z metropolii na przełęcz liczy sobie 10 kilometrów. Niemniej pierwsze 8 kilometrów to podjazd o przeciętnym nachyleniu 6%, zaś ostatnie 2 kilometry to już niemal płaski teren. Najtrudniejszy jest drugi kilometr o średniej 8,3%, zaś maksymalna stromizna na tej górze wynosi 9%. Przez ostatnie pół wieku historia P-N była nierozerwalnie związana z Col d’Eze, acz ostatnimi czasy ten związek uległ pewnemu rozluźnieniu. Pierwszą z ogółem 29 czasówek zorganizowano tu w sezonie 1969 i wygrał ją wielki Eddy Merckx. W drugiej z roku 1972 roku zwyciężył Francuz Raymond Poulidor. Potem najlepiej na tej górze wiodło się Holendrom. Joop Zoetemelk wygrywał tą górską próbę czterokrotnie w sezonach 1973-75 i 1979, zaś jego rodak Gerrie Knetemann w latach 1978 i 80. Jednak ich sukcesy przyćmione zostały wyczynami dwóch Irlandczyków w kolejnej dekadzie. Stephen Roche wygrywał ten etap prawdy w sezonach 1981, 1985, 1987 i 1989, zaś Sean Kelly w latach 1982-84, 1986 i 1988. Czyli na spółkę zwyciężali tu przez dziewięć lat z rzędu. Poza tym Roche wygrał cały ów wyścig w 1981 roku, zaś Kelly jego siedem kolejnych edycji! Na początku lat 90. po dwa zwycięstwa na tej trasie sięgnęli: Francuz Jean-Francois Bernard (1990 i 1992) oraz Szwajcar Tony Rominger (1991 i 1994). Natomiast na początku XXI wieku dublet zaliczył Włoch Dario Frigo, który w 2001 roku wygrał czasówkę, zaś w następnym sezonie jedyny etap ze startu wspólnego z finałem na tej górze.

Później już tylko trzy razy kończono ten wyścig czasówką pod Col d’Eze. Za każdym razem wygrywał ją triumfator całej imprezy. W 2012 roku był to Brytyjczyk Bradley Wiggins, zaś w latach 2013 i 2015 pochodzący z Tasmanii Richie Porte. Na czasówce z sezonu 2015 piąte miejsce zajął Michał Kwiatkowski, który do Australijczyka stracił 29 sekund. „Kwiato” zajął w tym wyścigu drugie miejsce o włos wyprzedzając Słoweńca Simona Spilaka i Portugalczyka Rui Alberto Costę. Tour de France rzadko zaglądał na tą górę. Dwa razy w odległej przeszłości i po raz trzeci w tym roku, na drugim czyli górzystym etapie wokół Nicei. W roku 1919 jako pierwszy na tą górę wjechał Honore Barthelemy, zaś w 1953 Joseph Mirando. W minionym sezonie podjazd ten był premią górską drugiej kategorii zlokalizowaną na 33 kilometry przed metą w Nicei. Wygrał ją Nicolas Roche (syn Stephena), który najwyraźniej chciał nawiązać do rodzinnej tradycji. Potem jeszcze niepełną wersję tego podjazdu powtórzono wjazdem na Col des Quatre Chemins (328 m. n.p.m.), gdzie wyznaczono premię bonusową wygraną przez Anglika Adama Yatesa. Dzień należał jednak do Francuza Juliana Alaphilippe’a, który na finiszu wyprzedził Szwajcara Marca Hirschiego. Warto jeszcze dodać, iż w 2020 roku na Col d’Eze zakończył się drugi etap lutowego Tour des Alpes-Maritimes et du Var. Ten odcinek zdecydowanie wygrał Kolumbijczyk Nairo Quintana. La Turbie od Col d’Eze dzieli ledwie 6 kilometrów. Dlatego zdecydowaliśmy się zostawić nasz samochód na parkingu przed Fort de la Revere, by podobnie jak przed południem zacząć rowerowy odcinek wycieczki od zjazdu. Ruszyliśmy w dół około trzynastej. Nadal było pochmurnie, a momentami siąpił drobny deszcz. Tym niemniej do temperatury nie można było mieć zastrzeżeń. Na starcie mieliśmy 27 stopni, minimalnie 22, zaś u podnóża góry nawet 29. Po blisko trzech kwadransach spokojnego zjazdu przerywanego foto-przystankami dotarliśmy do miasta.

Nie wybraliśmy się na wycieczkę po ulicach miasta, gdyż musielibyśmy założyć maseczki. Pozostało nam tylko zawrócić, by śladami kolarskich mistrzów ruszyć pod górę. Początek tego wzniesienia prowadzi w kierunku północnym i jest dość trudny. Na pierwszych dwóch kilometrach utrzymuje się nachylenie od 7,5 do 8,5%. Stromizna odpuściła dopiero pod koniec trzeciego, gdy skręciliśmy na wschód. Wkrótce szosa zawróciła na południe i po przejechaniu 5,4 kilometra w czasie 20:03 (avs. 16,3 km/h) zameldowaliśmy się na Col des Quatre Chemins. Kolejne trzy kilometry były już nieco łatwiejsze, więc pokonaliśmy je szybciej. To jest w niespełna 10 minut z prędkością 18,4 km/h. Przy drodze co kilometr widzieliśmy charakterystyczne niebieskie tablice, zaś w górnej partii podjazdu wymalowane na szosie napisy: Bardet, Tibo Pinot i Julian, zagrzewające do ataku francuskich asów. Na Col d’Eze udało mi się wjechać razem z Adrianem. Według stravy segment o długości 9,77 kilometra i przewyższeniu 505 metrów pokonałem w 34:14 (avs. 17,1 km/h z VAM 885 m/h). Na przełęczy minęliśmy efektowną instalację w formie dużego roweru o konstrukcji stalowo-drewnianej i pognaliśmy dalej na wschód Aleją Niebieskich Diabłów (Avenue des Diables Bleus). Po przejechaniu 10 kilometrów tuż przed Maison du Col d’Eze skręciliśmy w lewo, by rozpocząć finałowy segment wspinaczki. Pozostało nam jeszcze do przejechania 2,9 kilometra o średnim nachyleniu 6,4%. Ta droga była węższa i wiodła najpierw na północ, a potem na wschód. Jakby równolegle do szosy łączącej Eze z La Turbie, lecz o piętro wyżej. Na niespełna dwa kilometry przed szczytem nie wytrzymałem tempa kolegi. Niemniej do końca starałem się jechać mocno. Na tym szlaku przejechaliśmy cztery wiraże, ostatni z nich 800 metrów przed finałem, przy ścieżce do obserwatorium Astrorama. Całą górę pokonałem w 45:15 (avs. 16,972 km/h) tracąc do Adka tylko 22 sekundy. Piąty etap był krótki i stosunkowo łatwy, więc zachowaliśmy sporo sił na tą końcówkę. Na niespełna 3-kilometrowej drodze do fortu Adrian wykręcił VAM 1081 m/h, zaś ja 1044 m/h. Po wszystkim wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż murów warowni.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4041098282

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4041098282

ZDJĘCIA

IMG_20200910_030

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Fort de la Revere (via Col d’Eze) została wyłączona

Mont Agel

Autor: admin o 10. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cap d’Ail (M37 -> D6007 -> D37)

Wysokość: 1108 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1023 metry

Długość: 15,8 kilometra

Średnie nachylenie: 6,5 %

Maksymalne nachylenie: 12,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Mont Agel to góra w Prealpach Nicejskich wznosząca się na wysokość 1151 metrów bezpośrednio ponad Monako. Spośród trzydziestu wzniesień, które we wrześniu 2020 roku wziąłem na celownik ta była największą zagadką. Ponoć z internetu wszystkiego można się dowiedzieć. Najwyraźniej są jednak wyjątki od tej zasady. Otóż żadnego profilu szosowego podjazdu na Mont Agel w necie nie znalazłem. Musiałem sam opracować jego namiastkę, co uczyniłem na bazie danych z „google maps”. Niemniej ów rysunek nadaje się do korekty. Ten podjazd mogliśmy zacząć z Monte Carlo lub miasteczka Cap d’Ail, leżącego jakieś dwa kilometry na zachód od granicy Księstwa. Według „cyclingcols” w tym pierwszym przypadku mielibyśmy start na wysokości 54, zaś w drugim 85 metrów n.p.m. Wybraliśmy tą drugą lokalizację, gdyż tak pod względem logistycznym jak i sanitarnym była prostszym rozwiązaniem. Większą zagadką było to jak wysoko uda nam się zajechać. Pod koniec XIX wieku na szczycie owej góry wybudowano fort, który następnie zamieniono w bazę lotniczą. Nie mieliśmy pewności czy finałowy segment tego wzniesienia jest aktualnie dostępny dla „cywilów”. Zdjęcia z „google street view” urywają się tu na wysokości około 850 metrów n.p.m. Aczkolwiek z drugiej strony na „stravie” były odnotowane wyniki z segmentów obejmujących również szczytową partię góry. Pełen podjazd pod Mont Agel ma przeszło 1000 metrów przewyższenia i do tego niezłą historię sportową. Związaną przede wszystkim z kolarstwem. Niemniej na wstępie kilka zdań o militarnej przeszłości tego miejsca. W latach 1889-90 wybudowano pierwszą drogę z miejscowości La Turbie na szczyt Mont Agel. Natomiast w roku 1892 oddano do użytku wojska fort Catinat. Był on jednym z 459 (!) wybudowanych we Francji pod kierownictwem generała Raymonda Adolphe’a Séré de Rivières, nazywanego Vauban’em XIX-wieku, przydomek nawiązujący do postaci słynnego inżyniera-architekta z czasów Ludwika XIV. Fort ten miał ubezpieczać niżej położone warownie La Revere i Mont Chauve, zaś w roku 1940 wziął udział w obronie miasta Menton.

Po II Wojnie Światowej powstała na jego miejscu baza lotnicza (radarowa) nr 943 Captaine-Auber kontrolująca przestworza na wybrzeżu Morza Śródziemnego od granicy hiszpańskiej po włoską i w głąb morza aż po północną Sardynię. Została ona poniekąd zamknięta w lipcu 2012 roku, gdy opuściła ją załoga złożona z 350 pracowników. Tym niemniej radary (w tym Radar Ground Master 406) pracują tu nadal. To znaczy w trybie automatycznym przesyłając stosowne dane do bazy pod Lyonem. Ostatnie 3,6 kilometra szosowego podjazdu do bazy na Mont Agel to wąska i kręta droga wojskowa. Zastanawialiśmy się czy będzie otwarta. Inauguracyjny wyścig kolarski na tej górze odbył się już w sezonie 1920, zaś cztery lata później w ramach Rajdu Monte Carlo na jej zboczach przeprowadzono pierwszy „hill-climbing speed-test”. Kolarze na drodze prowadzącej pod Mont Agel ścigali się kilkadziesiąt razy. W latach 1920-65 zorganizowano tu w sumie 35 edycji wyścigu Nicea – Mont Agel, który początkowo startował z ulic Monte Carlo. Rozgrywano go pod koniec lutego bądź na początku marca. Trzy pierwsze edycje z lat 1920-22 wygrał Henri Pelissier. W kolejnej dekadzie królował tu Włoch Luigi Barral, pięciokrotny triumfator z lat 1933-37. Podczas wojny dwukrotnie zwyciężył Gabriel Ruozzi (1941-42), zaś na początku lat. 50 Jean Dotto (1951-52). Następnie do wyczynu Barrala nawiązał specjalizujący się w tego typu wyścigach Hiszpan Jose Gil Sole, najlepszy w latach 1953, 1955-57 i 1960. Swą klasę zaprezentował tu również jego słynny rodak Federico Bahamontes. „Orzeł z Toledo” wygrał ten wyścig w sezonach 1954 i 1961. Natomiast ostatnia edycja tej imprezy padła łupem Włocha. W 1965 roku zwyciężył w niej Italo Zilioli, który w owym czasie trzy razy z rzędu kończył Giro d’Italia na drugim miejscu. Poza tym w latach 1950-62 rozegrano na tej górze także 10 edycji bliźniaczej imprezy pt. Monaco – Mont Agel. Dotto, Bahamontes i Alfred Gratton triumfowali w niej dwukrotnie. Co więcej Gratton w roku 1958, Bahamontes w 1961 i Manuel Manzano w 1962 dali radę wygrać w jednym sezonie obie wspinaczki z metą na Mont Agel.

Jak już wspomniałem nasz podjazd na Mont Agel mieliśmy zacząć z Cap-d’Ail. Tym niemniej wygodniejszym miejscem do „porzucenia” samochodu była wyżej położona miejscowość La Turbie (478 metrów n.p.m.), leżąca wszak na trasie naszego przejazdu. To miejscowość znana z ostatnich etapów wyścigu Paryż – Nicea, gdzie występuje w roli gospodarza lotnej premii. Tym niemniej jako, że prowadzą do niej dwa około 7-kilometrowe podjazdy to wyznaczano na jej ulicach także premie górskie Tour de France. W 1934 roku na etapie do Cannes wygrał ją Rene Vietto, zaś w 1955 na odcinku do Monaco jego rodak Raphael Geminiani. Obaj Francuzi przekuli wkrótce te małe sukcesy na triumfy etapowe. Inaczej było w roku 2009, gdy na La Turbie podjeżdżano zaraz po starcie. Premię górską zgarnął tu wtedy Niemiec Tony Martin, zaś w odległym Brignoles o zwycięstwo rywalizowali już sprinterzy. Ruszając autem z Le Broc mieliśmy do przejechania 40 kilometrów. Najpierw zjazd w dolinę Var, potem wzdłuż rzeki ku morzu i na koniec jazda na wschód autostradą A8. Po dojechaniu na miejsce zaparkowaliśmy nieco poniżej miasteczka. Kilka minut po dziesiątej wskoczyliśmy na rowery i całą zabawę zaczęliśmy od przeszło 6-kilometrowego zjazdu do podnóża wzniesienia. Dzień mieliśmy pochmurny. Niemniej temperatura była przyjemna i dodam bardzo stabilna. Na całej trasie wahała się w wąskim przedziale od 22 do 25 stopni, mimo różnicy poziomów przekraczającej tysiąc metrów. Podjazd zaczęliśmy od ronda przy Avenue du Trois Septembre. Dzięki wcześniejszemu zjazdowi wiedzieliśmy co nas czeka w pierwszej fazie wspinaczki. Zaczęliśmy spokojnie przez pierwsze 1300 metrów jadąc po drodze M37 czyli aleją generała De Gaulle’a. Ten odcinek kończył się wjazdem na głośną i zatłoczoną, a więc nieprzyjazną cyklistom drogę D6007 zwaną Route de Moyenne Corniche. Tu musieliśmy się zatrzymać na przeszło minutę, bo trafiliśmy na czerwone światło. Potem mieliśmy do przejechania 800 metrów pośród samochodowego zgiełku. Po czym na początku trzeciego kilometra skręciliśmy w prawo, wjeżdżając na szosę D37 i odzyskując spokój ducha.

Kolejny odcinek o długości 4,6 kilometra doprowadził nas do centrum La Turbie. Pierwsza część tego segmentu prowadziła przez trzy wiraże, połączone długimi prostymi oferującymi ładne widoki na wybrzeże. Na wysokości drugiego zakrętu minęliśmy lokalny klub kartingowy. W połowie piątego kilometra droga wyprostowała się i ruszyła zdecydowanie na północ. Nachylenie było umiarkowane, za wyjątkiem przedostatniego kilometra przed La Turbie, gdzie średnia stromizna wynosi 9%. Po około 27 minutach od startu dotarliśmy do centrum tej miejscowości. Następnie po przejechaniu 7 kilometrów odbiliśmy w lewo wybierając wąską D53. Po pokonaniu kolejnych 1100 metrów na najbliższym wirażu pojechaliśmy prosto wjeżdżając do gminy Peille i zarazem na Route de Mont Agel. Pierwsze trzy kilometry za La Turbie przejechaliśmy jeszcze razem, ale potem tempo Adriana okazało się dla mnie za mocne. Jadąc już osobno pod koniec jedenastego kilometra minęliśmy przełęcz Col de l’Arme i most Pont des Demoiselles (768 m. n.p.m.). Następnie przez ponad kilometr jechaliśmy wzdłuż terenów dzierżawionych przez Monte-Carlo Golf Club. W końcu zaś po przejechaniu 12,2 kilometra, tuż za zakrętem w prawo, wjechaliśmy na drogę wojskową. Pierwszy szlaban był podniesiony, drugi opuszczony. Kolegi tu nie spotkałem, więc w ślad za nim pojechałem. Po cichutku krętym szlakiem z ośmioma wirażami na dole i dziewiątym u góry na końcu długiej prostej. Potem zostało jeszcze 600 metrów do wrót bazy, z czego ostatni łuk na 200 metrów przed finałem. Wizyta bez zwyczajowych zdjęć i filmików, co by ewentualnie nie zadzierać z armią Napoleona-Macrona. Adriano dotarł na górę w czasie 1h 04:43 (avs. 14,9 km/h z VAM 921 m/h), zaś ja potrzebowałem na to 1h 06:04 (avs. 14,6 km/h z VAM 902 m/h). Niemniej czasy samej jazdy mieliśmy o blisko dwie minuty lepsze. W końcówce o średniej stromiźnie 7,4% jechaliśmy całkiem żwawo. Adek wykręcił tu VAM 1022 m/h, zaś ja przyzwoite 978 m/h. Po wszystkim przeprowadziliśmy „szybki odwrót na wcześniej upatrzone pozycje”. Tego dnia mieliśmy jeszcze jeden fort do zdobycia, a przy okazji przełęcz, której sława po wielokroć przerasta jej wysokość.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4041098312

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4041098312

ZDJĘCIA

IMG_20200910_001

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Mont Agel została wyłączona

Col de Turini (from Sospel)

Autor: admin o 9. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Sospel (D2566)

Wysokość: 1604 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1256 metrów

Długość: 24,5 kilometra

Średnie nachylenie: 5,1 %

Maksymalne nachylenie: 12,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wjazd na L’Authion był trudniejszym z dwóch środowych wyzwań, ale do końca „zabawy” jeszcze sporo nam brakowało. Mieliśmy wszak za sobą mniej niż trzecią część całego dystansu. Tymczasem warunki pogodowe chwilowo nie nastrajały optymizmem. Na wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. 16 stopni z częściowym zachmurzeniem. Co jakiś czas nad naszymi głowami przechodziła ciemniejsza chmura zwiastująca kłopoty. Po niespełna 20 minutach pobytu na szczycie rozpoczęliśmy odwrót. Na pierwszych kilometrach zjazdu postraszyła nas mżawka, ale na tym opady się skończyły. Bezproblemowo wróciliśmy na Col de Turini, gdzie zatrzymaliśmy się na blisko pół godziny czekając na dalszy rozwój sytuacji. Dopiero po dłuższym przystanku rozpoczęliśmy zjazd do Sospel. Początkowo dość nieprzyjemny za sprawą żwirku wysypanego na szosie w ramach prowadzonych tu robót drogowych. Po kilku kilometrach zrobiło się cieplej i słoneczniej, co poprawiło nam humor. Po drodze zaplanowaliśmy sobie postój w Moulinet czyli na 50 kilometrze tego etapu. Zjechaliśmy z drogi D2566 na wąskie i brukowane uliczki tej sennej miejscowości. Mieliśmy nadzieję znaleźć w niej jakiś otwarty sklep, bar czy restauracje i posilić się przed dalszą drogą. Poszukiwania zaczęliśmy kwadrans po czternastej i w porze sjesty szczęście nam nie dopisało. Straciliśmy tylko trochę czasu i sił, po czym jeszcze bardziej głodni i spragnieni kontynuowaliśmy zjazd doliną Bevera. Pozostało mieć nadzieję, że w znacznie większym Sospel nie wszystkie lokale będą zamknięte na cztery spusty. Do tego miasteczka zjechaliśmy około piętnastej. Poznałem je przed siedmiu laty na szóstym i siódmym etapie naszego „Hannibala”. Szczególnie pamiętna była ta pierwsza wizyta. Nadspodziewanie długa po tym jak ulewa zmusiła nas do „zadekowania się” w lokalnym sklepie spożywczym na przeszło dwie godziny. Z ciekawości czy on nadal funkcjonuje przejechałem się nawet po okolicy, ale owej „Żabki” nie znalazłem. Na szczęście lokale gastronomiczne były tu otwarte. W roli naszej strefy bufetowej wystąpił Bistrot du Marche.

W barowym ogródku przy temperaturze 28-30 stopni można się rozleniwić. Niemniej trzeba było w końcu wstać od stołu, skoro do przejechania pozostało nam jeszcze 51 kilometrów. To znaczy tyle o ile mieliśmy zrealizować nasz ambitny cel, którym był dwukrotny wjazd na Col de Turini. Znacznie łatwiej byłoby nam teraz dotrzeć do auta pozostawionego w L’Escarene drogą D2204 przez Col de Braus. Na tym szlaku mielibyśmy do pokonania przełęcz o 600 metrów niższą i bez porównania mniejszy dystans, bo ledwie 22-kilometrowy. To była jednak tylko opcja rezerwowa. Do rozważenia w razie poważnego załamania pogody. Tymczasem aura nam sprzyjała, więc nie było o czym mówić. Jak już wspomniałem wschodni podjazd na Turini dwukrotnie wystąpił na Tour de France, ale owych czasów nie pamiętają już chyba najstarsi miejscowi „górale”. Zdobywcami tej góry w latach 1948 i 1950 zostali słynni Francuzi tzn. Louison Bobet i Jean Robic czyli późniejszy zwycięzca „Wielkiej Pętli” z lat 1953-55 oraz triumfator pierwszej powojennej edycji TdF z roku 1947. Według stravy jedynym kolarzem, który wjechał z Sospel na Turini w czasie poniżej godziny jest ex-profi Remmert Wielinga. Holender, który w pierwszej dekadzie XXI wieku jeździł m.in. w barwach Rabobanku i Quick Stepu. Wschodni podjazd w przeciwieństwie do południowego trzyma do samego końca. Pierwsza połowa tego wzniesienia jest łagodna, zaś druga naprawdę wymagająca. Punktem zwrotnym tej wspinaczki jest wspomniana już wioska Moulinet. Według strony „massimoperlabici” dolny segment o długości 12,7 kilometra ma przeciętne nachylenie tylko 3,4%. Natomiast górny liczy sobie 11,9 kilometra i ma średnią stromiznę 6,9%. Patrząc na profil rodem z „cyclingcols” widzimy, że poniżej Moulinet tylko trzy kilometrowe odcinki: szósty, siódmy i ósmy mają nachylenie ponad 5%. Natomiast powyżej tej miejscowości stromizna rzędu 7% to już praktycznie norma. Przy tym najłatwiejszy z ostatnich jedenastu kilometrów ma średnio 5,9%, zaś najtrudniejszy 7,7%. Zdaniem Michela wspinaczka z Sospel jest nieco trudniejsza od tej z L’Escarene.

Drugą wspinaczkę rozpoczęliśmy o 15:40. Pierwsze trzysta metrów prowadziło jeszcze po drodze D2204, po czym na końcu Avenue Jean Medecin musieliśmy skręcić w prawo, by wjechać na przeznaczoną nam D2566. Na kolejnym kilometrze dwukrotnie przecięliśmy linię kolejową Nicea – Breil-sur-Roya. Za pierwszym razem przejeżdżając pod wiaduktem kolejowym, a za drugim „przeskakując” nad torami. W połowie trzeciego kilometra wyjechaliśmy poza teren zabudowany, lecz dopiero w połowie czwartego szosa zaczęła się wyraźniej wznosić. Na początku piątego kilometra minęliśmy camping Saint-Madeleine, zaś na szóstym złapaliśmy nieco cienia jadąc przez wąwóz Gorges du Paion. Na siódmym kilometrze pokonaliśmy cztery pierwsze wiraże. Kolejne zaliczyliśmy na kilometrze dziesiątym dojeżdżając do Chapelle Notre-Dome de la Menour (780 m. n.p.m.). Historia tego sanktuarium pielgrzymkowego sięga XII wieku. Obecnie można się do niego dostać tylko po schodkowej rampie z XVII stulecia, która rozpoczyna się mostem oddanym do użytku w 1882 roku. Po minięciu owej kaplicy przez kolejne dwa kilometry z hakiem teren był praktycznie płaski. Po 12 kilometrach przejechanych w niespełna 40 minut dojechaliśmy razem do Moulinet. Swój plan minimum wykonałem. Na L’Authion mogłem wjechać razem z Adrianem, gdybym tylko odważniej poczynał sobie na mokrych mini-zjazdach przed Col de Turini. Niemniej dwa długie podjazdy w tempie mocniejszego kolegi to było wyzwanie ponad moje siły. Znając profil wschodniego Turini założyłem sobie wspólną jazdę do półmetka wzniesienia, a potem przejście na tryb ekonomiczny by nie przeliczyć się z własnymi siłami. Tak też się stało. Adrian pojechał swoje, zaś ja zmęczyłem końcówkę w tempie dostosowanym do własnych możliwości. Finałowa faza wspinaczki zaczęła się w połowie czternastego kilometra. Droga jeszcze przez pięć kilometrów trzymała się rzeki Bevera, po czym skręciła na zachód. Następnie od połowy 19. do końca 23. kilometra wiła się po serpentynach. Na ostatnim kilometrze nie było już żadnych wiraży.

Na przełęcz dotarłem w 1h 32:36 podjeżdżając ze średnią prędkością 15,8 km/h, zaś Adek wykręcił tu czas 1h 29:13 (avs. 16,4 km/h). Niskie VAM-y w okolicach 800 m/h wynikały z łagodnego nachylenia pierwszej części tego podjazdu. Bynajmniej nie goniliśmy tu resztkami sił, choć o pierwszej świeżości też już nie mogło być mowy. Górną połówką tej góry pokonaliśmy w przyzwoitym tempie. Adrian segment o długości 11,76 kilometra przejechał w 49:51 (avs. 14,2 km/h z VAM 973 m/h), zaś ja potrzebowałem na to 53:14 (avs. 13,3 km/h z VAM 911 m/h). Jednym słowem straciłem do lidera tej wycieczki 3:23. Na przełęczy Turini zameldowałem się kwadrans po siedemnastej. Tym razem zatrzymaliśmy się tu tylko na 10 minut. Do mety brakowało nam jeszcze 26 kilometrów. Teoretycznie same zjazdy, ale na pierwszych 10 kilometrach teren był pofałdowany, więc trzeba było jeszcze trochę pokręcić. Poniżej Baisse de la Cabanette zaczęły się konkretne zjazdy. Niemniej wciąż należało zachować czujność. Na odcinku do Luceram czekały nas bowiem liczne zakręty, zaś poniżej tej miejscowości na drodze D2566 ruch samochodowy, od którego zdążyliśmy odwyknąć. Na parking publiczny przy drodze D21 dotarliśmy o godzinie 18:38. Na tyle późno, iż w L’Escarene nie udało się nam znaleźć działającego sklepu spożywczego. Tymczasem po przejechaniu 115 kilometrów i zrobieniu niemal 3000 metrów w pionie byliśmy głodni i spragnieni. Pozostawało znaleźć jakiś market w drodze powrotnej do Le Broc. Im prędzej, tym lepiej. W swych poszukiwaniach nie byliśmy wybredni. Wybraliśmy pierwszy lepszy. Padło na sklep z mrożonkami sieci Picard, w którym znaleźliśmy inne produkty zdatne do natychmiastowej konsumpcji. Do naszej bazy noclegowej dojechaliśmy o zachodzie słońca. Na szczęście nazajutrz czyli czekał nas bodaj najłatwiejszy etap pierwszego tygodnia. W ramach czwartkowego pożegnania z Cote d’Azur mieliśmy bowiem w programie znacznie krótsze i niższe podjazdy, acz do zaatakowania niemal z poziomu morza.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4036391276

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4036391276

ZDJĘCIA

IMG_20200909_057

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Col de Turini (from Sospel) została wyłączona

L’Authion (from L’Escarene)

Autor: admin o 9. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: L’Escarene (D2566 -> D21 -> D2566)

Wysokość: 2025 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1670 metrów

Długość: 33,1 kilometra

Średnie nachylenie: 5 %

Maksymalne nachylenie: 12,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Col de Turini to przełęcz w paśmie Prealpes de Nice. Ostatni duży podjazd na słynnym 720-kilometrowym szlaku turystycznym Route des Grandes Alpes, który łączy Thonon-les-Bains nad Jeziorem Genewskim z Menton (ewentualnie Niceą) nad Morzem Śródziemnym. Ostatnia spora przeszkoda lub też pierwsza, gdy żądny przygód cyklista zdecyduje się pokonać tą trasę w sposób nieortodoksyjny startując z Lazurowego Wybrzeża. Wysoka na przeszło 1600 metrów n.p.m. przełęcz łączy okolicę Lantosque w dolinie Vesubie (na zachodzie) z miasteczkiem Sospel w dolinie Bevera (na wschodzie). Tym niemniej ku tej górskiej przeprawie wiodą tak naprawdę aż trzy drogi. Na przełęcz Turini można bowiem wjechać od zachodu szosą M70 lub też od południa i wschodu szosą D2566. Ów trzeci (południowy) podjazd zaczyna się w miejscowości L’Escarene, położonej 23 kilometry na południowy-zachód od Sospel. Turini nie jest górą obcą wyścigom kolarskim. Tym niemniej w świecie sportu została rozsławiona przez najstarszy rajd samochodowy czyli Rallye Monte-Carlo. Jeden z najbardziej widowiskowych etapów tej imprezy to 31-kilometrowy odcinek specjalny wytyczony pomiędzy Sospel a La Bollene-Vesubie. Rozgrywany na krętej trasie i zazwyczaj w porze nocnej. Doczekał się on własnego przydomka o złowrogim brzmieniu tzn. „noc długich noży” za sprawą ostrych samochodowych świateł rozcinających mrok tej górskiej krainy. Peleton Tour de France na Col de Turini wjechał jak dotąd tylko czterokrotnie. Po dwa razy od wschodu w latach 1948 i 1950 oraz od zachodu w sezonach 1973 i 2020. Za każdym razem stawką owych wspinaczek były jedynie punkty na premiach górskich. W 1948 roku na etapie z San Remo do Cannes jako pierwszy wjechał tu słynny Francuz Louison Bobet, zaś dwa lata później na odcinku z Menton do Nicei jego rodak Jean Robic. W sezonie 1973 na etapie z Embrun do Nicei przełęcz tą zdobył Hiszpan Vicente Lopez-Carill, który do mety dotarł z przewagą blisko 9 minut nad kolejnymi zawodnikami. W końcu zaś na 10 dni przed naszym przybyciem w to miejsce najszybszy ze skasowanej później ucieczki był tu Francuz Anthony Perez.

Warto jeszcze wspomnieć, iż na Col de Turini zakończył się przedostatni etap wyścigu Paryż – Nicea z sezonu 2019. Zachodni podjazd na tą przełęcz okazał się za trudny dla Michała Kwiatkowskiego, który stracił po nim koszulkę lidera. Polak spadł z pierwszej na czwartą lokatę w generalce, lecz ostatecznie na niedzielnym odcinku wokół Nicei wywalczył jednak miejsce na podium. Wjazd na Turini był popisem Kolumbijczyków. Etap z ucieczki wygrał Daniel Felipe Martinez, który w dwójkowej rozgrywce zdecydowanie ograł Miguela Angela Lopeza. Kilka minut za ich plecami rozgrywał się drugi wyścig o wyższą stawkę. Najszybciej z grupy liderów finiszowali: Nairo Quintana i Egan Bernal. Ten pierwszy chwilowo awansował na trzecie, zaś ostatecznie zajął drugie miejsce w wyścigu, zaś ten drugi zdobył tu „żółty trykot” i dzień później triumfował w całej imprezie. „Kwiato” do tych dwóch asów stracił 1:21. Zachodni podjazd na Turini był też jedynym, który udało mi się jak dotąd poznać. Pokonałem go w 2013 roku na trasie szóstego etapu naszej „Route des Grandes Alpes”. To jest w trakcie niezapomnianej wyprawy, którą przeżyłem w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego, Darka Kamińskiego, Adama Kowalskiego i Romka Abramczyka. Przy tej okazji zobaczyłem też wówczas wschodnią stronę owej góry, ale był to jedynie zjazd do Sospel, więc ta wspinaczka wciąż pozostała mi do zaliczenia. Spośród wspomnianych szosowych szlaków na Col de Turini ten zachodni jest najkrótszy, najmniejszy, lecz z drugiej strony najbardziej stromy i według „cyclingcols” najtrudniejszy. Podjazd ten ma 1105 metrów przewyższenia i liczy sobie 15,1 kilometra o średniej stromiźnie 7,3%. Dwa pozostałe są znacznie dłuższe, ale za to nie pozbawione odcinków łagodnych czy wręcz wypłaszczeń. Wspinaczka wschodnia ma amplitudę 1256 metrów (brutto 1268) i długość 24,3 kilometra co daje średnią 5,2%. Natomiast południowa przy różnicy wzniesień 1249 metrów (brutto 1285) ciągnie się przez 26,6 kilometra co oznacza przeciętną 4,7%.

Z tego co wcześniej napisałem wynika, iż pozostały mi do zaliczenia dwie strony Col de Turini tzn. południowa i wschodnia. Już tylko dwukrotny wjazd na tą przełęcz obiema tymi drogami oznaczał konieczność przejechania 102 kilometrów z łącznym przewyższeniem 2553 metrów. Niemniej na tym nie zamierzałem poprzestać. Pierwszą z owych wspinaczek „podrasowałem” nam o dobre 400 metrów w pionie. Wszystko po to by dotrzeć do krańca najwyższej drogi szosowej w tym rejonie zwanej Circuit de l’Authion (2025 m. n.p.m.). W tym celu musieliśmy przedłużyć nasz podjazd z L’Escarene o kolejne 6,3 kilometra lub nawet o 10,5 kilometra, gdybyśmy mieli pokonać szczytową partię tego wzniesienia zgodnie z kierunkiem jazdy „sugerowanym” przez znaki drogowe. Na bazę wypadową do obu środowych wzniesień wybraliśmy L’Escarene oddalone od Le Broc o 47 kilometrów. Do Sospel mieliśmy jeszcze dalej, lecz do tego miasteczka nie było już sensu jechać autem po zdobyciu pierwszej góry. Dodatkowy transfer przez górzysty teren zabrałby nam po 40 minut w każdą stronę. Dodawszy do tego czas potrzebny na wypakowanie się z auta stracilibyśmy na tym jakieś półtorej godziny i to na etapie, gdzie było do przejechania co najmniej 115 kilometrów. Warto było wziąć w drogę więcej ciuchów na wypadek ewentualnego załamania pogody. Pozostało jeszcze liczyć na to, iż około półmetka owej wycieczki znajdziemy lokal mogący nam posłużyć za nieodzowną w tej sytuacji strefę bufetu. L’Escarene poznałem przelotnie w 2013 roku, gdy na siódmym etapie „Hannibala” po zjeździe z Col de la Madone przyszło nam tu zaczynać podjazd na Col de Braus (1002 m. n.p.m.). Tym razem szosa D2204 wiodąca na tą przełęcz zupełnie mnie interesowała. Większą część naszego pierwszego podjazdu mieliśmy spędzić na prowadzącej na północ D2566. Teoretycznie nawet cały południowy podjazd na Col de Turini można poprowadzić tą drogą. Jednak wariant wiodący przez Col Saint-Roch (991 m. n.p.m.) wydawał mi się mniej atrakcyjny.

Wystartowaliśmy o wpół do jedenastej przy temperaturze 27 stopni. Tym niemniej na niebie chmur nie brakowało i do wieczora sytuacja pogodowa mogła się różnie rozwinąć. Wyjechaliśmy z miasteczka przejeżdżając pod wiaduktem kolejowym, zaś tablica stojąca przy drodze przypomniała nam odległość i przewyższenie dzielące nas od przełęczy Turini. Pierwszą kwartę tego dystansu stanowił dojazd do Luceram. Na tym odcinku mieliśmy do przejechania 6,5 kilometra o średnim nachyleniu 4,4%. Cały czas jechaliśmy wzdłuż rzeczki Paillon, początkowo jej lewym, a następnie prawym brzegiem. Do owego miasteczka dojechaliśmy w niespełna 21 minut, po czym tuż za nim odbiliśmy w prawo wjeżdżając na węższą drogę D21. Na niej miało być już trudniej. Mieliśmy tu do przejechania 10,3 kilometra o średniej 7,1%. Szlak niemal od razu zaczął się kręcić po serpentynach. Przed końcem dziesiątego kilometra zaliczyliśmy już dziesięć wiraży. Następnie tuż za jedenastym wjechaliśmy na Pas de l’Escous (1008 m. n.p.m.), skąd w prawo odchodzi droga D54, którą to poprzez przełęcze Orme i Able można dotrzeć na przełęcz Braus. Ów rozjazd minęliśmy po przeszło 42 minutach wspinaczki. Trzymaliśmy się nadal szosy D21, gdzie na kolejnych pięciu kilometrach czekał nas prawdziwy „festiwal” zakrętów. Naliczyłem ich tu szesnaście. Czterysta metrów za ostatnim z nich dotarliśmy do Baisse de la Cabanette (1372 m. n.p.m.). Tym samym po godzinie i niespełna 5 minutach jazdy wróciliśmy na drogę D2566. Do Col de Turini brakowało nam niemal 10 kilometrów, ale w pionie do zdobycia już tylko 232 metry. Nie da się ukryć, iż był to najłatwiejszy fragment tego wzniesienia. Aczkolwiek nieco trudniejszy niż mogłoby się wydawać za sprawą zmiennego nachylenia. Przez dobre dwa kilometry jechaliśmy tu wzdłuż miejscowości Peira-Cava, która może się pochwalić okazałymi koszarami Crenant powstałymi w latach 1876-87. Co ciekawe okolica ta w trakcie II Wojny Światowej została wyzwolona po krwawych walkach dopiero 12 kwietnia 1945 roku.

Akurat gdy dotarliśmy na tą wysokość zaczęło padać. Ów górny segment zdominowany był przez długie wypłaszczenia, acz w pierwszej połowie 23. kilometra pojawiła się ścianka ze stromizną dochodzącą do 10,4%. Trafiły się też tutaj krótkie odcinki zjazdowe, które w połączeniu z mokrą szosą skłoniły mnie do jazdy ostrożniejszej niż chyba wypadało. Niemniej po przygodzie w Lombardii wolałem „dmuchać na zimne”. Wizyta w zagranicznym szpitalu i to w dobie Covida była ostatnią rzeczą, którą bym sobie życzył. Tym samym Adrian, choć bynajmniej nie przyśpieszał, odjechał mi właśnie na tym łatwym sektorze. Na przełęcz Turini od tej strony wpada się niemal ze zjazdu. Ja dotarłem na nią w czasie równo 1h i 34 minut (avs. 16,7 km/h z VAM 838 m/h) tracąc do swego kompana 43 sekundy. Skręciłem w lewo, przejechałem duży plac, by na jego zachodnim krańcu odbić w prawo na prowadzącą jeszcze wyżej drogę D68. Na szlaku do L’Authion mieliśmy do pokonania jeszcze trzy odcinki. Najpierw 2 kilometry o przeciętnym nachyleniu 6,5% wiodące do Baisse Camp d’Argent (1737 m. n.p.m.). Następnie kolejne dwa „kilo”, lecz o średniej 8,1% z finałem na rozjeździe przy Baisse de Tueis (1889 m. n.p.m.). Przy tej drugiej miejscówce teoretycznie należało odbić w prawo, by początkowo zjechać do poziomu 1777 metrów. Na pewno bym tak uczynił, gdybym dojechał tu samochodem. Finałowy odcinek podjazdu jest bowiem poprowadzony szosą na tyle wąską, że wytyczono tu szczytową pętlę, na której obowiązuje ruch jednokierunkowy. Podobne rozwiązanie widziałem niegdyś na słoweńskim Mangarcie czy katalońskiej Rassos de Peguera. Dla kolarskich wspinaczy naturalnym wyborem jest tu jednak dalsza jazda pod prąd. Ryzyko spotkania samochodu jest bowiem minimalne, zaś w ostateczności można na chwilę stanąć na poboczu. Obaj finiszowaliśmy zatem „against the law”. Owa końcówka liczyła sobie 2,3 kilometra i miała średnio 5,9%. Na dotarcie do mety przy pomniku „Strzelców Morskich” potrzebowałem 2 godzin i 1 minuty. Adrian był szybszy o niespełna półtorej minuty, zaś przy okazji zaliczył swój pierwszy kolarski „dwutysięcznik”.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4036391290

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4036391290

ZDJĘCIA

IMG_20200909_001

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania L’Authion (from L’Escarene) została wyłączona

Valberg (via Gorges du Cians)

Autor: admin o 8. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Moulin de Rigaud (D28)

Wysokość: 1672 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1198 metrów

Długość: 22,7 kilometra

Średnie nachylenie: 5,3 %

Maksymalne nachylenie: 11,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pomiędzy pierwszą a drugą górą mieliśmy do przejechania dystans podobny do tego z porannego transferu. Najpierw trzeba było zawrócić do miejsca gdzie Tinee wpada do Var, zaś następnie pod prąd tej drugiej rzeki pognać na zachód drogą D6202. Naszym drugim wtorkowym celem była Valberg. To najstarsza stacja narciarska w departamencie Alpes-Maritimes, powstała już w 1936 roku. Obejmuje ona tereny leżące na wysokościach od 1498 do 2066 metrów n.p.m. i posiada 23 wyciągi. Narciarze korzystać tu mogą z 90 kilometrów tras, z czego 65 zjazdowych i 25 biegowych. Stacja leży w granicach gminy Peone i rozciąga się na długości dwóch kilometrów pomiędzy szczytami Mont Mounier (2817 m. n.p.m.) a Dome de Barrot (2136 m. n.p.m.). Droga D28 biegnąca przez ten ośrodek narciarski łączy dwie doliny tzn. zachodnią Haut Var i wschodnią Haut Cians. To właśnie wzdłuż górskiej rzeki Cians mieliśmy pokonać większą część naszej wspinaczki. Do Valberg prowadzą trzy szosowe drogi, z których każda zasługuje na miano premii górskiej pierwszej kategorii. Dwie z tych wspinaczek zaczynają się miasteczku Guillaumes i mają długość 13 – 14 kilometrów. Dwukrotnie dłuższy jest szlak wschodni, a w zasadzie południowo-wschodni, który zaczyna się na wysokości ledwie 338 metrów n.p.m. nieopodal wioski Touet-sur-Var. Ten podjazd liczy sobie około 28 kilometrów i prowadzi przez malowniczy wąwóz Gorges du Cians oraz miejscowość Beuil. Cała wspinaczka zaczyna się zaś na moście przy ujściu Cians do Var czyli na Pont du Cians. Nie miałem jednak ochoty na tak długi podjazd i to przynajmniej z dwóch powodów. Dopiero co zaliczyliśmy trudną i bynajmniej nie krótką Col d’Andrion. Poza tym nazajutrz czekał nas zdecydowanie najdłuższy ze wszystkich etapów, składający się ze wspinaczek na L’Authion i Col de Turini. Postanowiłem, że zrezygnujemy z kilku pierwszych kilometrów na drodze D28 i zaczniemy nasz Valberg we wiosce Le Moulin du Rigaud.

Darowaliśmy sobie dolny odcinek o długości 5,3 kilometra i skromnym nachyleniu 2,7%. Nawet bez niego pozostały nam do przejechania ponad 22 kilometry o przewyższeniu blisko 1200 metrów. Valberg znana też pod hasłem Col du Vasson bywała na trasach znaczących wyścigów kolarskich. Trzykrotnie wyznaczano na niej premie górskie Tour de France (1950, 1955 i 1973). W stacji tej stacji zakończył się najtrudniejszy etap Paryż – Nicea 1999. Gościł w niej trzykrotnie kobiecy TdF czyli Tour Cycliste Feminin lub Grande Boucle Feminine International. Panie ścigały się tu o zwycięstwa etapowe w latach 1996, 1998 i 2003. Historie te związane są jednak głównie z zachodnią wspinaczką do Valberg. Podjazd południowo-wschodni pojawił się na Tourze tylko w sezonie 1950. Na etapie siedemnastym z Nicei do Gap wygranym przez Francuza Raphaela Geminianiego. Na tutejszej premii górskiej zwyciężył wtedy Belg Armand Baeyers. Poza tym ze wschodu do stacji tej dojechano jeszcze na piętnastym etapie „Wielkiej Pętli” z roku 1975. Tym, który zakończył się w stacji Pra-Loup wielkim zwycięstwem Bernarda Thevenet nad Eddym Merckx’em. Jednak premią górską była wówczas pobliska Col de la Couillole, zaś w Station Valberg wyznaczono tylko strefę bufetu. Naszą wspinaczkę zaczęliśmy około wpół do trzeciej przy 34 stopniach Celsjusza. Na szczęście na trasie mieliśmy Gorges du Cians, gdzie pośród wysokich skał o czerwonej (brązowo-rudej) barwie było sporo cienia. Około półmetka temperatura spadła nawet do 21, zaś na mecie wynosiła 26. Pierwsze trzy kilometry były łatwe. Mniej więcej równie łagodne jak segment, który zdecydowaliśmy się pominąć. Tuż po starcie minęliśmy drogę D128 do Lieuche, zaś na początku drugiego kilometra D228 biegnącą do Rigaud. Pomiędzy tymi miejscami przejechaliśmy przez pierwszy z wielu tuneli jakie czekały nas na tym szlaku. Pod koniec trzeciego kilometra zostawiliśmy za sobą drogę D428 ku wiosce Pierlas, przez którą można dotrzeć na Col de la Sinne. Ta przełęcz musiała jeszcze trochę poczekać. Wjechaliśmy na nią tydzień później od przeciwnej strony w ramach dziesiątego etapu wyprawy.

Tymczasem trzymając się szosy D28 wzięliśmy wiraż w lewo i zaczęliśmy najtrudniejszy sektor wspinaczki na południowym Valbergu. To znaczy odcinek o długości 1,4 kilometra i średniej stromiźnie aż 10,9%. Przyznam, że tu od razu mnie przytkało i naprawdę niewiele brakowało bym puścił koło Adriana. Wtedy wydawało mi się, że jestem po prostu zmęczony pierwszą wtorkową górą i wysoką temperaturą. Teraz wiem, że jechaliśmy tu naprawdę ostro czyli mimo sporej stromizny ze średnią prędkością 12 km/h i VAM-em powyżej 1300 m/h. Do wąwozu wjeżdża się na wysokości 709 metrów n.p.m. Kolejne kilometry są wciąż wymagające, lecz już nie takie strome. Na odcinku 5 kilometrów średnie nachylenie wynosi 7,2%. Po paru krótkich przejechaliśmy wkrótce przez pierwszy z dłuższych tuneli tzn. 430-metrowy La Petit Clue. Wjeżdża się do niego na wysokości 937 metrów n.p.m. Można go również objechać wąską i zagraconą kamieniami ścieżką wzdłuż skały, lecz my pojechaliśmy prosto. Nieco wyżej podobny wybór czekał nas przed wjazdem do La Grande Clue na poziomie 1067 metrów n.p.m. Potem jeszcze dwa razy na dłużej wjechaliśmy do „podziemia” korzystając z tuneli Eguilles i Traverses. Wszystkie one były dobrze oświetlone, więc nie ryzykowaliśmy wiele dzieląc je z kierowcami samochodów i motocyklistami. Od Grand Clue do końca wąwozu przy osadzie La Chalandre (1251 m. n.p.m.) mieliśmy jeszcze do przejechania 3,5 kilometra o średniej 5,3%. Potem teren zrobił się łatwiejszy, więc miejscami można było wrzucić łańcuch na dużą tarczę i rozpędzić się do przeszło 20 km/h. Przejechawszy 15 kilometrów zaczęliśmy początkowy kręty i ogólnie ładny dla oka odcinek dojazdowy do miejscowości Beuil (1442 m. n.p.m.). Gdy już do niej dotarliśmy to na małym rondzie odbiliśmy w lewo. Chwilę później na rozjeździe pojechaliśmy prosto. Do końca naszej wspinaczki brakowało stąd sześciu kilometrów. Ewentualnie można tu było wybrać drogę D30 i pokonać 7-kilometrowy odcinek wiodący na wschód ku przełęczy Couillole (1678 m. n.p.m.). Niemniej na nią podobnie jak na Sinne też miałem inny pomysł.

Finałową kwartę wschodniego podjazdu do Valberg można podzielić na trzy segmenty. Najpierw musieliśmy pokonać 1,7 kilometra o średniej 6,3% wiodący na Col de Saint-Anne (1550 m. n.p.m.). Ten odcinek „zmęczyliśmy” w przyzwoitym tempie ponad 14 km.h. W miejscowości Les Launes na wysokości kapliczki św. Anny można odbić w lewo na przełęcz Collet de Guerin (1638 m. n.p.m.), do której wiedzie asfaltowa dróżka. Nasz cel znajdował się jednak przed nami, więc trzeba było jechać prosto na zachód. Kolejne dwa kilometry minęły nam szybciej, bo teren lekko opadał. Potem od mostu na wysokości 1543 metrów n.p.m. pozostało do przejechania już tylko 2,4 kilometra o średniej 5,4%. Do samego końca jechaliśmy mocno, pokonując ostatni kilometr ze średnią prędkością około 18 km/h. Według stravy segment o długości 19,33 kilometra zaczynający się w Pra d’Astier (556 m. n.p.m.) przejechaliśmy w 1h 15:10 (avs. 15,4 km/h). Po raz pierwszy udało mi się wytrzymać tempo Adka na całym wzniesieniu. Umiarkowane nachylenie tej góry z pewnością mi sprzyjało. W pierwszym tygodniu wyprawy wspólny finisz bywał wyjątkiem od reguły, by dopiero w drugim stać się normą. Nasz podjazd zakończyliśmy na rondzie przy Sanktuarium Notre-Dome des Neiges czyli w centrum całego ośrodka. Nie jest to bynajmniej najwyższy punkt w tej okolicy, do którego dotrzeć można na rowerze szosowym. Tym jest bowiem leżąca bardziej na północ Col de l’Espaul (1748 m. n.p.m.). Do przełęczy tej prowadzi 4-kilometrowa droga o znikomym nachyleniu 1,8%. To była jednak za słaba końcówka bym wziął ją pod uwagę. Lepiej było wpaść na kawę i ciastko do Bar le Sapet. W końcu jak już wspomniałem Valberg to nie tylko kolarska premia górska, ale i strefa bufetowa z tradycjami. Finisz najwyraźniej trochę sił mnie kosztował, albowiem w trakcie owego „podwieczorka” złapały mnie ostre skurcze w udach. Całe szczęście, że już za metą.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4030901689

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4030901689

ZDJĘCIA

IMG_20200908_061

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Valberg (via Gorges du Cians) została wyłączona

Col d’Andrion

Autor: admin o 8. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Pont de la Lune (M32 -> D332)

Wysokość: 1684 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1453 metry

Długość: 24,4 kilometra

Średnie nachylenie: 6 %

Maksymalne nachylenie: 12,3 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Trzeciego dnia podnieśliśmy sobie poprzeczkę. We wtorek już nie jeden, lecz oba podjazdy miały przeszło 20 kilometrów. Do tego pierwszy z nich czyli Col d’Andrion należał do najtrudniejszych wzniesień całej wyprawy. Biorąc za punkt odniesienia wyliczenia Michiela z „cyclingcols” w trakcie dwóch tygodni kręcenia po szosach Alp Nadmorskich i Prowansalskich zaliczyliśmy tylko jedną wartościowszą premię górską. To znaczy Cime de la Bonette zdobytą od strony południowej na ósmym etapie naszego Touru. Mało znany i wytyczony jakby na uboczu głównych szlaków regionu Alpes-Maritimes podjazd pod przełęcz Andrion jest prawdziwym gigantem. Mimo niezbyt imponującej wysokości ma przewyższenie niemal półtora tysiąca metrów (1453), co sporo mówi o wyzwaniu jakie czeka tu na cyklistów. Pod tym względem był on piątą górą na naszej wrześniowej liście. Średnie nachylenie tego wzniesienia czyli prawie 6% nie robi specjalnego wrażenia. Niemniej owa przeciętna jest mocno zaniżona za sprawą płaskiego odcinka o długości niemal 5 kilometrów, na jaki trafiamy tu po przekroczeniu 1000 metrów n.p.m. Tym samym wspomnianą różnicę wzniesień pokonuje się de facto na dystansie niespełna 20 kilometrów co daje już średnią 7,1%. Droga przez przełęcz Andrion łączy okolice mostu Pont de la Lune w dolinie rzeki Tinee z miasteczkiem Roquebilliere w dolinie Vesubie. Przy czym jedynie od strony zachodniej jest ona w pełni asfaltowa, po czym na wschodnim zboczu szosa dociera jedynie do odizolowanej od świata osady Les Granges de la Brasque. Na tej górze można wyróżnić trzy wyraźne segmenty wspinaczkowe. Pierwsza tercja podjazdu biegnie po szerokiej i dobrze utrzymanej drodze M32. Ten odcinek ma długość 6,6 kilometra i średnie nachylenie 5,8%. Po krótkim zjeździe we wiosce La Tour-sut-Tinee wjeżdża się na znacznie węższą i słabszą jakościowo szosę D332. Komfort jazdy jest gorszy, ale za to widoki jeszcze piękniejsze.

Na tym urokliwym górskim szlaku trzeba najpierw pokonać 5 kilometrów ze średnią 7,8% mijając pośrednią przełęcz Col de l’Abeille (922 m. n.p.m.). Natomiast po przetrwaniu wspomnianego wypłaszczenia, niestety z bardzo kiepską nawierzchnią, przychodzi pora na finałowy segment wspinaczki czyli 7,5 kilometra o stromiźnie aż 8,8%. Ten blisko 25-kilometrowy podjazd nigdy w całości nie znalazł się na trasie Tour de France czy innych profesjonalnych imprez kolarskich. Powody są oczywiste i nie chodzi bynajmniej o aktualny stan tutejszej szosy. Przede wszystkim z punktu widzenia organizatorów szlak ten prowadzi donikąd. Na szczycie nie ma żadnej stacji narciarskiej, zaś premii górskiej też nie da się tu zrobić, skoro po drugiej stronie brakuje asfaltu. Wykorzystać można by jedynie pierwsze 7 kilometrów tego podjazdu, by następnie po krótkim zjeździe, zacząć z poziomu 370 metrów n.p.m. 15-kilometrową wspinaczkę do mety przy sanktuarium Madone d’Utelle. Na ostatnich 6 kilometrach zbieżną z finałem przedostatniego etapu Paryż – Nicea 2016. Ten dzień zaczęliśmy od 24-kilometrowej przejażdżki autem. Po zjeździe w dolinę pojechaliśmy na północ drogą M6102, zaś następnie szosą M2205. Zatrzymaliśmy się przy moście Pont de la Lune przerzuconym nad rzeką La Tinee, będącą lewym dopływem Le Var. Transfer był niedługi, więc trzeci etap zaczęliśmy dość wcześnie. Ruszyliśmy pod górę tuż przed dziesiątą. Kilkadziesiąt metrów za wspomnianym mostem trzeba było odbić w prawo i wjechać na drogę M32. Pierwszy kilometr był bardzo kręty, gdyż aż sześć razy przyszło nam zmienić kierunek jazdy. Następnie przez półtora kilometra jechaliśmy jakby równolegle do rzeki, która malała w oczach w miarę zdobywania przez nas wysokości. Po trzecim kilometrze droga na chwilę zawróciła na południe, by potem już na dłużej obrać kierunek północno-wschodni. Na tym wczesnym etapie podjazd był bardzo regularny ze stałym nachyleniem około 6% i prowadził po szosie dobrej jakości. Jednym słowem był to znakomity teren do mocnej rozgrzewki.

Do La Tour-sur-Tinee (6,5 km) dotarliśmy w 24 minuty. Następnie po 200-metrowym zjeździe wjechaliśmy na biegnącą ostro do góry szosę M332. Tu stromizna od razu poszybowała do 10%, zaś w połowie ósmego kilometra zbliżyła się nawet do 12%. Droga już węższa przez pewien czas biegła na wschód. Nim skończyliśmy dziewiąty kilometr przyszło nam zaliczyć osiem wiraży, zgrupowanych w cztery pary. Minęliśmy potężnego jegomościa na e-bike’u, który przez kilka następnych kilometrów raz to nas wyprzedzał, by po chwili za nami zostawać. Stromizna była cały czas poważna. W pewnym momencie stanąłem by sprawdzić czemu tak ciężko się zrobiło. Chciałem się upewnić czy nie przebiłem dętki w tylnym kole lub też nie obciera mi ono o klocki hamulcowe. Adrian poczekał na mnie, więc na tym postoju obaj straciliśmy przeszło minutę. Widoki były bajeczne, jazda przyjemna, acz niełatwa. Przejechawszy 10,7 kilometra w 45 minut minęliśmy przełęcz Abeille, gdzie można było na chwilę złapać głębszy oddech. Niemniej druga faza wspinaczki skończyła się dla nas dopiero pod koniec dwunastego kilometra. Wedle „Atlas des Cols de Alpes vol. 1” na wysokości 1015 metrów n.p.m. Przez kolejne 4,5 kilometra nie zdobyliśmy ani metra wysokości. Niemniej nie oznacza to, iż mogliśmy tu się zrelaksować czy też mocno przyśpieszyć. Teren choć płaski, zaś momentami nawet opadający, był dość podstępny. Akurat na tym segmencie szosa była najbardziej zniszczona, miejscami wręcz dziurawa, więc trzeba się było skupić na unikaniu rozmaitych drogowych pułapek. Niekiedy słabo widocznych na zacienionym szlaku, zważywszy iż jechaliśmy tu przez gęsty las. Podjazd wyraźnie „odżył” dopiero w połowie siedemnastego kilometra. Do szczytu pozostało nam osiem trudnych kilometrów czyli blisko 40 minut walki z górą i narastającym zmęczeniem. Najtrudniejszy ze wszystkich miał być czwarty kilometr od końca straszący średnią stromizną 9,7%. Ten odcinek przetrwałem jeszcze w towarzystwie Adriana, ale niewiele później dałem za wygraną.

Stare przydrożne kamienie informowały nas o aktualnej wysokości. Jak również o tym, ile kilometrów szosy jeszcze zostało, gdybyśmy zechcieli dotrzeć do osady Les Granges de la Brasque. Na ostatnich 3 kilometrach skupiłem się już na utrzymaniu równego rytmu i minimalizowaniu straty do swego kompana. Końcówka wspinaczki była kręta i do samej mety prowadziła przez las, więc Adek od czasu do czasu znikał mi z widoku. W końcu po około 100 minutach jazdy obaj dotarliśmy na przełęcz. Na jaką ostatecznie wysokość wjechaliśmy trudno było się dowiedzieć. Okazała niebieska tablica sygnowana przez władze „Metropole Nice Cote d’Azur” podawała 1681 metrów n.p.m. Starszy i skromniejszy znak drogowy sugerował zaś 1690 metrów. Ja dla potrzeb strony przyjąłem kompromisowe 1684 metry rodem z „cyclingcols”. Całą górę pokonałem w 1h 40:23 (netto 1h 39:03) czyli z avs. 14,2 km/h i VAM 834 m/h. Adrian był szybszy o 38 sekund. Podjazd ten nie cieszy się wielką popularnością wśród cykloamatorów. Jak dotąd strava zanotowała tu czasy tylko 78 śmiałków. Nasze wyniki starczyły na zajęcie 13 i 14 miejsca. Niemniej całkiem ładnie wyglądamy w tej tabeli zważywszy na to, iż piętnastą lokatę zajmuje Joe Dombrowski, profesjonał z UAE Team Emirates. Nasz „znakomity wyczyn” nie stał się jednak przepustką do zawodowego peletonu. Nie do nas zadzwonił „Beppe” Saronni czy też Fabrizio Bontempi. Owszem do pomocy dla Tadeja Pogacara szefowie UAE zaangażowali tej zimy Polaka, ale wybrali do tej roli niejakiego Rafała Majkę 😉 No dobra, żarty na bok. Joe pewnie wjechał tą górę jedną nogą lub „złapał kapcia” na dziurawym segmencie. Tak czy owak my mogliśmy być zadowoleni z własnej postawy. VAM z całego podjazdu wygląda na niski, ale nie mógł być inny z powodu wspomnianego wypłaszczenia. Optymizmem napawało nasze tempo na ostatnich ośmiu kilometrach, gdzie ja przy stromiźnie rzędu 9% wykręciłem w pionie 1061 m/h, zaś Adrian wycisnął 1079 m/h.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4030901750

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4030901750

ZDJĘCIA

IMG_20200908_001

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Col d’Andrion została wyłączona

Mont Chauve

Autor: admin o 7. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Falicon / La Banquiere (M114 -> M214)

Wysokość: 839 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 698 metrów

Długość: 9,8 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 12,3 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Z Mont Vial do „naszego” parkingu nad rzeką Var zjechaliśmy około wpół do drugiej. Drugi z poniedziałkowych podjazdów zacząć mieliśmy w okolicach Nicei. Dokładnie zaś z miejsca oddalonego tylko o 5 kilometrów od autostrady A8 służącej za obwodnicę tej nadmorskiej metropolii. Wybraliśmy sobie najkrótszą drogę do bazy wypadowej na Mont Chauve, ale czy najszybszą w to śmiałbym już wątpić. Najpierw mostem Karola Alberta przeprawiliśmy się na lewy czyli wschodni brzeg wspomnianej rzeki. Następnie przez kilka kilometrów jechaliśmy wzdłuż niej ku morzu mijając Saint-Martin-du-Var. Sprawy skomplikowały się, gdy przyszło nam opuścić Route de Grenoble. Nawigacja poprowadziła nas dalej bardzo krętym górskim szlakiem przez miejscowości: Castagniers, Aspremont i Tourrette-Levens. Na odcinku ledwie 18 kilometrów jechaliśmy aż czterema różnymi drogami, zaś Adrian siedzący za kierownicą swej Hondy doskonalił technikę jazdy. Można powiedzieć, że przeżywał swój własny Rajd Monte Carlo. W końcu po blisko godzinnym transferze dotarliśmy do wyznaczonej sobie miejscówki na styku dróg M19 i M114. Nieopodal rzeki La Banquiere i zarazem w pobliżu kamieniołomów La Valliere. Pogoda nie zachęcała do jazdy. Jak to zwykle bywa w letnie słoneczne dni upał najbardziej daje się we znaki wczesnym popołudniem. Tu zaś na kwadrans przed trzecią mój Garmin zanotował 41 stopni. Najpewniej była to tzw. temperatura w słońcu, albowiem już po dwóch kilometrach jazdy ustabilizowała się ona przez czas jakiś na poziomie 32 stopni. Niemniej tak czy owak w tych warunkach trudno było się zmusić do wzmożonego wysiłku. Tym bardziej zaś, iż byliśmy już nieco zmęczeni mając w nogach długi podjazd z trudną końcówką. Podczas tej wyprawy częściej niż zwykle korzystałem z kasku. Można powiedzieć, że prawie się z nim nie rozstawałem. Niemniej ten jeden raz uznałem, iż jest zbyt gorąco na to bym grzał głowę pod przykryciem. Zwykła bandana musiała wystarczyć.

Mont Chauve to po naszemu Łysa Góra. Ma ona dwa wierzchołki tzn. Aspremont (853 m. n.p.m.) i Tourrette (774 m. n.p.m.). Na szczycie tego wyższego w latach 1885-88 wybudowano fort „La Palice” będący niegdyś elementem systemu „Sere de Rivieres” służącego do obrony granicy z Włochami. Dociera do niego wąska i rzecz jasna kręta szosa. Z wysokości fortu podziwiać można widoki na Zatokę Aniołów oraz Niceę. Piąte co do wielkości miasto Francji, przyłączone do tego państwa dopiero na mocy traktatu z roku 1860. Góra, która była celem naszej czwartej wspinaczki bywała niegdyś sceną profesjonalnych wyścigów kolarskich. Dawnymi czasy na Lazurowym Wybrzeżu organizowano szereg imprez z gatunku „hill climb” czyli krótkich wyścigów ze startem w Nicei lub Monaco i metą na którymś ze szczytów górujących nad tymi miastami. Pod Mont Chauve „profi” ścigali się tylko jedenaście razy. Najpierw w sezonach 1922-23, potem siedmiokrotnie w latach 1941-50 i po dłuższej przerwie jeszcze w 1972 i 1975 roku. Zazwyczaj były to 16-kilometrowe wyścigi ze startu wspólnego rozpoczynane na ulicach Nicei. Natomiast dwie ostatnie edycje polegały na dwukrotnym pokonaniu niespełna 7-kilometrowego odcinka najpierw w formie wyścigu, a następnie czasówki. Pierwszym triumfatorem tej imprezy został Francuz Jean Alavoine, kolarz który czterokrotnie stawał na podium Tour de France (będąc dwa razy tak drugi jak i trzeci), a poza tym wygrał w „Wielkiej Pętli” aż siedemnaście etapów. Rok później po jedno ze swych pierwszych profesjonalnych zwycięstw sięgnął tu włoski „Campionissimo” Alfredo Binda czyli 3-krotny mistrz świata i 5-krotny triumfator Giro d’Italia. W latach 40. góra ta „należała” do Apo Lazaridesa. Młodszy z dwójki braci-kolarzy o greckich korzeniach był autorem hat-tricku z lat 1944-46. W końcu zaś w latach 70. zwyciężyli tu dwaj francuscy Rajmundowie tzn. słynny Poulidor (1972), który ośmiokrotnie stawał na „pudle” TdF i mniej znany Delisle (1975), który rok po tym lokalnym triumfie wielki Tour skończył na czwartym miejscu.

Startując w upale nie miałem wielkich oczekiwań co do swego występu. Równa jazda bez kryzysu to był szczyt marzeń. Podjazd był dość krótki, ale według „cyclingcols” na ostatnich 6 kilometrach miał mieć znaczące średnie nachylenie 8,4%. Szczęśliwie już po 350 metrach droga schowała się w lesie, więc przez kolejne półtora kilometra mieliśmy sporo cienia. Przejechawszy dwa kilometry skręciliśmy ostro w prawo, pozostawiając za plecami miejscowość Falicon. Po kolejnych 700 metrach w pobliżu Chapelle Saint-Michel zamieniliśmy drogę M114 na węższą M214, która to miała nas zaprowadzić już na sam szczyt wzniesienia. Na początku czwartego kilometra stromizna przekroczyła 11%, ale to był fałszywy alarm. Wspinaczka na dobre zaczęła się dopiero kilkaset metrów dalej. W połowie piątego kilometra wyjechaliśmy w końcu poza teren zamieszkany. Odtąd szosa zaczęła się piąć serpentynami. Do początków ósmego kilometra zafundowała nam siedem klasycznych wiraży i cztery łagodniejsze łuki. Potem przejechawszy 600 metrów wzdłuż zbocza góry minąłem gruntową ścieżkę prowadzącą na Mont Chauve de Tourrette. Po chwili za łagodnym lewym zakrętem, po około 7,9 kilometra od startu, napotkałem na swej drodze szlaban. Ominąłem go bez namysłu wjeżdżając na finałowy odcinek charakteryzujący się słabszą niż dotąd jakością asfaltu i jeszcze gęstszą serią wiraży. Na ostatnim kilometrze trzeba było pokonać aż osiem ciasnych zakrętów, zaś meta znajdowała się tuż za dziewiątym w otwartej bramie fortu. Całe wzniesienie zmęczyłem w 42:24 (avs. 13,9 km/h z VAM 967 m/h). Mój kolega uzyskał tu czas 41:07. Pojechaliśmy całkiem dobrze. Na środkowych 5 kilometrach ja wykręciłem VAM 1007 m/h, zaś Adek 1044 m/h. Na stravie królem tej góry jest młody Amerykanin z Movistaru Matteo Jorgenson, zaś najlepszy wynik na segmencie spod znaku „cafeducycliste” ma doświadczony irlandzki „pros” Nicolas Roche. Na szczycie Mont Chauve d’Aspremont było ciepło (25 stopni) i przede wszystkim bardzo wietrznie. Zostawiliśmy rowery na dole i weszliśmy na dach fortu, by z niego podziwiać okolice. Przede wszystkim zaś nicejski odcinek Lazurowego Wybrzeża.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4026325498

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4026325498

ZDJĘCIA

IMG_20200907_061

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Mont Chauve została wyłączona

Mont Vial

Autor: admin o 7. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Pont Charles-Albert (M17 -> D27)

Wysokość: 1521 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1397 metrów

Długość: 26,5 kilometra

Średnie nachylenie: 5,3 %

Maksymalne nachylenie: 13,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Program drugiego etapu tej wyprawy był podobny do niedzielnego. Przed południem mieliśmy do pokonania długą wspinaczkę z przewyższeniem grubo przekraczającym tysiąc metrów czyli Mont Vial. Natomiast popołudniu podjazd znacznie krótszy i podobnie jak Vence niezbyt wysoki czyli Mont Chauve. Ten pierwszy ze wszystkich wzniesień w trakcie pierwszych pięciu dni był zlokalizowany najbliżej naszej bazy w Le Broc. Do wioski tej trafiliśmy akurat w tygodniu, gdy organizowała ona jakiś coroczny festyn. Tym samym nie mogliśmy zostawiać samochodu na noc w centrum tej miejscowości, lecz co wieczór musieliśmy sobie szukać miejsca na jego obrzeżach przy drodze M101. Z tej miejscówki do podnóża pierwszej poniedziałkowej góry mieliśmy bliziutko, bo ledwie 8 kilometrów. Wystarczyło tylko zjechać przez Les Vallieres w kierunku potoku L’Esteron. Potem zaś pokonać krótki odcinek w dolinie drogą M901 wzdłuż rzeki Var. Nasz podjazd zaczynał się na rondzie po zachodniej stronie mostu Karola Alberta (Pont Charles-Albert). Jakieś 3 kilometry na północ od Lac de Broc, przy którym osiem dni wcześniej o punkty na lotnej premii TdF walczyli Matteo Trentin i Peter Sagan. Ucieczka i peleton „Wielkiej Pętli” pognały stąd jednak dalej północ ku podjazdom na Col du Saint-Martin (La Colmiane) i Col de Turini. Nasz cel znajdował się znacznie bliżej i nigdy zapewne nie znajdzie się na trasie największego z kolarskich wyścigów. Owszem nic nie stoi na przeszkodzie by włodarze ASO przetestowali kiedyś pierwsze 20 kilometrów podjazdu na Mont Vial. Niemniej sama końcówka na wąskiej drodze technicznej wiodącej ku masztom telekomunikacyjnym i stacji meteo nie spełnia wymogów logistycznych na wyznaczenie tu mety kolarskiej imprezy. Po prostu u kresu tej górskiej szosy jest za mało miejsca na goszczenie wyścigowej karawany. Oczywiście nie oznacza to, iż góra ta jest nieznana „profim” trenującym w tych okolicach. Dość powiedzieć, że KOM ze stravy należy obecnie do Romaina Bardet, zaś w czołowej „10” znajdziemy też Alexandre’a Geniez.

Podjazd pod Mont Vial liczy sobie przeszło 26 kilometrów i de facto prowadzi trzema drogami. Pierwszy odcinek biegnący po Route de Gilette czyli drodze M17 liczy sobie 3,7 kilometra. Następnie znacznie dłużej, bo przez niemal 16 kilometrów jedzie się szosą D27. W tym czasie mija się miejscowości: Bonson, Revest-les-Roches i Tourette-du-Chateau oraz pośrednie przełęcze takie jak: Col de Rostan, Col des Sausses i Col Saint-Michel. Finałowy sektor zaczyna się na wysokości około 960 metrów n.p.m. To stroma końcówka o długości 6,6 kilometra i średnim nachyleniu 8,6%. Meta owej wspinaczki znajduje się zaś niespełna 30 metrów poniżej wierzchołka góry, która mierzy sobie dokładnie 1550 metrów. Jest na tyle wysoka, iż widać z niej zarówno górskie szczyty z Parku Narodowego Mercantour jak i rzecz jasna Morze Śródziemne. Co więcej w dniach najlepszej widoczności dostrzec z niej można nawet Korsykę. U podnóża wzniesienia zatrzymaliśmy się na parkingu przy rzece, wzdłuż której poprowadzona jest też ścieżka rowerowa. Wystartowaliśmy kilka minut przed dziesiątą przy temperaturze 26 stopni. Nachylenie pierwszych 20 kilometrów wynosi tu 4,2%, więc miałem szansę wytrzymać tempo Adriana przez większą część tego podjazdu. Pierwsze czterysta metrów wiodło nas na północ, po czym za pierwszym wirażem mieliśmy do przejechania półtora kilometra w kierunku południowym. Za drugim zakrętem szlak obrał już na dłużej kierunek północny. Pod koniec czwartego kilometra musieliśmy zjechać z drogi M17. Wjechaliśmy na szosę D27 vel M27, przy której pojawiły się znaki od nowa liczące kilometry oraz informujące o aktualnej wysokości. Do połowy ósmego kilometra jechaliśmy zboczem góry mając dolinę rzeki Var po prawej ręce. Dojechawszy do Bonson (483 m. n.p.m.), szczycącej się produkcją oliwy, skręciliśmy na zachód. Kolejne 2,4 kilometra miało średnie nachylenie 5,9%. Pokonawszy ten odcinek pod koniec dziesiątego kilometra minęliśmy przełęcz Rostan (635 m. n.p.m.), skąd droga znów poprowadziła nas w kierunku północnym.

Po przejechaniu dwóch zgrubsza płaskich kilometrów zaliczyliśmy serpentyny w rejonie przełęczy Sausses (629 m. n.p.m.), po czym wciąż jadąc na północ w połowie szesnastego kilometra dotarliśmy do Revest-les-Roches (853 m. n.p.m.). Cztery kilometry na dojeździe do tej miejscowości miały średnio 5,5%. Jednak kolejne dwa były niemal płaskie. Na początku osiemnastego kilometra minęliśmy boczną dróżkę D327 do położonej na wzgórzu wioski Tourette-du-Chateau. Kilkaset metrów dalej byliśmy już na przełęczy św. Michała (889 m. n.p.m.), gdzie droga przeciska się między dwoma skałami o kilkumetrowej wysokości. Stąd już tylko dwa łatwe kilometry o nachyleniu 3% dzieliły nas od wjazdu na finałowy segment, będący zdecydowanie najtrudniejszym fragmentem tego wzniesienia. Pierwsze 19,6 kilometra przejechaliśmy w godzinę i kilkadziesiąt sekund. Dotychczasowy teren sprzyjał szybszej jeździe. Teraz jednak trzeba było zawinąć ostro w prawo i zmierzyć się ze stromą końcówką. Skończyły się żarty i zaczęły schody. Na początku tego odcinka minęliśmy ostatnie osady czyli: Gabarel i Les Chabanes. Pierwsze kilkaset metrów miało umiarkowane nachylenie. Niemniej kolejne cztery kilometry były już bardzo trudne. Wedle „cyclingcols” każdy z kilometrowych odcinków miał średnio od 9 do 10,6%. Maksymalną stromiznę blisko 14% zanotowałem zaś po przejechaniu 20,2 kilometra. W tych okolicach puściłem koło Adriana. Lepiej było odtąd jechać własnym tempem, niż zbyt długo trzymać się mocniejszego kompana i wkrótce za to drożej zapłacić. Końcówka była ciężka. Nie tylko stroma, ale też wiodąca po nawierzchni o kiepskiej jakości. Na odcinku między km 21,9 a 24,6 droga pięła się zakosami przez osiem wiraży. Ostatnie dwa kilometry były już nieco łatwiejsze, gdyż strome ścianki przeplatały się na nich z krótkimi zjazdami. Wspinaczkę skończyłem w czasie 1h 34:13 (avs. 16,9 km/h z VAM 889 m/h) tracąc do Adriana 1:50. Końcówkę pojechaliśmy mocno, bo w tempie 12-13 km/h. Ja wykręciłem tu VAM na poziomie 1070 m/h, zaś Adek nawet 1133 m/h. Na szczycie góry pogoda była nie najlepsza. Temperatura 15 stopni i chmury skrywające przed nami spodziewane piękne widoki.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4026325908

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4026325908

ZDJĘCIA

IMG_20200907_001

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Mont Vial została wyłączona

Col de Vence

Autor: admin o 6. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Vence (M236 -> M2)

Wysokość: 963 metry n.p.m.

Przewyższenie: 792 metry

Długość: 12,2 kilometra

Średnie nachylenie: 6,5 %

Maksymalne nachylenie: 10 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wycieczka do Greolieres-les-Neiges zabrała nam nieco ponad cztery godziny, przy czym dwie i pół godzinki to była sama jazda. Resztę owego czasu kosztował nas długi bufet na terenie stacji oraz liczne przystanki na spokojnym zjeździe ku Pont du Loup. Tym samym przy samochodzie zameldowaliśmy się dopiero około wpół do czwartej i po załadunku rowerów ruszyliśmy w drogę powrotną na wschód. Oczywiście nie na spoczynek do bazy, bo co to za górski etap bez co najmniej dwóch podjazdów. Tym drugim miał być wjazd na Col de Vence. Górską przeprawę o wysokości niespełna tysiąca metrów leżącą w masywie górskim Prealpes de Castellane między dolinami rzek Var i Loup. Miasteczko Vence, w którym zaczyna się kluczowa część południowego podjazdu na tą przełęcz mieliśmy na naszym szlaku do Le Broc. Dlatego wybór tego wzniesienia na górski odcinek specjalny 1b był jakby oczywisty. Pozostało nam tylko zdecydować jak długiej wspinaczki sobie życzymy. Pełen podjazd na Col de Vence od tej strony zaczyna się w nadmorskim Cagnes-sur-Merm położonym pomiędzy wielką Niceą a filmowym Cannes i liczy sobie niemal 19 kilometrów. Tym samym startując pod przełęcz Vence „z poziomu plaży” zafundowalibyśmy sobie na powitanie z Nadmorskimi Alpami przeszło 100 kilometrów jazdy. Moim zdaniem zbyt duży dzień jak na pierwszy dzień wyprawy. Poza tym start w Cagnes-sur-Mer wiązałby się zapewne z dłuższym szukaniem parkingu dla samochodu, a następnie skomplikowanym wyjazdem z miasta na początkowym odcinku trasy rowerowej. Uznałem, iż lepiej będzie się ograniczyć do ostatnich 12 kilometrów tego wzniesienia. To znaczy wolałem sobie darować łagodny dolny segment i zacząć nasz podjazd od miejsca, skąd droga wznosi się już nieprzerwanie z charakterystycznym dla tej premii górskim regularnym nachyleniem od 5 do 7%. Skrócenie owego podjazdu było też uzasadnione sytuacją pogodową. Niebo zdążyło się już zachmurzyć i granatowe chmurzyska zwiastowały nam deszcz, przynajmniej na odcinku powyżej miasteczka.

Dojechawszy na miejsce zaparkowaliśmy kilkaset metrów na południe od centrum miasta. Na rowerach zjechaliśmy kolejne półtora kilometra, niemal docierając do ronda, na którym zaczyna się droga M236. Vence to miejscowość o długiej historii. Już w V wieku była siedzibą biskupstwa. W późniejszym czasie swym łagodnym klimatem jak i śródziemnomorskimi pejzażami wabiła rozmaitych artystów. To tutaj ostatnie lata swego życia spędził Witold Gombrowicz, a poza nim także pisarz D.H. Lawrence czy malarze Henri Matisse i Marc Chagall. Współcześnie na niewysokiej i regularnej Col de Vence wykuwają swą formę i to przez cały rok, setki kolarzy i tysiące fanów kolarstwa. Wystarczy wspomnieć, iż w programie strava, na segmencie „Col de Vence depart et arrivee FFC” zarejestrowało swe czasy już 18.400 osób! W czołowej „10” znajdujemy tu niemal samych profesjonałów, tak wciąż aktywnych jak i tych „emerytowanych”. Wśród nich tak głośne nazwiska jak Romain Bardet, Thomas De Gendt czy dwukrotny mistrz olimpijski w MTB Julien Absalon. Mimo tej popularności Vence nigdy nie znalazła się na trasie Tour de France. Owszem w minionym półwieczu „Wielka Pętla” relatywnie rzadko zaglądała w Alpy Nadmorskie, niemniej i tak dziwi fakt, iż w swej ponad stuletniej historii nigdy nie zahaczyła o tą przełęcz. Co innego marcowa impreza z kolarskiego portfolia ASO czyli Paris – Nice. Popularny „Wyścig ku Słońcu” tylko w ostatnich siedmiu sezonach czterokrotnie miał w swym programie południowy podjazd na Col de Vence. Profi wjeżdżali pod „naszą” górę w latach 2014, 2015, 2017 i 2020. Za każdym razem na sobotnim czyli siódmym etapie Paryż – Nicea. Nie inaczej będzie w nadchodzącym sezonie 2021, gdy wzniesienie to pojawił się na odcinku z Nicei do Valdeblore La Colmiane. Trzeba jednak zastrzec, iż na P-N przełęcz Vence występuje tylko w roli „przystawki”, gdyż bywa pierwszą premią górską dnia i nie ma większego wpływu na losy całej rywalizacji. Za to znacznie więcej znaczy na trasie czerwcowego triathlonu Ironman France Nice.

Mimo długiej pierwszej góry, która musiała nieco „wejść nam w nogi” pod Col de Vence ruszyliśmy bardzo szybko. Zapewne mobilizowały nas te ciemne chmury na horyzoncie. Pierwsze 2,1 kilometra czyli odcinek poniżej Vence pokonaliśmy w niespełna 7 minut. Czas 6:55 (avs. 18,1 km/h i VAM 1102 m/h). Płaski przejazd przez to miasteczko liczył sobie tylko 150 metrów i po wjeździe na drogę M2 zaczęliśmy zasadniczą część wspinaczki. W połowie czwartego kilometra przejechaliśmy na lewy brzeg rzeczki La Lubiane. Na wysokości góry Baou de Blancs minęliśmy wjazd do rezydencji Saint-Martin. Wzdłuż drogi co kilometr witały nas duże niebieskie tablice, na których oprócz nazwy i wysokości naszego celu wypisane były dane techniczne kolejnego kilometra tej wspinaczki tzn. pozostałe do szczytu przewyższenie i dystans oraz średnie nachylenie kolejnego odcinka. Na początku siódmego kilometra stromizna na chwilę podskoczyła do 9-10%. Jechaliśmy szybko, starałem się dawać zmiany, zaś na 5 kilometrów przed finałem puściłem tylne koło Adriana i odrobinę zredukowałem swą prędkość. Po ośmiu kilometrach droga wróciła na prawy brzeg rzeczki, gdzie nieco bardziej krętym szlakiem biegła dalej na północ, zaś w końcówce na zachód. Cały czas w otwartym terenie przez suchą, jałową okolicę. Szczęśliwie dla nas ciemne chmury nie wydały z siebie deszczu. Niemniej zeszły na tyle nisko, iż na końcowym fragmencie podjazdu zrobiło się jakby mgliście. Można było zapomnieć, iż nie tak daleko stąd mamy zazwyczaj słoneczne wybrzeże Morza Śródziemnego. Adrian wspomniany segment powyżej Vence o długości 9,69 kilometra pokonał w równo 35 minut. Ja na to samo potrzebowałem 35:45 (avs. 16,3 km/h z VAM 1057 m/h). Mogłem być z siebie zadowolony, skoro wyraźnie przekroczyłem „tysiaka” na drugiej górze dnia. Pośród tysięcy cyklistów nasze czasy mieszczą się tu w górnych 15%. W sumie na „dzień dobry” z Alpes-Maritimes przejechaliśmy blisko 87 kilometrów z przewyższeniem 2045 metrów. Do Le Broc wróciliśmy trasą nadmorską. Zjechaliśmy na tankowanie w Cagnes-sur-Mer. Dzięki czemu zaliczyliśmy krótką przejażdżkę po francuskiej riwierze.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4022664736

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4022664736

ZDJĘCIA

IMG_20200906_061

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Col de Vence została wyłączona

Greolieres-les-Neiges

Autor: admin o 6. września 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Pont du Loup (D2210 -> D6)

Wysokość: 1402 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1207 metrów

Długość: 31,6 kilometra

Średnie nachylenie: 3,8 %

Maksymalne nachylenie: 9,7 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Alpy Nadmorskie i Lazurowe Wybrzeże te dwie nazwy są synonimem turystycznego jak i ściślej kolarskiego raju. Nie bez racji wielu asów światowego peletonu na swe miejsce zamieszkania oraz bazę treningową obrało okolice Nicei. Dla nas mieszkańców Trójmiasta wycieczka do tej cudownej krainy oznaczała konieczność odbycia około 20-godzinnej podróży samochodem. Akurat tym razem najkrótsza trasa do Francji wiodła przez Italię, a nie w poprzek Niemiec. Aby odrobinę zaoszczędzić odpuściliśmy sobie jednak przejazd przez Szwajcarię i do Włoch wjechaliśmy tradycyjnym szlakiem przez przełęcz Brenner. Transfer przebiegł sprawnie i nieszczególnie męcząco, acz nie obyło się bez paru przygód. Po pierwsze zrobiłem sobie dwa niepotrzebne zdjęcia na niemieckiej autostradzie mknąc przez Brandenburgię. Po drugie na włoskiej A21 pod Piacenzą „zaatakowała” nas pęknięta opona z jadącego przed nami auta. Najwięcej nerwów kosztowała nas jednak sama końcówka, gdy po przejechaniu przeszło 2000 kilometrów zatrzymaliśmy się w Gattierres na szybkie zakupy w miejscowym sklepie. Niespodziewanie nasz samochód zaniemógł i za żadne skarby nie chciał odpalić. Czyżby na kilka kilometrów przed celem się zepsuł, nie wytrzymując trudów długiej jazdy, na ogół w upalnej temperaturze? Adrianowa Honda podobnie jak moja Kia też była już „nastolatką”, ale o trzykrotnie mniejszym przebiegu od mojej maszyny. Mieliśmy więc nadzieję, że nie będzie sprawiać kłopotów. W naszych głowach kłębiły się różne czarne wizje co do ewentualnych kosztów naprawy jak i problemów z realizacją zakreślonego sobie planu zwiedzania. Radami służył nam przez telefon kolega Przemek. Ostatecznie wybawił nas z kłopotów pewien Francuz będący tu na wakacjach z rodziną. Ów „Samarytanin” okazał się być mechanikiem samochodowym. Podłączył swój sprzęt do naszego auta i orzekł, iż to zepsuta klimatyzacja odłącza nam się silnik. Wedle jego zapewnień rezygnując z „klimy” mogliśmy mieć nadal do naszych usług. Tak też zrobiliśmy i faktycznie przez kolejne dwa tygodnie nasz „wóz techniczny” sprawował się już bez zarzutu.

Po tej przygodzie z przeszło godzinnym poślizgiem dotarliśmy do Le Broc. Średniowiecznej i bardzo klimatycznej wioski położonej na prawym brzegu rzeki Var. W zasadzie zaś czterysta metrów ponad jej doliną, gdyż naszą podróż musieliśmy zakończyć 8,5 kilometrowym podjazdem lokalną drogą M1. Miejscowość ta okazała się całkiem przyjemnym miejscem do spędzenia najbliższych kilku dni. Jednym problemem było codzienne szukanie wolnego miejsca do zaparkowania samochodu. Nasi gospodarze z „Chez Marc & Domi cœur du village” okazali się bardzo sympatycznymi i pomocnymi ludźmi. Zamieszkaliśmy w małym apartamencie na II piętrze domostwa, pozostawiając swe rowery i inne gadżety w obszernej piwnicy. Pan Domu koniecznie chciał uraczyć nas prowansalskim winem i nie nauczyć języka francuskiego. Na studiowanie czasu jednak nie mieliśmy, bowiem kolejne dni od rana do późnego popołudnia wypełniały nam samochodowe transfery i obowiązkowo dwa kolarskie odcinki specjalne. Na sam początek wybrałem nam podjazdy stosunkowo łatwe. Biorąc pod uwagę wspinaczkową klasę Adriana jak i moją kondycję po dwóch tygodniach spędzonych w Lombardii taki wybór wcale nie był koniecznością. Niemniej uznałem, iż skoro jest możliwość to lepiej stopniowo dostrajać się do poważniejszych wyzwań. Dlatego też na trasie naszego pierwszego etapu pojawiły się podjazdy do stacji narciarskiej Greolieres-les-Neiges oraz przełęcz Col de Vence. To pierwsze wzniesienie bardzo długie, lecz przynajmniej pozornie wielce łagodne. W skrócie przeszło 31 kilometrów długości, lecz o średnim nachyleniu niespełna 4%. Oczywiście jak to zwykle bywa w przypadku tego rodzaju maratońskich wspinaczek stromizna na owym niebagatelnym dystansie była zmienna, zaś cały podjazd składał się zarówno z segmentów wymagających jak i tych niemal płaskich. W przypadku Greolieres warto wyróżnić trzy sektory. Pierwsze 5 kilometrów o przeciętnej 5,1%, potem 9 kilometrów (od 9 do 18) o średniej 5,8% i w końcu 3-kilometrowy odcinek ze stromizną 7% zaczynający się po przejechaniu 22 kilometrów.

Ostatnie siedem kilometrów tego wzniesienia to już łatwizna czyli najpierw odrobina terenu falsopiano, a potem krótki zjazd i płaski odcinek dojazdowy do stacji. Greolieres-les-Neiges to ośrodek narciarski powstały w roku 1962 na terenie Massif du Cheiron. Najwyższy szczyt tego masywu sięga wysokości 1778 metrów n.p.m. i jest najwyższą górą w okręgu Grasse. Ten położony na rozległym płaskowyżu ośrodek służy zarówno do uprawiania narciarstwa alpejskiego jak i klasycznego. Fani zimowego szusowania znajdą tu 26 stoków o łącznej długości 30 kilometrów, zaś miłośnicy biegów narciarskich 6 tras o takim samym ogólnym dystansie. Chcąc dostać się do podnóża tego podjazdu po wyjeździe z Le Broc musieliśmy pokonać 34 kilometry w kierunku zachodnim, w dużej mierze jadąc drogą departamentalną D2210. Na tym szlaku minęliśmy miasteczko Vence, w którym mieliśmy się zatrzymać na dłużej przed wypadem na naszą drugą premię górską. Wspinaczkę do Greolieres chcieliśmy zacząć z możliwie najniższego punktu czyli mostu nad rzeczką Le Loup. Niestety niewielki parking znajdujący się w tym miejscu był już zapełniony do granic swej pojemności. Musieliśmy zatem poszukać dogodnego miejsca nieco wyżej. Znaleźliśmy je 700 metrów dalej w zacienionej zatoczce, na poboczu drogi D6. Tym samym całą zabawę zaczęliśmy od krótkiego zjazdu do miasteczka, zaś podjazd kilka minut przed wpół do dwunastą przy temperaturze 28 stopni. Tylko pierwsze 300 metrów mieliśmy do przejechania na wspomnianej szosie D2210 znanej też jako Route de Grasse. Na skrzyżowaniu trzeba było skręcić ostro w lewo i wybrać biegnącą na północ drogę D6. Szybko odczułem co czekać mnie przez najbliższe dwa tygodnie. Adrian od wspomnianego zakrętu ruszył ostro, by nie powiedzieć bardzo szybko. Czułem się dobrze i też chciałem jechać mocno, lecz by „nie przegrzać swego silnika” musiałem niemal od razu puścić jego tylne koło i opracować tempo dostosowane do własnych możliwości.

Droga początkowo prowadziła wzdłuż lewego brzegu Le Loup. Najpierw przez teren zalesiony, zaś potem kanionem z wysoką skalną ścianą po prawej stronie. W połowie czwartego kilometra minąłem wodospad Cascade de Courmes, przy którym na dłużej zatrzymałem się w trakcie zjazdu. Niebawem trzeba było przejechać na prawy brzeg rzeki i na początku piątego kilometra minąć oblegany przez turystów parking przy Saut du Loup. Jadąc dalej na północ po około 6 kilometrach pokonanych w niespełna 18 minut dotarłem do osady Bramafan. Tu szlak znów przeszedł na prawą stronę doliny, zaś nachylenie spadło. Wjechałem na drogę D3, która do połowy dziesiątego kilometra wznosiła się łagodnie. Potem odbiła mocniej w górę ku wiosce Le Tourounet, prowadzącym wzdłuż potoku La Garniere. Niespodziewanie po 11 kilometrach dogoniłem Adriana. Niemniej tylko dlatego, że na około minutę zatrzymał go „korek” związany z ruchem wahadłowym wprowadzonym przy wjeździe na drogę D2. Po restarcie szybko się rozstaliśmy, gdyż wolałem jechać własnym tempem. Na dojeździe do Greolieres (13,6 km) nachylenie było solidne, zaś na wylocie z tego miasteczka trafiła się chwila zjazdu. Jechaliśmy już ponad 40 minut, a to nie był jeszcze półmetek tego wzniesienia. Pod koniec piętnastego kilometra na jednym z wiraży minąłem ruiny Chateau de Hautes Greolieres. Na początku siedemnastego zaczął się najbardziej efektowny około półtorakilometrowy fragment podjazdu. Na tym odcinku szosa biegła po półce skalnej, trzykrotnie przeciskając się pod zboczem góry za sprawą krótkich tuneli. Potem na Pas de Tout Vent (17,7 km) droga skręciła w kierunku północnym. Do końca dziewiętnastego kilometra nachylenie było łagodne, zaś na kolejnych dwóch kilometrach było wręcz płasko. Po przebyciu 20,6 kilometra na rondzie trzeba było odbić w prawo i tym samym zjechać z traktu D2. Do celu pozostało mi jeszcze 11 kilometrów. Wszystko do przejechania na drodze D802.

Pierwsze 500 metrów luźne, ale tylko do łuku, na którym szosa skręciła w kierunku wschodnim. W tym miejscu zaczął się najtrudniejszy fragment całego wzniesienia. Przeszło 3-kilometrowy odcinek z czterema serpentynami. Droga pięła się teraz z nachyleniem sięgającym 9%, więc łatwo nie było. Szczególnie że mieliśmy już za sobą przeszło godzinę wspinaczki w całkiem żwawym rytmie. Dopiero w połowie 25. kilometra mogłem odetchnąć. Potem jeszcze tylko pod koniec 28. trzeba się było na chwilę zmobilizować. Dalej był już tylko półkilometrowy zjazd i blisko 3-kilometrowy finisz po płaskim terenie ku mecie, za którą obaj uznaliśmy rondo z widokiem na lokal gastronomiczny Le Chalet du Parc. Teoretycznie można było pojechać jeszcze ciut dalej ślepą dróżką Route de Pivoines, ale nie miało to większego znaczenia. We wspomnianej restauracji zrobiliśmy sobie wielce pożądaną strefę bufetu. Troszkę się rozleniwiliśmy spędzając w tym miejscu aż 50 minut. Pierwszy górski test na francuskiej ziemi wypadł dla mnie pomyślnie. Według stravy segment o długości 31,17 kilometra zaczynający się wjazdem na drogę D6 przejechałem w 1h 28:07, co daje mi piąte miejsce na 68 dotychczas sklasyfikowanych tu osób. Byłoby czwarte gdyby nie wymuszony okolicznościami postój lub też szóste jeśliby ów program odnotował wynik Adriana. Do swego kompana straciłem tylko półtorej minuty. Podjazd wytrzymałem bardzo dobrze. Nawet lepiej niż mogłem zakładać. Rzeczone trzy kilometry w końcówce wzniesienia przejechałem w 12:13 (avs. 16,1 km/h) z VAM na poziomie 1098 m/h. O dziwo nadrobiłem tam nawet 16 sekund nad „liderem”. Za to prędkość pionowa z całej góry wyszła skromna. To znaczy 839 m/h, ale nie mogło być inaczej biorąc pod uwagę znikome średnie nachylenie i de facto płaski finał tego podjazdu. Tenże z metą w stacji narciarskiej położonej na rozległym płaskowyżu i końcem trasy poniżej jej najwyższego punktu przypomniał mi katalońską wspinaczkę na Pla de Beret z czerwca 2016 roku.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/4022666431

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/4022666431

ZDJĘCIA

IMG_20200906_001

FILM

Napisany w 2020b_Alpes-Maritimes & Alpes-de-Haute-Provence | Możliwość komentowania Greolieres-les-Neiges została wyłączona