Pireneje od Trójmiasta dzieli dystans co najmniej 2300 kilometrów. To oznacza długą podróż. W samochodzie trzeba spędzić niemal dobę. Zatem raczej nie może dziwić fakt, iż w te wysokie i ważne dla historii światowego kolarstwa góry zaglądałem jak dotąd sporadycznie. Znacznie rzadziej niż w „bliskie” nam Alpy. W ciągu minionych dwóch dekad odwiedziłem je tylko trzykrotnie. Po raz pierwszy w lipcu 2007 roku kiedy to mnie jak i Piotra Mrówczyńskiego zwabiła tam możliwość uczestnictwa w L’Etape du Tour. Masowej imprezie kolarskiej ze startem we Foix i metą w Loudenvielle. Ów dojazd w Pireneje rozłożyliśmy sobie zresztą na raty. Robiąc w drodze aż trzy „kolarskie przystanki”. Jeden w Wogezach i dwa w Masywie Centralnym. W samych Pirenejach spędziliśmy zaś tylko tydzień pomieszkując w dwóch górskich kurortach. Najpierw w Bagneres-de-Bigorre, a następnie w Ax-les-Thermes. W tym czasie udało mi się poznać 14 pirenejskich podjazdów na sporym obszarze od departamentu Hautes-Pyrenees na zachodzie, po Ariege i Andorrę na wschodzie. Pięć z nich przejechałem na trasie wspomnianego już wyścigu, na którym zresztą wykręciłem swój najlepszy wynik spośród trzech edycji L’Etape, w których dane mi było uczestniczyć. Do moich najcenniejszych „górskich skalpów” z tej wyprawy należały zaś: kultowy Tourmalet podjechany od wschodniej strony, stacje Hautacam i Plateau de Beille oraz jej wysokość Envalira.
Z kolejną wyprawą w te dalekie góry zwlekałem aż do roku 2016. Wówczas to na przełomie maja i czerwca wybrałem się ku nim wraz z Darkiem Kamińskim i Rafałem Wanatem. Naszym celem była ich iberyjska strona. Podczas 16 dni podróży po Katalonii i Andorze zaliczyłem wówczas aż 30 wzniesień. Zdecydowana większość owych „premii górskich” (acz nie wszystkie) znajdowała się na obszarze Pirenejów, z czego 8 w granicach wysokogórskiego Księstwa. Ta wielodniowa „Volta” była dość skomplikowanym przedsięwzięciem, gdyż wymagała znalezienia aż sześciu baz noclegowych na rozległym obszarze od okolic Figueres na wschodzie po Vielhę (Val d’Aran) na zachodzie. Podczas trzeciej wizyty z czerwca 2018 roku rozmach poznawczy miałem mniejszy, lecz kompanię liczniejszą. W Pireneje tym razem pojechałem z Darkiem Kamińskim i Piotrem Podgórskim. Natomiast Rafał zabrał się w tą podróż ze swym gorzowskim krajanem Krzyśkiem Żbikiem. Skupiłem się wówczas na poznawaniu podjazdów w środkowej części francuskich Pirenejów. Korzystając jedynie z dwóch baz noclegowych, pierwszej w Argeles-Gazost i drugiej w Aneres zwiedzaliśmy górskie drogi departamentów Hautes-Pyrenees oraz Haute-Garonne. Pomimo nierzadko deszczowej aury udało mi się wówczas zaliczyć 25 kolejnych podjazdów w tych górach.
Po wspomnianych trzech wyprawach pozostały mi jeszcze do odkrycia Pireneje zachodnie. To znaczy cały obszar od Col d’Aubisque po Atlantyk i to po obu stronach francusko-hiszpańskiej granicy. Ponadto chciałem lepiej poznać francuskie Pireneje wschodnie, które przed kilkunastu laty poznałem jedynie pobieżnie. W tym roku udało mi się zorganizować wyjazd właśnie w ten drugi rewir. Do tej wyprawy namówiłem Piotra Mrówczyńskiego, dla którego był to powrót na wysokogórskie trasy po ośmiu sezonach „kręcenia” niemal wyłącznie na krajowych szosach. Dla mojego przyjaciela dodatkowych magnesem była możliwość zahaczenia w drodze powrotnej z Pirenejów o słynną Mont Ventoux. Dobowy hat-trick na tej górze miał być dla nas niejako wisienką na pirenejskim torcie. W sumie mój projekt zakładał dwanaście etapów do przejechania w Pirenejach, acz poprzedzonych jedną solidną górą na południowych rubieżach Masywu Centralnego oraz dwa finałowe odcinki na zboczach „Prowansalskiego Giganta”. Po dojeździe do Oksytanii pierwszą noc spędziliśmy w Mazamet (w departament Tarn). Trzy następne bazy wypadowe mieliśmy już w Pirenejach. Na cztery pierwsze doby zatrzymaliśmy się w Boussenac nieopodal Col de Port, tyleż samo spędziliśmy w poznanym przed laty Ax-les-Thermes, a potem jeszcze trzy w „katalońskim” kurorcie Vernet-les-Bains. Na sam koniec przenieśliśmy się na teren niegdyś papieskiego Hrabstwa Venaissin, a ściślej do miasta Carpentras by mieć blisko do wietrznej „Łysej Góry”.
Tym samym prolog urządziliśmy sobie na Pic de Nore czyli przydomowej górze Laurenta Jalaberta. Następnie przez 12 dni bawiliśmy już wyłącznie na górskich drogach dwóch wschodnio-pirenejskich departamentów. Całe „dzieło” zwieńczyliśmy zaś na szosach Prowansji. Na ten wyjazd nie udało mi się przygotować zadowalającej kondycji fizycznej. Mój kompan mimo długiego rozbratu z górami był w stanie je pokonywać w wyraźnie lepszym tempie. Jednak z biegiem dni moja forma powolutku szła do góry i pod koniec wyprawy mniej kosztowało mnie zdobywanie gór wielkich niż w pierwszym tygodniu podjazdów dużych czy ledwie średnich. Ogółem w trakcie dwóch tygodni od 29 maja do 11 czerwca udało mi się zaliczyć 25 solidnych wzniesień, w tym 24 jak dla mnie nowe. Powtórką była jedynie Mont Ventoux od Bedoin zmęczona przeze mnie w upalnym finale L’Etape du Tour 2009. Spośród 24 „nowości” aż czternaście gór znajdowało się w granicach departamentu Ariege, zaś kolejnych siedem już na terenie Pyrenees-Orientales. W tym gronie znalazło się 10 nowych premii górskich o przewyższeniu co najmniej tysiąca metrów. Największa była jednak „moja stara znajoma” czyli klasyczny podjazd pod Mont Ventoux o amplitudzie 1600 metrów. Tuż za nią jej ciut mniejsza sąsiadka z Malaucene, na której różnica wzniesień wynosi 1580 metrów. W Pirenejach aż tylu metrów w pionie nie trzeba było robić. Tam prym wiodły podjazdy pod Col de Mantet (1311 metrów) oraz Port de Pailheres (1277 metrów).
Mierząca „ledwie” 1910 metrów n.p.m. przesławna góra z departamentu Vaucluse nie mogła się jednak równać z pirenejskimi wzniesieniami pod względem bezwzględnej wysokości. W pobliżu hiszpańskiej granicy zaliczyliśmy bowiem cztery „dwutysięczniki”. Dwie najwyższe czyli Puigmal (2229 m. n.p.m.) i Cima de Coma Morera (2205 m. n.p.m.) zdobyliśmy tego samego dnia czyli 6 czerwca podczas transferu z Ax-les-Thermes do Vernet-les-Bains. Na trasie naszego przejazdu nie brakowało też długich podjazdów. Osiem miało długość przeszło 20 kilometrów. Oczywiście każda wspinaczka na Mont Ventoux wiązała się z koniecznością pokonania tak sporego dystansu. Najdłuższą była ta najłatwiejsza czyli wschodnia od miasteczka Sault, która liczyła sobie 24,3 kilometra. Drugim w tej kategorii był zaś najdłuższy pośród 21 pirenejskich podjazdów czyli Col de Jau. Nie ulega wątpliwości, iż do naszych najtrudniejszych wyzwań w trakcie tej wyprawy należały dwa pierwsze podjazdy na Mont Ventoux czyli późno-piątkowy od Bedoin oraz wczesno-sobotni od Malaucene. Jeśli chodzi o Pireneje to znów muszę wymienić przede wszystkim Pailheres i Mantet, zaś w dalszej kolejności Pic de la Tossa, Bout de Touron i Vallee d’Aston (alias Pla des Laspeyres).
Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem w maju i czerwcu 2022 roku na szlaku od Mazamet po Sault i Malaucene.
„Co się odwlecze, to nie uciecze”. Północne Mont Ventoux czyli podjazd od strony Malaucene miałem poznać już we wrześniu 2020 roku. Miał być zwieńczeniem skądinąd bardzo udanej podróży po Alpach Nadmorskich i Prowansalskich, która odbyłem wraz se swym sopockim krajanem Adrianem Zdrojewskim. Mój plan na piętnasty i ostatni dzień owej wyprawy zakładał, iż dojedziemy autem na szczyt niewielkiej Col de la Madeleine (451 m. n.p.m.) i z tego miejsca rozjedziemy się w dwie przeciwne strony. Ja miałem się udać na północ czyli do Malaucene, zaś „Adriano” na południe do Bedoin. Każdy miał zrobić swój podjazd i tym sposobem spotkalibyśmy się na szczycie. Niestety tego dnia jakakolwiek wspinaczka okazała się niemożliwa. Już na dojeździe w rejon góry powitała nas ulewa. Zaparkowaliśmy w Malaucene i przez dobre trzy godziny czekaliśmy aż niebiosa się nad nami zlitują. Niestety z czasem było jeszcze gorzej. Pojawiła się nawet burza z piorunami. Rozjaśniło się dopiero popołudniu, gdy już musieliśmy się pakować i ruszać w długą podróż do ojczystego kraju. Tym samym moje pierwsze „podejście” pod północne MV spaliło na panewce w strugach rzęsistego deszczu. Niemniej „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Po dwóch latach w drodze powrotnej ze wschodnich Pirenejów plan wypalił i to w stu procentach. Udało mi się wraz z Piotrem ustrzelić piękny hat-trick na kultowej górze, acz rozłożony na dwa dni. Stoczyliśmy trzyrundowy pojedynek z „Olbrzymem Prowansji”. Trzeba dodać zwycięski, bowiem naszym celem było zaliczenie każdego z trzech szosowych podjazdów na MV bez względu na czas. Wszak dla zwykłego śmiertelnika już samo zdobycie takiej góry jest sportowym osiągnięciem.
Wspinaczkę południową ogarnęliśmy w piątkowe popołudnie. Na sobotę zostawiliśmy sobie północną i wschodnią. Skoro nocowaliśmy w Carpentras to logicznym było rozpoczęcie czternastego etapu naszej wyprawy od podjazdu z Malaucene. Poza tym taką kolejność podpowiadał też rozsądek, bowiem jest to zdecydowanie trudniejsza z dwóch dróg jakie pozostały nam do przebycia. Wstaliśmy wcześnie rano by drogą D938 podjechać do wspomnianego miasteczka. Chcieliśmy zacząć nasze wspinaczki wcześnie, bowiem zapowiadał się słoneczny i gorący dzień. Wystartowaliśmy już kwadrans po ósmej i dzięki temu przynajmniej pierwszy podjazd zrobiliśmy przy umiarkowanej temperaturze. Na starcie mieliśmy jeszcze dość rześkie 18 stopni, zaś około dziesiątej na Mont Ventoux tylko 22 stopni. Upału ostatecznie nie sposób było uniknąć (na mecie było już 35 stopni), ale przynajmniej nie męczył nas on na całej trasie. Niewielkie Malaucene (według ostatniego spisu mające 2736 mieszkańców) przed rokiem przeżyło swoje kolarskie święto. Po raz pierwszy wielki Tour de France zawitał do niego na dobre, a nie jak dotąd przemknął tylko pędząc do mety w Awinionie, Carpentras czy Orange. Tym razem w tej prowansalskiej mieścinie wyznaczono etapowy finisz „Wielkiej Pętli”. Był to odcinek jedenasty rozpoczęty w nie tak dalekim Sorgues. Losy etapu rozstrzygnęły się na słynnym podjeździe z Bedoin. Wcześniej trzeba było jeszcze pokonać dwa podjazdy pierwszej kategorii czyli Col de la Liguiere (998 m. n.p.m.) oraz MV od Sault. Pojedynek o zwycięstwo rozstrzygnęli między sobą uczestnicy licznej ucieczki. Trzech z nich przetrwało do mety na czele przed zajętymi sobą liderami wyścigu. Wygrał Belg Wout Van Aert, który o 1:14 wyprzedził tu Francuza Kenny Elissonde i Holendra Baukę Mollemę.
Wspomniałem już przy okazji poprzedniego artykułu, iż peleton Tour de France na Mont Ventoux wjeżdżał tędy tylko dwa razy. To znaczy przelotnie w 1951 roku oraz na metę w sezonie 1972. Ta inauguracyjna wizyta była zarazem debiutem MV na trasach „Wielkiej Pętli”. Zwycięzcą pierwszej premii górskiej na „Łysej Górze” został Francuz greckiego pochodzenia Lucien Lazarides. Kolarz urodzony w Atenach, który obywatelem Francji stał się w wieku 7 lat. Można powiedzieć, że na tym Tourze był w życiowej formie, choć w sezonie 1949 wygrał Criterium du Dauphine Libere. Lazarides ukończył tą edycję TdF na trzecim miejscu, za Szwajcarem Hugo Kobletem i Raphaelem Geminianim. Niemniej na mecie w Awinion Lazarides był ledwie szósty. Na swoje etapowe sukcesy w TdF musiał poczekać trzy-cztery lata. W sezonie 1972 na Mont Ventoux wyznaczono czwarty już etapowy finisz. W odróżnieniu od trzech pierwszych okazji tym razem zdecydowano się skonfrontować kolarzy z podjazdem od Malaucene. Na finałowej górze zwanej wszak „Olbrzymem” miał miejsce prawdziwy pojedynek kolarskich gigantów. Wygrał Francuz Bernard Thevenet, przyszły dwukrotny zwycięzca Touru. Drugi ze stratą 34 sekund zameldował się na mecie „kolarz wszechczasów” czyli Belg Eddy Merckx. Jako trzeci po kolejnych 5 sekundach minął kreskę Hiszpan Luis Ocana czyli niedoszły triumfator TdF z roku 1971 i absolutny dominator „Wielkiej Pętli” z sezonu 1973. Jak by tego było mało w czołowej „10” etap ten ukończyli jeszcze: Raymond Poulidor (czwarty), Lucien Van Impe (siódmy), Felice Gimondi (ósmy) i Joop Zoetemelk (dziewiąty). Niezły zestaw asów, prawda? „Creme de la creme” kolarskiego peletonu jak powiedzieliby Francuzi.
Północny podjazd na Mont Ventoux niewiele ustępuje skalą trudności swemu znacznie popularniejszemu „oponentowi” z południowej strony. Podstawowe wymiary obu wzniesień są zbliżone. Podobny dystans oraz przewyższenie, a tym samym i średnie nachylenie. Malaucene leży nieco wyżej niż Bedoin, więc do pokonania w pionie jest tu o jakieś 20 metrów mniej. Maksymalna stromizna obu wspinaczek to niespełna 13%. Najtrudniejszy kilometr szlaku północnego ma średnią 10,9%, zaś południowego 10,7%. Gdy poszukamy najcięższego 3-kilometrowego odcinka po obu stronach góry to również okaże się, że „sztywniejszy” znajdziemy na drodze z Malaucene. Na północnym zboczu najcięższy segment tej długości ma średnio 10,25%, zaś na południowym „tylko” 9,9%. Zgodnie jednak uznaliśmy podjazd z Bedoin za nieco trudniejszy. Zresztą nasze subiektywne odczucia podzielają też eksperci ze stron „cyclingcols” i „climbfinder”. Co zatem w tym porównaniu przemawia za południową wspinaczką? Przede wszystkim to, iż na szlaku z Bedoin stromizna na stałym poziomie co najmniej 8% trzyma aż przez 9 kilometrów i ani na chwilę nie odpuszcza. Potem tego rodzaju nachylenie powraca jeszcze na ostatnich 3 kilometrach. Po północnej stronie tego typu stromizna jest podzielona na drobniejsze kawałki. Mamy tu więcej sektorów o nachyleniu co najmniej 8%, lecz są one krótsze. Pomiędzy nimi można złapać nieco oddechu. Najdłuższy i najsztywniejszy jest ten od początku dziesiątego do połowy czternastego kilometra czyli raptem 3,5-kilometrowy. Cóż jeszcze? Przewyższenie ostatnich 5 kilometrów minimalnie wyższe jest po północnej stronie, acz sama końcówka trudniejsza jest na południu. Poza samymi fizycznymi parametrami trzeba jeszcze mieć na uwadze warunki pogodowe. Na szlaku z Bedoin zarówno słońce jak i wiatr potrafią mocniej dać się we znaki.
Przyjechawszy do Malaucene zatrzymaliśmy się na parkingu nieopodal stacji benzynowej Elan. Tym samym, na którym dwa lata wcześniej spędziłem wraz z Adkiem parę godzin w oczekiwaniu na poprawę pogody. Dlatego nasz sobotni etap zaczęliśmy na drodze D938. Dopiero po przejechaniu 400 metrów wskoczyliśmy na D974 wiodąca już wprost na Mont Ventoux czyli oficjalnie zaczęliśmy tą wspinaczkę. Początkowe dwa kilometry miały umiarkowane nachylenie, więc ten wstęp przejechaliśmy razem. Kilkaset metrów za zakrętem przy źródłach potoku Groseau, zaczął się pierwszy trudniejszy sektor tego wzniesienia. Zgodnie z naszą „świecką tradycją” Piotrek zaczął mi powoli odjeżdżać. Jak można to sobie dokładnie wyczytać z pomiarów stravy nadrobił nade mną 9 sekund na trzecim kilometrze, 8 na czwartym i 9 na szóstym. Niemniej jechałem swoje tj. na tyle ile mnie było stać i jednocześnie wytrzymać całe 20 kilometrów z hakiem. Dowodem na niezłe tempo był fakt, iż po drodze wyprzedzałem innych amatorów kolarstwa, ba niekiedy całe ich grupki. Był weekend, w dodatku dzień przed Lapierre GF Mont Ventoux, więc śmiałków podejmujących to wyzwanie było bez liku. Jeśli dobrze pamiętam to tylko po tej stronie góry wyprzedziłem ze 30 osób. Jedynym, który mi tu umknął był mój przyjaciel. Długo miałem go na widoku, ale nie było sposobu by go dogonić. Stopniowo mi się oddalał. Można rzec, iż niewidoczna linka między nami co raz bardziej się napinała, aż w końcu pękła. Początkowo traciłem kilka, max. kilkanaście sekund na każdym kilometrze. Potem na trzech najtrudniejszych odcinkach straciłem kolejno 23-24-25 sekund. Jak w zegarku czyli każdy z nas jechał na swoim limicie. Na całym tym najtrudniejszym 3,5-kilometrowym segmencie straciłem do Piotra 1:22. On cisnął tu z prędkością 10,5 km/h, zaś ja przepychałem w tempie 9,8 km/h.
Do Mont Serein wjechałem ze stratą 2:10. To stacja narciarska z 90-letnią historią, lecz niezbyt duża. W końcu Prowansja kojarzy się ze słońcem, polami lawendy i gajami oliwnymi, a nie szusowaniem po białym puchu. W tym ośrodku mamy 12 kilometrów tras zjazdowych obsługiwanych przez 9 wyciągów orczykowych oraz 7 kilometrów tras biegowych. Stoki może i nie są długie, ale ponoć trudne technicznie. Ponoć często są oblodzone, więc miejscowi powiadają, iż kto zjedzie na nartach z Mont Ventoux, ten zjedzie z każdej góry. Pamiętam, że w 2009 roku na terenie Mont Serein zorganizowano po-wyścigowy bufet, ogłoszenie wyników i wszelkie dekoracje za metą L’Etape du Tour. Na szczycie góry nie było szans wszystkich pomieścić z uwagi na skalę tej masowej imprezy. Przede wszystkim jednak w tym miejscu zakończył się niegdyś jeden z etapów wyścigu Paryż – Nicea. To znaczy czwarty odcinek edycji z roku 2008. Wygrał go przyszły mistrz świata i triumfator TdF Australijczyk Cadel Evans, który do mety dotarł wraz z niespełna 22-letnim wówczas Robertem Gesinkiem. Młody Holender został liderem tej imprezy, ale prowadzenia nie utrzymał do mety na Lazurowym Wybrzeżu. Żółtą koszulkę przodownika stracił bowiem na przedostatnim odcinku do Cannes. Cały ów wyścig wygrał śp. Włoch Davide Rebellin, który o 3 sekundy wyprzedził swego rodaka Rinaldo Nocentiniego. Do Mont Serein ścigały się również panie uczestniczące w Tour de l’Ardeche z roku 2018. Triumfowała tu Hiszpanka Eider Merino, która o 32 sekundy wyprzedziła swą rodaczkę Mavi Garcię i Kanadyjkę Sarę Podeivin oraz o 40 sekund naszą Katarzynę Niewiadomą. Garcia zdobyła tu koszulkę liderki, ale dzień później Niewiadoma wygrała na Mont Lozere w paśmie Cevennes. Kwestię generalnego zwycięstwa Polka rozstrzygnęła na swą korzyść na szóstym etapie po śmiałej akcji wraz z Amerykanką Ruth Winder.
Przejazd przez okolice Mont Serein to zdecydowanie najłatwiejszy odcinek na całym wzniesieniu. Na tym chwilowym wypłaszczeniu dojechałem do wirażu z widokiem na Chalet Liotard. Skręciłem tu w prawo i od razu mogłem wrócić do przełożeń z najtrudniejszego odcinka. Do szczytu pozostało jeszcze 5,5 kilometra o średniej 8,3%. Na początek zaś pół kilometra ze stromizną 10,2%. Kolejny zakręt pojawił się dopiero po przejechaniu kolejnych 1100 metrów. To w tym miejscu do szlaku z Malaucene dobiega leśna droga łącząca go z podjazdem od Bedoin. Potem na 2,5 kilometra przed szczytem otworzył się przede mną piękny widok na zwieńczoną okazałą biało-czerwoną anteną wieżę z Mont Ventoux. Niebawem, bo na początku dwudziestego kilometra wspinaczki wyjechałem ponad w końcu ponad górną granicę lasu. Do szczytu pozostały mi niespełna dwa kilometry z dwoma klasycznymi wirażami i szerokim łukiem w prawo tuż przed finałem. Tym razem na placu pod wieżą był ścisk niczym zimą na Krupówkach czy latem na Monciaku. Miałem nadzieję, że na szczycie spotkam się z Piotrem, ale w tym tłumie nie odnalazłem swego kompana. Na tym podjeździe straciłem do niego o minutę więcej niż na wspinaczce z Bedoin. Spośród setek czasów widocznych na stravie na potrzeby tego artykułu wyłowiłem segmenty z dodatkiem SCPAM. Według nich północne Mont Ventoux pokonałem w czasie 1h 40:01 (av. 12,7 km/h), zaś Piotrek uporał się z tym wzniesieniem w 1h 36:45. Mój kolega najwyraźniej nie znosząc tłoku niczym Pan Zagłoba szybko salwował się ucieczką z tego miejsca. Ja spędziłem tam przeszło kwadrans i na jednym ze stoisk kupiłem nieco żelków, aby mieć pewien zapas węglowodanów na dalszą część tego etapu.
Długi zjazd do Sault przerywany wieloma foto-przystankami zabrał mi nieco ponad godzinę. Gdy minąłem się z Piotrem zawracającym w kierunku MV, on miał już za sobą kilka ładnych kilometrów drugiej wspinaczki. Na samym końcu musiałem pokonać kilometrowy podjazd o nachyleniu około 6%. Sault wybudowano na wzgórzu, dobre 60 metrów ponad nurtem rzeczki Nesque. Ta hopka weszła mi w nogi mocniej niż mogłem się spodziewać. Mięśnie aż zapiekły, bo przyzwyczaiły się do sjesty, a tu taka przykra niespodzianka tuż przed półmetkiem. Po wjechaniu do miasteczka zrobiłem sobie strefę bufetu przed jednym z lokali przy Avenue de la Promenade. Tradycyjne ciastko & kawa, do tego jakaś cola by się odpowiednio naładować na drugą połowę trasy. Sault jest najmniejszym z trzech miasteczek będących „bramami” do Mont Ventoux. Mieszka tu ledwie 1356 osób czyli dwa razy mniej niż w Malaucene (największe z nich Bedoin ma tylko 3091 mieszkańców). Po około 20 minutach relaksu ruszyłem się z krzesła, by poznać najłagodniejsze oblicze „Olbrzyma Prowansji”. Wróciłem na drogę D164 i zjechałem ku wspomnianej już Nesque. Okolice biało-żółtej tabliczki z napisem „1” były tak naprawdę nie końcem, lecz początkiem pierwszego kilometra tego wzniesienia. Podjazd ten podobnie jak wariant z Malaucene tylko dwukrotnie wykorzystano na trasach Tour de France. Niemniej tak w 1974 jak i 2021 roku nie miał on większego wpływu na losy „swego” górskiego etapu. W obu przypadkach wschodnia wspinaczka pod MV kończyła się bowiem przeszło 70 kilometrów przed metą górskiego odcinka.
W sezonie 1974 wschodni podjazd na „Górę Wiatrów” najszybciej pokonał Hiszpan Gonzalo Aja, kolarz który ów Tour skończył na piątym miejscu. Po premii górskiej był rzecz jasna zjazd do Malaucene, a później aż 50 kilometrów łatwego terenu do Orange. Najlepsi górale tego dnia nie włączyli się do walki o zwycięstwo. Na płaskim „poszła” kontra pięciu harcowników, z których na finiszu najszybszy okazał się Belg Jozef Spruyt. W minionym roku trasa była trudniejsza, bowiem podjazd z Sault był jedynie rozgrzewką przed ponownym wjazdem na MV, tym razem z Bedoin. Pierwszą tego dnia wspinaczkę na „Łysą Górę” na czele skończył jadący w tęczowej koszulce Francuz Julian Alaphilippe. Niemniej mocna poprawka i cały etap należały już nie do ówczesnego czempiona, lecz do wicemistrza świata z Imoli czyli Belga Wouta Van Aerta. Na wschodnim podjeździe pod MV można wyróżnić trzy zasadnicze segmenty. Dolny o długości 11 kilometrów i średnim nachyleniu 5%. Sektor środkowy przeszło 7-kilometrowy na dojeździe do Chalet Reynard. Bardzo łagodny, bo o przeciętnej tylko 2,5%. W końcu zaś górny ponad 6-kilometrowy odcinek do przejechania w nieco „księżycowej” scenerii. Wszystkim dobrze znany, bo zarazem będący końcówką klasycznego podjazdu z Bedoin. Po tej stronie góry było spokojniej. Mniej amatorów kolarstwa aktywnych na szosie. Podjazd na drodze D164 sprawiał wrażenie jakby „zaplecza” słynnej góry. Na samym dole jazda w terenie otwartym. Przez pola i łąki, więc pod pełnym słońcem. tymczasem w Sault temperatura sięgała już 31 stopni. W połowie piątego kilometra tej wspinaczki wjechałem w bardzie zalesiony teren, ale przesadą byłoby powiedzieć, iż miałem tu dużo cienia. Po czternastu kilometrach minąłem osobliwy pomnik jelenia czyli największego przedstawiciela miejscowej fauny. To już było na odcinku „falsopiano”.
Na owym „wypłaszczeniu” ktoś mnie w końcu wyprzedził. Wysoki gość jadący z asystą samochodu. Niewiele szybszy ode mnie, ale jednak ciut mocniejszy. Piotrowi zapewne nie dałby rady. Po 57 minutach wspinaczki dojechałem do Chalet Reynard. Tu już była jazda w kolarskim „mrowisku”. Na finałowym segmencie wyprzedziła mnie i to bardziej zdecydowanie jeszcze jedna osoba. Szczuplutka kolarka w stroju Cofidisu. Okazało się, że nie byle kto bo Clara Koppenburg. Niemka trzy dni później w pierwszej edycji kobiecego Mont Ventoux Denivele Challenge zajęła drugie miejsce. Przegrała tylko z rewelacyjną w minionym sezonie Włoszką Martą Cavalli czyli ze zwyciężczynią Amstel Gold Race, La Fleche Wallonne i drugą zawodniczką Giro d’Italia Donne. Tego dnia wjechała sobie na MV od Sault w 1h 13:25. Pomimo, że tym razem minąłem Chalet Reynard mając w nogach nie 15, lecz 67 kilometrów to w sobotę ów górny segment z południowej strony Mont Ventoux pokonałem o 1:17 szybciej niż dzień wcześniej. Pietro poprawił się tu o ponad 2 minuty. Najwyraźniej zmęczenie dystansem miało mniejsze znaczenie niż dokuczliwość piątkowego wiatru. A może swoje „trzy grosze” dołożył nam też ciężki środkowy sektor na szlaku z Bedoin. Mniejsza o to. Według segmentu pod szyldem SCPAM podjazd z Sault podjechałem w 1h 28:52 (avs. 16,5 km/h). Piotrek wykręcił tu czas 1h 23:03 czyli tym razem w naszym „korespondencyjnym pojedynku” był szybszy o blisko sześć minut. Gdy ja po raz drugi zameldowałem się na Mont Ventoux on już od kilkunastu minut był na dole. Mając spory zapas czasu i nieco energii wybrał się jeszcze na małą Col de la Madeleine (5,6 kilometra z przeciętną 2,2%). Dzięki tej dokładce przejechał w sumie przeszło 110 kilometrów z przewyższeniem 3013 metrów. Mój licznik uzbierał zaś ponad 94 km i 2887 metrów w pionie. Dla każdego z nas był to najcięższy etap tej wyprawy.
W sobotnie późne popołudnie wybraliśmy się jeszcze na spacer po Carpentras. Zobaczyć jak wygląda dawna stolica papieskiego hrabstwa. Wieczorem obejrzeliśmy dostępny na Netflixie naszego gospodarza holenderski film fabularny „Ventoux” z roku 2015. O grupce przyjaciół, którzy po 30 latach znów przybywają do Prowansji zmierzyć się tak z samą Górą jak i wspomnieniami o tragicznym wydarzeniu z przeszłości. Potem już tylko zasłużony sen po ciężkim dniu i przed wyczerpującą podróżą do Polski. Dla mnie nieco dłuższy niż dla kolegi, bowiem Piotr w niedzielę z samego rana chciał jeszcze wyskoczyć na rower i pokręcić odrobinę po prowansalskiej prowincji. Mazowiecki „Skowronek” swój plan zrealizował. Przed ósmą był już po przejażdżce. Na „do widzenia” z Francją przejechał skromne 35 kilometrów. Zapewne swój najkrótszy „trening” w sezonie, bowiem znany jest raczej z pokonywania maratońskich dystansów. O godzinie dziesiątej wyruszyliśmy do ojczystego kraju. Ten transfer zabrał nam jakieś osiemnaście godzin. Około czwartej zameldowaliśmy się w Pruszkowie. Mnie czekał jeszcze dojazd krajową „siódemką” do Trójmiasta. To, że w ogóle był tego dnia możliwy zawdzięczałem czujności Marzeny (żony Piotra) oraz technicznemu wsparciu sąsiada Państwa Mrówczyńskich. Okazuje się, że moja Kia Cee’d z wiekiem co raz gorzej znosi rozstania i po dwóch tygodniach bezczynności mogła w ogóle nie odpalić. Ostatnią przeszkodą na drodze do domu zaś ściana deszczu podczas przejazdu przez Żuławy i zatrzymanie przez lotny skład Policji Drogowej. Niemniej udało mi się jakoś stróżom prawa wytłumaczyć, iż w tych ciężkich warunkach pogodowych nie od razu dojrzałem wysyłane przez nich sygnały.
O tym ile podjazdów zaliczyłem na szlaku od Pic de Nore do Mont Ventoux napisałem już w artykule wstępnym, więc nie miejsce tu na „kalkę” owego podsumowania. Powiem tylko, iż bardzo fajnie było po wielu latach pozwiedzać Francję w towarzystwie „starego” druha. Bynajmniej nie mam tu na myśli wieku kolegi, bo jak widać pomimo że dwa lata starszy jest sportowo lepiej „zakonserwowany” niż piszący te słowa. Dla mnie to była też nauczka by lepiej przepracować następną zimę i przede wszystkim więcej kilometrów zrobić na wiosnę przed kolejną wycieczką w towarzystwie Piotra czy podobnego mu asa. Przyda się też zmienić termin pierwszej z dwóch zwyczajowych wypraw na nieco późniejszy. Najlepiej na przełom czerwca i lipca. Zawsze to kilka tygodni więcej na przygotowanie formy fizycznej godnej śmiałych wyzwań. Te zawsze łatwo wymyślić, lecz trudniej im podołać. W sezonie 2023 jesteśmy już z Piotrem umówieni na wspólne zwiedzanie szwajcarsko-włoskiego pogranicza. Naszym celem będzie kanton Ticino oraz północna Lombardia, zapewne ograniczona do prowincji Como i Sondrio. A zatem arrivederci amico.
W piątkowy poranek wyjechaliśmy z Vernet-les-Bains i zarazem opuściliśmy Pireneje. Gdybyśmy mogli spędzić w tych górach pełne dwa tygodnie to na ostatnie dwa dni wybrałbym wspinaczki w krainie Vallespir. Trzynasty etap składałby się wówczas z podjazdów na Collade de Roque Blanches (2252 m. n.p.m.) i Col de Ares (1513 m. n.p.m.). Natomiast w ramach czternastego podjechalibyśmy na Col de la Descargue (1485 m. n.p.m.) i Pic de Neulos (1243 m. n.p.m.). Tym razem jednak miałem 14 dni na całą wyprawę, zaś na naszej drodze powrotnej do kraju stała góra, która każdego cyklo-amatora przyciąga niczym najsilniejszy magnes. Prowansalska „Le Mont Ventoux” miała być naszą wisienką na pirenejskim torcie. Wspomniane góry spod hiszpańskiej granicy musiałem „odstawić do rezerwy”. Może jeszcze kiedyś uda mi się zawitać w te strony i wtedy na pewno im nie odpuszczę. Tymczasem piątkowe popołudnie i sporą część soboty mieliśmy spędzić na zboczach „Olbrzyma Prowansji”. W tym celu zarezerwowałem nam apartament we wschodniej części Carpentras przy ulicy (…) Avenue du Mont Ventoux. Aby do niego dotrzeć musieliśmy pokonać trasę o długości przeszło 320 kilometrów. Najpierw drogą krajową N116 dojechaliśmy do stolicy Pyrenees-Orientales czyli Perpignan. W pobliżu tego miasta wskoczyliśmy na autostradę A9, którą przejechaliśmy większość wspomnianego dystansu. W tym czasie minęliśmy Narbonne, Montpellier i Nimes. Następnie jadąc krajówką N100 przeskoczyliśmy na lewy brzeg Rodanu i dotarliśmy do słynnego Awinionu. Niestety nie mieliśmy czasu na zwiedzanie. Korzystając z dróg D225 i D942 dokończyliśmy nasz transfer i rozpoczęliśmy poszukiwania naszej bazy nr 5. Tym razem był to wolnostojący dom, w którym mieliśmy do dyspozycji cały parter. To znaczy salon z nowocześnie urządzoną kuchnią. Do tego łazienkę i sypialnię.
Na miejsce podjechaliśmy około trzynastej. Podobnie jak w Vernet nie było spotkania z gospodarzem. Kontakt jedynie sms-owy, zaś klucze w skrzynce otwieranej przesłanym telefonicznie kodem. Rozpakowaliśmy się, po czym zjedliśmy lekki obiad. O tej porze dnia było pioruńsko gorąco, więc nie było nam śpieszno do wizyty na Mont Ventoux. Zrobiliśmy sobie blisko godzinną sjestę i dopiero po wpół do czwartej ruszyliśmy do Bedoin na spotkanie ze słynną „Łysą Górą”. Zanim jednak przejdę do jej okazałej prezentacji napiszę parę zdań o miejscowości, która była tu naszą bazą wypadową. Carpentras to niespełna 30-tysięczne miasto nad rzeką Auzon. Jest podprefekturą czyli stolicą jednego z trzech okręgów na jakie podzielono departament Vaucluse. Siedzibą tutejszego prefekta jest zaś wspomniany już Avignon. Co ciekawe oba te ośrodki znalazły się w granicach Francji dopiero w roku 1791. Wcześniej należały do Papieży. Carpentras było stolicą Comtat Venaissin. Papieskiego hrabstwa o powierzchni około 800 km2, które istniało od roku 1274. W sumie 10 razy gościło ono uczestników Tour de France, z czego 3-krotnie wystąpiło w roli etapowej mety. Dwa z tych odcinków wiodły poprzez górującą nad całą okolicą Mont Ventoux. Trzynasty z roku 1967 zapamiętany został za sprawą śmierci ex-mistrza świata Anglika Toma Simpsona. Wygrał go czempion z roku 1964 czyli Holender Jan Janssen. Z kolei etap z TdF 1994 przyniósł sensacyjne zwycięstwo wysokiemu i ciężkiemu Włochowi Erosowi Poli, który to przed wielką górą wypracował sobie 26 minut przewagi nad peletonem, po czym z zapasem niespełna czterech dotarł do mety.
Parę lat później czyli w 1998 roku również zwyciężył tu Włoch. Tym razem dojazd do miasta był znacznie łatwiejszy. Ledwie jedna premia drugiej kategorii po drodze. Finisz z 6-osobowej grupki harcowników wygrał Daniel Nardello. Cóż jeszcze można powiedzieć o Carpentras? Miasto słynie z targów czarnych trufli, które odbywają się tu zimą i na przedwiośniu. Urodził się w nim Edouard Deladier – trzykrotny premier Francji z lat 1933, 1934 i 1938-40. A zatem polityk, który w imieniu tzw. III Republiki Francuskiej podpisał nieszczęsny Układ Monachijski. Natomiast najbardziej znanym kolarzem pochodzącym z tej mieściny jest Eric Caritoux. Dwukrotny mistrz Francji z lat 1988-89, a przede wszystkim zwycięzca Vuelta a Espana z sezonu 1984. Z Carpentras do Bedoin dojechaliśmy drogą D974. Tą samą, która miała nas zawieźć nad sam szczyt „Góry Wiatrów”. Bez trudu znaleźliśmy sobie miejsce na dużym parkingu przed miasteczkiem. Dla Piotra było to pierwsze spotkanie z Le Mont Ventoux. Ja wróciłem w to miejsce po blisko 13 latach. W lipcu 2009 roku właśnie podjazdem rozpoczynającym się w Bedoin kończyłem swój trzeci udział w L’Etape du Tour. Zapewne zarazem ostatni, bowiem już mi nie w głowie tak długie i ciężkie imprezy. Na Mont Ventoux wjechałem na 460 miejscu. Niemniej wykręciłem bodaj 405. czas spośród uczestników tego wyścigu. Skąd ta różnica? Ot urok imprez masowych. W Montelimar ruszyłem na trasę 13 minut po wystrzale startera, choć stałem na starcie w górnej połówce maxi-peletonu. Mój ogólny wynik był nieco gorszy niż w Loudenvielle (2007), acz lepszy niż w debiucie na trasie do L’Alpe d’Huez (2006).
Czas zatem na opis, w tym historię (również kolarską) naszej góry. Ale jak to zgrabnie zrobić, gdy niektórzy piszą o niej całe książki? Cóż postaram się, lecz nie ręczę że będzie krótko. Mont Ventoux to rozległy masyw pomiędzy rzekami Ouveze na północy i Nesque na południu. Ze wschodu na zachód ma długość 25, zaś z północy na południe 15 kilometrów. Obejmuje obszar 260 km2 położony na terenie aż 11 gmin. Jest to najwyższa część pasma znanego jako Monts du Vaucluse. Pierwszym udokumentowanym jej zdobywcą jest urodzony w dalekiej Pikardii francuski filozof Jean Buridan, który miał dotrzeć na szczyt w roku 1334. Ponoć dwa lata po nim dokonał tego również słynny toskański poeta Francesco Petrarca. Nazwa góry najprawdopodobniej pochodzi z języka galijskiego. Vintur był celtyckim bogiem górskich szczytów. Jak wiemy Mont Ventoux bardzo wyróżnia się na tle swej okolicy. Najbliższa wysoka góra czyli Montagne de Lure (1825 m. n.p.m.) znajduje się dobre kilkadziesiąt kilometrów na wschód od niej. Tym samym przy dobrej pogodzie widoki z Olbrzyma sięgają z jednej strony Alp, z drugiej Masywu Centralnego (pasmo Cevennes), zaś na południu szerokiego pasa wybrzeża Morza Śródziemnego. Niemniej owo odosobnienie ma też swoje gorsze strony. Nie na darmo jeden z jej przydomków to „Góra Wiatrów”. Ponoć przez dwie-trzecie dni każdego roku wieje tu z prędkością co najmniej 90 km/h! Specjaliści wyróżniają aż cztery rodzaje wiatrów na MV. Biały mistral wiejący z północy wzdłuż doliny Rodanu, spotykany przy pogodnym niebie. Czarny mistral ze wschodu, któremu towarzyszy zachmurzenie. „Żeglarz” z południa przynoszący deszcz. Te wietrzyska osiągały prędkości ponad 300 km/h! Przy tej trójce zimny i suchy „Ventoureso” dmuchający z Alp Południowych to ledwie orzeźwiająca bryza, mile widziana w upalne letnie dni.
Zbudowana z wapienia Mont Ventoux geologicznie zalicza się do Alp, choć geograficznie jest od nich na tyle odległa, iż zdaje się być odrębnym górskim bytem. Klimat ma charakterystyczny dla Alp Południowych. Miejscowa flora jest bardzo zróżnicowana. Występują tu głównie rośliny śródziemnomorskie, lecz znaleźć można nawet gatunki arktyczne. Jeśli chodzi o faunę to z większych ssaków mamy tu jelenie, sarny, dziki, kozice czy muflony korsykańskie. Natomiast pośród 210 gatunków ptaków, choćby orły przednie, sokoły wędrowne i gadożery. Ponadto 13 gatunków gadów (węże, żmije i jaszczurki) oraz 8 gatunków płazów (w tym salamandra plamista). Niegdyś w tych stronach popularne było pasterstwo. Dawne ścieżki pasterzy to dziś popularne szlaki turystyczne GR4 i GR9. Współcześnie popularniejsze są tu: pszczelarstwo, ogrodnictwo, uprawa winorośli i lawendy oraz zbieranie grzybów, w tym wspomnianych trufli. Charakterystyczna „łysina” tej wapiennej góry to wynik kilkusetletniej gospodarki rabunkowej. To znaczy masowego wyrębu lasów na potrzeby francuskich stoczni, przede wszystkim Toulonu. Ponowne zalesianie rozpoczęto dopiero w latach 60. XIX wieku, gdy z gór Atlasu sprowadzono nasiona cedru. Dziś te drzewa rosną już na powierzchni 800 hektarów. Tym niemniej po południowej stronie góry księżycowy krajobraz zaczyna się już na wysokości 1450 metrów n.p.m. Północne zbocze pokryte lasami bukowo-świerkowymi jest bardziej zalesione tj. do poziomu 1750 metrów. Na szczyt Mont Ventoux można wjechać z dwóch stron, acz na dobrą sprawę czterema różnymi szlakami. Trzy z nich znane są z tras Tour de France. Czwarta tzw. leśna jest kombinacją dwóch najtrudniejszych połączonych 11 kilometrowym odcinkiem drogi szutrowej. Ten mało znany podjazd ma długość 24,5 kilometra. Przez pierwsze 8 prowadzi szlakiem z Bedoin, zaś finałowe 5,5 to już końcówka wspinaczki z Malaucene.
Na wierzchołek Mont Ventoux zarówno z południa jak i z północy prowadzi wspomniana już droga D974. Od strony Bedoin dociągnięto ją w 1882 roku (została utwardzona w 1934), aby z doliny można było dotrzeć do wybudowanej właśnie na szczycie stacji meteorologicznej. Wcześniej jedynym „budynkiem” była tu XV-wieczna kaplica Chapelle de Sainte-Croix, której nowszą wersję można dziś dostrzec w pobliżu ostatniego wirażu z południowego podjazdu. Północna część owej drogi, ta z początkiem w Malaucene, została oddana do użytku w roku 1932. Tu z kolei argumentem, który przyśpieszył jej powstanie była świeżo oddana do użytku stacja narciarska Mont Serein. Najmłodszą szosą prowadzącą na Mont Ventoux jest wschodnia D164 z miasteczka Sault. Powstała dopiero w roku 1950. Nie dochodzi ona bezpośrednio na sam szczyt góry. Na wysokości Chalet Reynard (1420 m. n.p.m.) łączy się z drogą D974 z Bedoin, więc na odcinku przeszło 6 kilometrów powiela końcówkę południowego podjazdu. Z trzech w pełni szosowych wspinaczek na Mont Ventoux najtrudniejsza jest ta z Bedoin. Niemal równie wymagająca jest jej północna „przeciwniczka” z Malaucene. Podjazd z Sault jest zdecydowanie łatwiejszy od tej dwójki, gdyż na pierwszych 18 kilometrach jego średnie nachylenie ledwie sięga 4%. Według punktacji opracowanej przez autora strony „cyclingcols” podjazd południowy wart jest 1324, zaś północny 1257 punktów. Wzniesienie wschodnie ma tam wartość ledwie 722 oczek. Pośród wszystkich francuskich „premii górskich” ujętych w tej bazie podjazd z Bedoin klasyfikowany jest na czwartym, zaś ten z Malaucene na ósmym miejscu. Od klasycznej Mont Ventoux trudniejsze są jedynie: północny Col du Galibier wraz z Telegraphem, nowiutka Col de la Loze oraz częściowo szutrowa Col du Parpaillon.
Ponoć pierwszą osobą, która zdobyła Mont Ventoux na rowerze był Adolphe Benoit dyrektor gazety La Provence Sportive, który w 1902 roku w czasie trzech i pół godziny pokonał dystans dzielący Carpentras od czubka „Łysej Góry”. W tym samym roku na jej południowym zboczu zorganizowano pierwszą edycję samochodowego wyścigu górskiego. Zawody te rozgrywano do roku 1976, także w kategorii motocykli i sidecarów. Wśród jej pierwszych organizatorów było czasopismo „Auto-Velo” odpowiedzialne za narodziny Tour de France. Tym niemniej musiało upłynąć jeszcze pół wieku zanim na „Olbrzyma Prowansji” wjechali uczestnicy wyścigu Dookoła Francji. „Wielka Pętla” po raz pierwszy pojawiła się na Mont Ventoux dopiero w 1951 roku. Wydarzyło się to siedemnastym etapie owej edycji prowadzącym z Montpellier do Awinionu. Premię górską wygrał wówczas Francuz Lucien Lazarides, zaś etap jego słynniejszy rodak Louison Bobet. Co ciekawe wykorzystano wówczas podjazd od strony Malaucene. W latach 1952 i 1955 ponownie pojechano do Avignon przez MV, lecz tym razem wspinaczkę zaczęto już w Bedoin. Najpierw pierwszy tak na górze jak i w mieście był kolejny Francuz Jean Robic. Natomiast trzy lata później jego wyczyn skopiował wspomniany już Bobet, będący na drodze do trzeciego z rzędu zwycięstwa w całym Tourze. Pierwsza etapowa meta TdF na szczycie Mont Ventoux to rok 1958. Zorganizowano wówczas czasówkę o długości 21,5 kilometra ze startem w Bedoin. Wygrał ją Luksemburczyk Charly Gaul, który wyrobił się w czasie 1h 02:09. Walkę nawiązał z nim tylko Hiszpan Federico Bahamontes wolniejszy o 31 sekund. Trzeci tego dnia Francuz Jean Dotto stracił do zwycięzcy aż 2:53. Na pierwszy wyścigowy finisz od Bedoin trzeba było czekać do roku 1965, gdy Francuz Raymond Poulidor wyprzedził Hiszpana Julio Jimeneza o skromne 6 sekund.
W 1967 to Jimenez był pierwszy na szczycie, lecz tym razem meta była w Carpentras, gdzie wygrał Janssen. Był to bowiem ów tragiczny etap, na którym zmarł Tom Simpson. W 1970 w swoim stylu czyli z przewagą ponad minuty nad najbliższym rywalem zwyciężył niezrównany Eddy Merckx. W 1972 zarówno Merckxa, błyskotliwego Luisa Ocanę jak i Poulidora ubiegł Francuz Bernard Thenevet. W owym roku po raz drugi i na razie ostatni wykorzystano podjazd z Malaucene. W sezonie 1974 na odcinku do Orange „zadebiutowała” wspinaczka z Sault. Premię górską zgarnął Hiszpan Gonzalo Aja, lecz sam etap Belg Jozef Spruyt. Potem na kolejny przyjazd Touru Mont Ventoux czekało aż 13 lat. W 1987 roku zorganizowano na tej górze drugą górską czasówkę. Tym razem jednak start wyznaczono w Carpentras, więc miała ona 36,5 kilometra, w tym 15-kilometrowe falsopiano na dojeździe do Bedoin. W wielkim stylu wygrał ją Francuz Jean-Francois Bernard, który aż o 1:39 i 1:51 wyprzedził górali tej klasy co Luis Herrera i Pedro Delgado. Zwycięski „Jef” został liderem TdF, zaś Francja uwierzyła że ma w nim następcę Bernarda Hinault. Sen o zwycięstwie trwał jednak tylko jeden dzień. Pełen czas Bernarda z tego dnia to 1h 19:44, z czego na odcinku powyżej Bedoin 58:08 czyli był o cztery minuty szybszy niż „Anioł Gór” w 1958 roku. Następnie w sezonie 1994 bohaterem stał się kolarz wagi ciężkiej czyli Eros Poli, który umknął pogoni górali i niespodziewanie triumfował w Carpentras. W 2000 roku na szczycie zwyciężył znakomity Marco Pantani, acz pod czujnym okiem liderującego Lance’a Armstronga. Dwa lata później pojedynek grupki uciekinierów w zdecydowanym stylu rozstrzygnął na swą korzyść Francuz Richard Virenque. Natomiast w sezonie 2009 Bask Juan Manuel Garate na finiszu nieznacznie zdystansował przyszłego króla czasówek Niemca Tony Martina.
Następnie w 2013 roku swą dominację na Tourze potwierdził tu Chris Froome. Jedynie młody Nairo Quintana stawił większy opór, lecz ostatecznie Kolumbijczyk stracił do zwycięzcy niemal pół minuty. W sezonie 2016 na Mont Ventoux znów zaplanowano finisz po wspinaczce z Bedoin, lecz niestety na przeszkodzie stanął porywisty wiatr. W ostatniej chwili przeniesiono metę na poziom Chalet Reynard, co stłoczyło kibiców na mniejszej przestrzeni i poniekąd doprowadziło do kraksy w grupce faworytów. Prowadzący w wyścigu Froome w całym tym chaosie biegł ku mecie w oczekiwaniu na zapasowy rower. Kilka minut przed największymi asami kwestię etapowego zwycięstwa rozstrzygnęli jednak harcownicy. Na finiszu liczyli się tylko dwaj Belgowie, zaś Thomas De Gendt okazał się mocniejszy od Serge’a Pauwelsa. Przy ostatniej wizycie Touru na MV tj. w 2021 roku organizatorzy po raz pierwszy zafundowali kolarzom dwa podjazdy na tą górę jednego dnia, zaś metę wyznaczyli w Malaucene. Wspinaczkę nr 1 czyli z Sault najszybciej ukończył ówczesny mistrz świata Francuz Julian Alaphilippe. Natomiast druga na klasycznym szlaku z Bedoin należała do Wouta Van Aerta. Wszechstronny Belg triumfował potem na mecie etapu. Ostatecznie zaś na tym Tourze wygrał trzy odcinki: górski, 30-kilometrową czasówkę i finałowy sprint na Polach Elizejskich. Podsumowując udział Mont Ventoux w historii „Wielkiej Pętli” można powiedzieć, iż w programie tej imprezy od roku 1951 pojawiła się 18 razy. Przy tym dziesięć razy w roli finałowego podjazdu (jeden z nich został skrócony), zaś ośmiokrotnie jako „przelotowa” premia górska. Czternastokrotnie zaczynano wspinaczkę w Bedoin, zaś po dwa razy w Malaucene i Sault.
Oczywiście Mont Ventoux w obu możliwych rolach pojawiała się też na trasach mniejszych wyścigów. Zarówno tak prestiżowych jak Criterium du Dauphine Libere czy Paris – Nice jak i tych mniejszej rangi. Na czerwcowej Dauphine aż 10 razy była etapową metą w krótkim okresie od roku 1996 do 2009. Te wizyty „Delfinatu” zaczęły się od zwycięstwa Virenque’a, zaś skończyły na życiowym triumfie naszego Sylwestra Szmyda. Jako jedyny dwukrotnie zwyciężył tu Rosjanin Denis Mienszow (w latach 2002 i 2006). Oprócz nich wygrali zaś jeszcze: Hiszpan Jose Maria Jimenez, Amerykanie Jonathan Vaughters i Tyler Hamilton, Bask Iban Mayo, Kazachstańczyk Aleksander Winokurow oraz Francuz Christophe Moreau, który w 2007 roku o ponad minutę wyprzedził „Sylwasa”. Etapy z lat 1999 i 2004 były czasówkami na historycznej trasie z Bedoin. Vaughters i Mayo znacząco poprawili wspomniany czas „Jefa” Bernarda. Kolarz ze stanu Colorado uzyskał wynik 56:50, zaś góral z prowincji Bizkaia nawet 55:51. Drugi w 2004 roku Hamilton wykręcił czas 56:26, zaś trzeci Hiszpan Oscar Sevilla 56:54. Na marcowym wyścigu „Ku Słońcu” z racji wcześniejszego terminu MV pojawia się rzadziej i z reguły w krótszej wersji. Finałowe wspinaczki były tylko cztery, z czego ledwie jedna z roku 1984 prowadziła na sam szczyt góry. Ten etap wygrał „syn tej ziemi” czyli wspomniany już przeze mnie Eric Caritoux. Po nim zwyciężali zaś Belg Eric Van Lancker (1986) i znakomity Irlandczyk Sean Kelly (1987) na kresce przy Chalet Reynard oraz Australijczyk Cadel Evans (2008) na linii mety w stacji Mont Serein. W ostatnich latach podjazd do Chalet Reynard pojawił się też dwukrotnie na nowej etapówce Tour de la Provence. Górskie etapy tej lutowej imprezy wygrywali Kolumbijczycy tzn. w 2020 Quintana, zaś w 2021 Ivan Sosa.
Na Mont Ventoux wjeżdżały też kolarki uczestniczące w Tour Cycliste Feminin International de l’Ardeche. W 2016 roku etap z finałem na szczycie po wspinaczce z Bedoin wygrała z przewagą blisko 4 minut Austriaczka Anna Kiesenhoher. Późniejsza sensacyjna triumfatorka olimpijskiego wyścigu z Igrzysk w Tokio. Z kolei w sezonie 2018 panie finiszowały w Mont Serein. Wygrała Hiszpanka Eider Merino. Tą edycję Ardeche wygrała Katarzyna Niewiadoma, która ów górski odcinek ukończyła na czwartym miejscu. Po tych wszystkich etapówkach trzeba w końcu wspomnieć o nowym wynalazku czyli rozgrywanych od 2019 roku, tuż po „Dauphine”, jednodniowych zawodach Mont Ventoux Denivele Challenge. Na krótkiej jak na razie liście zwycięzców tej imprezy znajdujemy: Hiszpana Jesusa Herradę, Rosjanin Aleksandra Własowa, Kolumbijczyka Miguela Angela Lopeza i Portugalczyka Rubena Guerreiro, a także Włoszkę Martę Cavalli bowiem w sezonie 2022 po raz pierwszy zorganizowano też kobiecy wyścig pod tym szyldem. Oczywiście góra ta nie jest zarezerwowana wyłącznie na wyścigi profesjonalnych kolarzy i kolarek. Na zboczach „Olbrzyma Prowansji” ścigają się też amatorzy kolarstwa. Dwa razy tzn. w latach 2000 i 2009 zakończył się na tej górze L’Etape du Tour. Najważniejsza z corocznych cyclosportive to GF Mont Ventoux, aktualnie mająca firmę Lapierre za głównego sponsora. W sezonie 2022 ta impreza odbyła się 12 czerwca, więc wielu jej uczestników zapewne spotkaliśmy w trakcie naszych piątkowo-sobotnich wspinaczek. Ten wyścig rusza z Vaison-la-Romaine. Dystans ma dość skromny czyli 122 kilometry, lecz przewyższenie aż 3600 metrów. Po drodze cztery mniejsze wzniesienia i na deser MV od Bedoin. Warto też dodać, iż na szlaku z Bedoin odbywa się co roku ekstremalny Semi-Marathon du Mont-Ventoux. Zwycięzca z roku 2022 Francuz Nicolas Navarro wbiegł tu w 1h 34:49 czyli uprzedzając fakty z czasem lepszym niż nasze 😉
Pokonanie jednego dnia podjazdów z Bedoin, Malaucene i Sault (w dowolnej kolejności) daje członkostwo w klubie „Cingles du Mont Ventoux”. Aby tego dokonać trzeba przejechać dystans 137 kilometrów pokonując na nim łączne przewyższenie 3700 metrów. Niemniej niektórym miłośnikom kolarstwa to nie wystarcza i podejmują tu znacznie trudniejsze wyzwania. W maju 2005 roku Jean-Pascal Roux w ciągu jednej doby aż jedenaście razy podjechał na Mont Ventoux od strony Bedoin. Tym samym zrobił sobie jakby podwójny Everesting! Natomiast we wrześniu 2005 roku jego rodak Stephane Rubio dokonał równie szalonego wyczynu po północnej stronie góry czyli na podjeździe z Malaucene. My mieliśmy skromniejsze, acz całkiem ambitne plany. Chcieliśmy zaliczyć każdy z trzech szosowych podjazdów na Mont Ventoux w ciągu niespełna 24 godzin, choć bynajmniej nie między świtem a zmierzchem. Już na podmiejskim parkingu od innych cyklistów usłyszeliśmy, iż dzień wcześniej na MV naprawdę ostro wiało. Ponoć gdy my w Pirenejach zmagaliśmy się na Col de Jau z porywistym „tramuntaną” to tu co słabsi śmiałkowie kończyli przedwcześnie swą wspinaczkę i zawracali do Bedoin pokonani przez siły natury. W piątek wiatr nadal był odczuwalny, lecz dokuczliwy tylko w paru miejscach powyżej Chalet Reynard. Chociażby na dojeździe do Col de Tempetes (1829 m. n.p.m). Biorąc pod uwagę jego kierunek i kolor nieba zakładam, iż trafiliśmy na słabnący już nieco „biały mistral”. Nazajutrz było spokojniej, więc w sobotę Mont Ventoux było już tylko „Łysą Górą”, a nie „Górą Wiatrów”.
Z parkingu do podnóża podjazdu musieliśmy przejechać niespełna 500 metrów. Na drugim rondzie odbiliśmy w prawo wjeżdżając na Route du Mont Ventoux. Wspinaczkę zaczęliśmy niespełna kwadrans po czwartej przy temperaturze 33 stopni. Jak wiadomo ta góra nie od razu stawia twarde warunki. Pierwsze kilometry mają co najwyżej umiarkowane nachylenie. Dolny segment tego wzniesienia o długości 5,5 kilometra ma średnią ledwie 4,4%. Stromizna na dłuższych odcinkach sięga tu co najwyżej 6%. Jechaliśmy przez teren odsłonięty po drodze mijając wioski Sainte-Colombe (3,8 km) oraz Les Bruns (4,9 km). Charakter podjazdu zasadniczo zmienia się po minięciu Sainte-Esteve na słynnym wirażu w lewo. Chwilę później wjechaliśmy do lasu, który otacza środkową fazę południowego Mont Ventoux. Ta góra wielu kibicom kojarzy się przede wszystkim z księżycowym krajobrazem swych ostatnich kilometrów. Niemniej to zalesiony środek podjazdu jest najbardziej wymagający. Na odcinku 9 kilometrów średnie nachylenie wynosi tu aż 9,5%. Najtrudniejsze 500 metrów ma wartość 11%. Do dziś pamiętam jak bardzo cierpiałem w tej okolicy zmagając się z upałem i górą podczas L’Etape z 2009 roku. Byłem dosłownie u kresu sił. Tym razem podjąłem to wyzwanie na pełnej świeżości. Wtedy zaś przed rozpoczęciem owej wspinaczki miałem w nogach niemal 150 kilometrów. To kolosalna różnica, szczególnie dla średniej klasy cyklo-amatora. Z Bedoin do Sainte-Esteve dojechaliśmy w nieco ponad 17 minut kręcąc ze średnią prędkością niemal 20 km/h. Jednak prawdziwe Mont Ventoux zaczęło się dopiero pod koniec szóstego kilometra. Niebawem też zaczęła się ujawniać fizyczna przewaga Piotra. Na ósmym kilometrze zaczął mi powoli odjeżdżać.
Po przejechaniu 8,2 kilometra od ronda w Bedoin minęliśmy miejsce, skąd w lewo odchodzi leśna droga przez Massif des Cedres. Ten w dużej mierze szutrowy dukt łączy się z podjazdem od Malaucene przeszło kilometr za Mont-Serein. Na naszej trasie wspinaczkowej w regularnych odstępach napotykaliśmy przydrożne „kamienie” z informacją o stromiźnie kolejnego kilometra i aktualnej wysokości bezwzględnej. Bardzo podobne do tych z departamentu Pyrenees-Orientales, lecz w barwach biało-żółtych. Dzięki nim można się było dowiedzieć czy niebawem będzie stromo czy też może … bardzo stromo. Ot cała różnica. Wiedziałem, ze jeśli w dobrym zdrowiu dotrę do Chalet Reynard to góra będzie już moja. Skupiłem się zatem na trzymaniu równego rytmu jazdy. Do etapowej mety z TdF 2016 dotarłem w czasie 1h 10:22. Z danych stravy wynika, iż u zbiegu dróg D974 i D164 po przeszło 15 kilometrach wspinaczki traciłem do Piotra 1:31. Pozostało pokonać szeroki łuk w lewo i zacząć górny segment wzniesienia. Ten przeszło 6-kilometrowy odcinek biegnący przez skalistą okolice ma średnio 7,8%. Przy czym pierwsze kilometry mają nachylenie na poziomie 6-8%, zaś ostatnie półtora kilometra ma już średnią stromiznę 9,5%. Jakieś 3,5 kilometra przed szczytem po raz pierwszy ujrzałem w oddali cel naszych wysiłków. Wierzchołek od roku 1966 zwieńczony wysoką na 42 metry wieżą telekomunikacyjną. Wiatr najbardziej dawał się we znaki na odcinkach wiodących w kierunku północnym. Niemniej bliskość mety dodawała sił. Na 1300 metrów przed finałem minąłem pomnik Toma Simpsona, zaś jakieś pół kilometra dalej przełęcz Tempetes. Jeszcze parę minut wysiłku, ostatni bardzo stromy wiraż w prawo i równie sztywny wjazd na plac bezpośrednio pod wspomnianą wieżą. Job done. Mityczna góra raz jeszcze zdobyta.
Pytanie tylko jak wysoko wjechaliśmy? Większość źródeł podaje dla Mont Ventoux pułap od 1909 do 1912 metrów n.p.m. Tym niemniej lokalni geodeci zmierzyli całkiem niedawno, iż meta tego podjazdu znajduje się na wysokości „tylko” 1897 metrów. Może chodziło im o najwyższy punkt drogi D974, która biegnie ładnych kilka metrów poniżej placu, na którym wytycza się finisze imprez kolarskich. Trudno się w tym wszystkim połapać. W każdym razie tablica drogowa stojąca na placu pod wieżą pokazuje 1910 m. n.p.m. więc tego się trzymajmy. Ile czasu zabrało mi powtórne wjechanie na Mont Ventoux? To zależy, na który segment ze stravy patrzeć. Jest ich na tej górze nieprzebrana ilość. Cóż góra jest kultowa, więc setki użytkowników tej aplikacji stworzyło niewiele różniące się od siebie trasy z południowego zbocza MV. Ja wybrałem segment z serii „No.100 Greatest TDF Climbs”. Według niego dystans 21,31 kilometra przejechałem w 1h 40:32 (avs. 12,7 km/h). Piotrek uzyskał na nim czas 1h 38:15 czyli tym razem straciłem do swego kolegi tylko 2:17. To już był powód do zadowolenia, skoro dziewięć dni wcześniej na dwukrotnie mniejszej Col d’Agnes dzieliło nas 6 minut. Przy okazji pojechałem niemal 8 minut szybciej niż w końcówce L’Etape du Tour 2009. Choć nie ulega dla mnie wątpliwości, iż wtedy byłem mocniejszy niż w sezonie 2022. Okazało się zatem, iż dodatkowe lata i kilogramy nie ważą aż tyle co ubytek energii na 150 wyścigowych kilometrach poprzedzających finałową wspinaczkę. Obecnie nie palę się już do pokonywania kolejnych długich etapów na górskich trasach. Niemniej wciąż stać mnie było na pojechanie przyzwoitej „czasówki” pod jedną z najtrudniejszych gór we Francji. To zaczynało dobrze wróżyć przed zaplanowaną na koniec lata Austrią czyli wyprawą niepozbawioną jeszcze cięższych wyzwań.
Miejsce startu: Villefranche-de-Conflent (N116, D116)
Wysokość: 1124 metry n.p.m.
Przewyższenie: 686 metrów
Długość: 11,4 kilometra
Średnie nachylenie: 6 %
Maksymalne nachylenie: 12 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Na Col de Jau spędziliśmy nieco ponad 10 minut. Dość szybko przegonił nas z niej rozhulany tego dnia „tramuntana”. Zastanawiałem się jak obszerna będzie owa strefa złej pogody. Na nasze szczęście okazało się, że klimatyczna jesień nawiedziła jedynie najbliższe rejony owej przełęczy. Wystarczyło oddalić się od niej na dwa-trzy kilometry by znów cieszyć się letnim słońcem. W drodze do Catllar napotkałem owce na wypasie jak i dwie „górskie kozice” na treningu. Porywisty wiatr na całym zjeździe był odczuwalny. Najmocniej go poczułem gdy poniżej Les Bains de Moltig próbowałem zrobić panoramiczne zdjęcie tego uzdrowiska. Ledwie mogłem utrzymać rower w dłoniach. Obawiałem się zatem, iż na płaskim odcinku w dolinie rzeki La Tet wiatr (poniekąd zachodni) może mnie wymęczyć przed drugim z czwartkowych wzniesień. Nie było jednak najgorzej. Na delikatnie wznoszącym się odcinku 5,5 kilometra między Prades a Villefranche-de-Conflent bez większego wysiłku dało się jechać w tempie około 27 km/h. Po wyjeździe z masywu Madres bardziej należało się obawiać upału niż wiatru. U podnóża podjazdu na Col de Jou termometr w moim Garminie wskazywał 33 stopni. Z miejscówki przy bastionie Corneilla zrobiłem dwa zdjęcia, po czym przejechałem rondo i wpadłem na drogę D116. Tym razem miała mnie ona zawieźć nie do Vernet-les-Bains, lecz dobre 6 kilometrów dalej w głąb masywu Canigou. Czekała mnie przeszło 11-kilometrowa wspinaczka na Col de Jou. Wzniesienie o profilu podobnym do tego jaki dzień wcześniej poznaliśmy na niemal dwukrotnie dłuższym szlaku ku Col de Mantet. Akcenty się zgadzały, bowiem w dolinie Cady z biegiem kilometrów też miało się robić coraz trudniej.
Na początek niemal „falsopiano” czyli 1,3 kilometra o przeciętnym nachyleniu ledwie 2,7%. Potem 3 kilometry na dojeździe do Vernet-les-Bains o umiarkowanej stromiźnie 5,3%. Droga prowadząca przez centrum tego miasteczka jest jednokierunkowa. Alejami Georgesa Clemenceau i Termalną można jechać tylko w dół. Dlatego by kontynuować podjazd trzeba odbić w prawo i niemal cały kolejny kilometr pokonać promenadą biegnącą wzdłuż wspomnianej rzeczki. Na tym odcinku tylko środkowa faza prowadzi pod górę, więc przeciętne nachylenie całości ledwie przekracza 2%. Po wyjeździe z miasteczka pozostaje jeszcze niemal 6 kilometrów wspinaczki. Z tego pierwsza połówka o średniej stromiźnie 6,6%, zaś druga o wartości aż 9,2% przy max. 12%. Co ciekawe podobnie jak w przypadku Col du Pradel tak i przy okazji Col de Jou mogę powiedzieć, iż zaliczyłem już kiedyś przełęcz o identycznej nazwie. Oczywiście w 2016 roku po hiszpańskiej stronie Pirenejów. Tamtą Coll de Jou zrobiłem w towarzystwie Darka Kamińskiego i Rafy Wanata. W ramach „dodatku” po długiej wspinaczce do stacji Vallter-2000. Iberyjska Jou była pod każdym względem większa. Musieliśmy się wdrapać na wysokość 1637 metrów n.p.m. i pokonać podjazd o długości 14,1 kilometra i średnim nachyleniu 6,1%. Tym niemniej do francuskiej Jou też podszedłem z należytym respektem. Był to górski egzamin na zaliczenie, a nie na żaden lepszy wynik. Należało zacząć spokojnie mając na uwadze trudną końcówkę tego wzniesienia jak i fakt, że zaczynam je mając już w nogach 73 kilometry. Nie dbałem o czas, więc jeszcze przed wjazdem do Vernet zatrzymałem się trzy razy by cyknąć fotki w co ciekawszych miejscach.
Poważniej potraktowałem dopiero trudniejszą górną połowę tej wspinaczki. Po przejechaniu 7,3 kilometra od Villefranche-de-Conflent dotarłem do centrum Casteil (cat. Castell de Vernet). Ta wioska ma ledwie 139 mieszkańców, lecz może się pochwalić nie lada zabytkiem. To Abbaye de Saint-Martin du Canigou. Opactwo Benedektynów powstałe już w 1009 roku. Obecnie jest ono użytkowane przez rzymskokatolicką Wspólnotę Błogosławieństw. Składa się z dwóch kościołów: dolnego pod wezwaniem św. Marii i górnego, którego patronem jest rzecz jasna św. Marcin. Z wioski prowadzi do niego stroma cementowa dróżka, którą pewnie dałoby się pokonać nawet na rowerze szosowym. Niemniej primo byłoby to zdaje się nielegalne, a po drugie stanowiłoby niemałe wyzwanie. Jest to bowiem szlak o długości 1,5 kilometra i średniej stromiźnie 15,2%. Ot takie krótsze Muro di Sormano. Ja trzymałem się swojego planu. To znaczy szosę D116 zamieniłem ostatecznie na węższą Route de Mariailles. Na tej dróżce miałem do przejechania ostatnie 3,7 kilometra przed Col de Jou. Początkowo jechałem tu wzdłuż granic Parc Animalier de Casteil czyli miejscowego ZOO, które zajmuje obszar 25 hektarów i posiada 300 dzikich zwierząt z pięciu kontynentów. Nawierzchnia finałowego odcinka była nie najlepszej jakości, ale to jednak stromizna bardziej dawała się we znaki. Asfaltu zabrakło dopiero na ostatnich kilkudziesięciu metrach przed przełęczą. Według stravy górny segment o długości 5,64 kilometra przejechałem w czasie 28:52 (avs. 11,7 km/h). Po zjeździe do Vernet licznik zatrzymał mi się na dystansie 90,3 km i łącznym przewyższeniu 2204 metrów. Tym samym był to najdłuższy z moich pirenejskich etapów, acz z pewnością nie najtrudniejszy.
Krótko po piętnastej byłem już w domu. Mieliśmy więc kilka ładnych godzin by przed ostatnim zachodem słońca w Vernet-les-Bains jeszcze nieco pozwiedzać. Tym samym około siedemnastej raz jeszcze wybraliśmy się na pieszą wycieczkę po Villefranche-de-Conflent (cat. Vilafranca-de-Conflent). To średniowieczne miasteczko prawa miejskie uzyskało już w 1091 roku. Jakieś 35 lat późnej de facto stało się stolicą krainy Conflent i pozostawało nią do roku 1773. Dziś cała gmina liczy sobie 209 mieszkańców. Samo miasteczko zamknięte jest zaś w średniowiecznych murach. Ze wschodu na zachód ma ono jakieś 400 metrów długości, zaś z południa na północ znacznie mniej. To w zasadzie dwie malownicze uliczki czyli św. Jacka i św. Jana. Miasteczko „strzeżone” jest przez 7 bastionów i redutę. Natomiast na pobliskim wzgórzu wybudowano jeszcze Fort Liberia według projektu słynnego Vaubana. Z reduty do powstałego 140 metrów wyżej fortu wiodą Schody Tysiąca Kroków. Po naszych rowerowych wspinaczkach ani w głowie było nam takie podejście. Ograniczyliśmy się do przyjemnego spaceru po płaskim w terenie, do tego w cieniu miejskich murów. Wielką zaletą owego miejsca poza samą architekturą były niezliczone sklepiki i lokale. Bez trudu można było w nich znaleźć dla siebie jak i bliskich jakoweś pamiątki bądź prezenty. Natknęliśmy się też na antykwariat. Po odnalezieniu jego właściciela kupiliśmy dla walczącego o powrót do zdrowia Piotra Ejsmonta dwa „kolarskie” czasopisma z lat 30. i 40. Po powrocie do Vernet-les-Bains mieliśmy jeszcze dość energii by udać się na spacer po naszej miejscowości. Wąskimi uliczkami z centrum doszliśmy do najwyższej i zarazem najstarszej części Vernet. Na wzgórze, gdzie znajduje się miejscowy zamek oraz XII-wieczny kościół pod wezwaniem św. Saturnina.
Na ostatni dzień w Pirenejach wybrałem sobie dwa wzniesienia o wielce podobnych nazwach, lecz o jakże różnym charakterze. Tego dnia nawet pogoda na nich była skrajnie odmienna. Pierwszym (wspólnym) celem była Col de Jau. Górska przeprawa leżąca na granicy departamentów Pyrenees-Orientales i Aude, zaś w sensie historycznym rozdzielająca katalońską krainę Conflent od oksytańskiej Fenolhedy (franc. Fenouilledes). Natomiast drugim już wyłącznie moim wyzwaniem stała się Col de Jou czyli przełęcz położona w masywie Canigou. Niejako „na zapleczu” goszczącego nas w tych dniach Vernet-les-Bains. Ten duet ochrzciłem mianem Yin & Yang wschodnich Pirenejów. Nawet kolejność zwiedzania mi tu pasowała. Na Jau zastało nas zachmurzenie i powiało chłodem. Natomiast na Jou towarzyszyło mi słońce i zrobiło się naprawdę gorąco. Jau jest przełęczą od czasu do czasu wykorzystywaną na kolarskich wyścigach. Jou z punktu widzenia kolarzy szosowych jest wspinaczką na ślepej drodze. Można bowiem na nią podjechać tylko od strony północnej zaczynając „zabawę” w dolinie rzeki La Tet. Każda z dwóch ścieżek prowadzących na Col de Jau ma długość około 20 kilometrów i wymaga pokonania przeszło tysiąca metrów w pionie. Wymiary południowego podjazdu prowadzącego po drodze D14 i rozpoczynającego się we wiosce Catllar podałem na wstępie tego artykułu. Wspinaczka północna biegnie szosą D84 i zaczyna się jakieś 3 kilometry na południe od miasta Axat. Ma ona długość 19 kilometrów i przeciętne nachylenie 5,7% przy max. 10%. Jest zatem nieco krótsza, lecz bardziej stroma i zapewne dlatego nieco wyżej wypunktowana na stronie „cyclingcols”.
Oba podjazdy na Col de Jau zostały już przetestowane na trasach Tour de France. W sumie przełęcz tą jak na razie trzykrotnie wykorzystano w „Wielkiej Pętli” i co godne zauważenie premie górskie na Jau za każdym razem wygrywali kolarze francuscy. Na Tourze z roku 1976 podjechano na nią od strony północnej. Pierwszy na górze jak i na mecie w stacji Font Romeu – Pyrenees 2000 był Raymond Delisle. To był wielki dzień tego kolarza. Etap wygrał z przewagą blisko 5 minut nad najbliższym rywalem i na dwa dni stał się liderem tej imprezy. Ostatecznie zajął w niej czwarte miejsce przegrywając podium z 40-letnim już Raymondem Poulidorem o skromne 9 sekund. Przy dwóch kolejnych okazjach na Jau wjeżdżano już od „naszej” południowej strony i była to wówczas premia pierwszej kategorii. W pamiętnym dla polskich kibiców roku 1993 przełęcz ta znalazła się na trasie piętnastego etapu prowadzącego do stacji narciarskiej Pal w Andorze. Cały ten odcinek wygrał Kolumbijczyk Oliveiro Rincon, lecz „górka” należała do Richarda Virenque’a. Natomiast w sezonie 2001 pierwszy na Jau zameldował się Laurent Roux. Tym niemniej etap z metą w stacji Ax-3-Domaines wygrał znów Kolumbijczyk. Tym razem Felix Rafael Cardenas. Zaledwie 9 dni po naszej „inspekcji” na Jau zawitał zaś wyścig Route d’Occitanie. Wykorzystano podjazd południowy, acz w ciut skróconej 21-kilometrowej wersji. „Profi” rozpoczęli bowiem swą wspinaczkę od styku D14 z drogą D619 jako, że wcześniej zaliczyli Col de Roque-Jalere (991 m. n.p.m.). Etap do stacji Les Angles jak i cały ów wyścig wygrał Kanadyjczyk Michael Woods. Premię na Jau wziął zaś Bask Igor Arrieta z Equipo Kern-Pharma. Co ciekawe na naszym zjeździe spotkaliśmy podjeżdżających pod Jau dwóch innych kolarzy tej drużyny tzn. Jona Agirre i Jordi Lopeza.
Do podnóża Col de Jau mieliśmy znacznie dalej niż w środę na dojeździe ku Col de Mantet, lecz mimo to zdecydowaliśmy się ruszyć spod samego domu na rowerach. Chcieliśmy jednak uniknąć przejazdu po drodze krajowej czyli N116. W tym celu po wskoczeniu na nasze „karbonowe rumaki” z Avenue de Thermes od razu odbiliśmy w prawo, wjeżdżając na szosę D27. Ta miała nas zawieźć do Prades spokojniejszym i przyjemniejszym dla oka szlakiem. Szkopuł w tym, iż na tej trasie od samego początku do połowy trzeciego kilometra trzeba się było wspinać by dotrzeć na Col de Saint-Eusebe (795 m. n.p.m.). Skromna to była hopka. Jakieś 130 metrów w pionie do zrobienia, ale wybitnie mi nie szło. Na starcie czułem się wyzuty z wszelkiej energii. Bóg raczy wiedzieć czemu, skoro dzień wcześniej zaliczyłem etap stosunkowo krótki i relatywnie łatwy. Owszem środowa góra była ciężka, ale tylko jedna. No nic trzeba było to przetrwać, zaś Piotr musiał się wykazać cierpliwością. Od oglądania się za siebie mogła go rozboleć szyja. Po wjechaniu na św. Euzebiusza mieliśmy cztery kilometry w terenie pofałdowanym, w tym przejazd przez Fillols. Potem już dłuższy zjazd, na którym minęliśmy wioskę Taurinya. Odtąd jechaliśmy już wzdłuż rzeczki La Llitera. Po 13 kilometrach przemknęliśmy wzdłuż murów Abbaye Saint-Michel de Cuxa. To opactwo benedyktyńskie powstało już w roku 840, zaś swą aktualną lokalizację uzyskało w 878, po tym jak powódź zniszczyła jego pierwszą siedzibę. Po szesnastu kilometrach wpadliśmy do Prades (cat. Prada-de-Conflent). To przeszło 6-tysięczne miasteczko jest stolicą (podprefekturą) jednego z trzech okręgów na jakie podzielony jest departament Pyrenees-Orientales.
Historia Prades również sięga IX wieku. Urodził się tu w owym czasie Wilfried Włochaty – hrabia Barcelony i szeregu innych pirenejskich ziem. Postać, z którą związana jest legenda na temat sposobu powstania herbu i flagi Katalonii czyli owych czterech czerwonych pasów na złotym tle. Poza tym z Prades związany był też Jean Castex. Polityk francuski, który z merowskiego stołka w tym mieście przeskoczył w lipcu 2020 roku na paryski fotel premiera V Republiki. Miasto te nigdy nie wystąpiło w roli etapowej mety czy choć wioski startowej na Tour de France. Tym niemniej w 2017 roku rozpoczął się w nim trzeci etap hiszpańskiej Vuelty. Górski odcinek z metą w Andorra La Vella wygrany przez Włocha Vincenzo Nibalego. Z Prades musieliśmy wyjechać na północ i przeprawić się na lewy brzeg rzeki La Tet. Potem jadąc już bardziej na wschód dotarliśmy do mostu nad rzeczką La Castellane. Tuż za nim zaczęliśmy najdłuższy z pirenejskich podjazdów tej wyprawy. Południowy wjazd na Col de Jau można podzielić na dwie zasadnicze części. Pierwsza to 13 kilometrów o zmiennym, lecz ogólnie łagodnym nachyleniu. Mamy tu kilometrowe odcinki ze stromizną ledwie 1,5-2%, ale też takie na solidnym poziomie 5-6%. Średnia owego segmentu to tylko 3,7%. Druga „połówka” to ostatnie 10 kilometrów z przeciętnym nachyleniem 6,8%, gdzie każdy z pięciu finałowych kilometrów ma już stromiznę co najmniej 7%. Już na dojeździe do Catllar dawał się nam we znaki słynny w tych stronach „tramuntana”. To znaczy porywisty i chłodny wiatr wiejący z północnego-zachodu. Szczególnie dokuczliwy był na pierwszych kilometrach tej wspinaczki, więc jechanie na kole mocniejszego kolegi nie było złym pomysłem.
Na wypłaszczeniu z początku drugiego kilometra minęliśmy łącznik ze wspomnianą drogą D619. Mocując się z niewidocznym, acz silnym przeciwnikiem brnęliśmy naprzód pod prąd La Castellane co rusz przeskakując z jednego jej brzegu na drugi. Po przejechaniu 4,3 kilometra od Catllar dotarliśmy do Les Bains de Moltig. Już na dojeździe do tego uzdrowiska widać było z oddali miejscowy Grand Hotel. Główna część owej miejscowości czyli Moltig-les-Bains ulokowana jest na wzgórzach nieco dalej na północ. Aby do niej wjechać należałoby skorzystać z szosy D14a. Niemniej my trzymaliśmy się przełomu wspomnianej rzeki, który fundował nam iście bajkowe obrazki. W połowie szóstego kilometra podjazdu minęliśmy zjazd ku wiosce Campome i dalej trzymaliśmy kurs na północny-zachód. Pod koniec dziewiątego kilometra ukazał się nam przed oczyma piękny widok na Mosset. Po wyjeździe z tej wioski mieliśmy do przejechania jeszcze ponad 13 kilometrów. Niebawem droga odbiła wyraźniej na zachód, lecz nadal uparcie trzymała się lewego brzegu La Castellane. W środkowej fazie tej wspinaczki czułem się na tyle dobrze, iż mogłem nawet nieco podkręcać tempo dyktowane przed Piotra. Jechało nam się przyjemnie. Było ciepło, teren otwarty, widoki przednie, nawet wiatr jakby ucichł. Na ostatnich 7 kilometrach szlak stał się bardziej kręty, zaś na 3 kilometry przed finałem droga D14 wpadła do lasu. Z tego co ustaliłem to po północnej stronie Col de Jau cały podjazd przebiega w tak zacienionym środowisku. W samej końcówce miałem kłopoty z utrzymaniem rytmu Piotra. Tym razem wzięły się one jednak z problemu z tylną przerzutką niż gorszego dnia.
Piotrek dostosował swe tempo do mojego i na przełęcz wjechaliśmy razem w czasie 1h 24:16 (avs. 16,1 km/h). Wspomniani „profi” z ekipy Kern Pharma na dystansie 22,7 kilometra byli od nas szybsi o niespełna 15 minut czyli nie „zaginali się” w tempie wyścigowym. Na przedostatnim kilometrze tuż za ostatnim wirażem minęliśmy pozostałości po dawnej Station du Ski Col de Jau. Przez miejscowych nazywaną ongiś „najmniejszą stacją narciarską świata”, bowiem ten powstały pod koniec lat 60. ośrodek był obsługiwany przez jeden orczyk i miał w ofercie dwie trasy o łącznej długości zaledwie 800 metrów. Prawdziwie niemiłą niespodzianką było załamanie pogody w rejonie przełęczy. U podnóża tego podjazdu mieliśmy temperaturę 26 stopni. Jeszcze na dwa kilometry przed przełęczą mój licznik zanotował 20. Tymczasem na Col de Jau powitały nas chmury i przede wszystkim ostry wicher zacinający mżawką. Po ciepełku nie było śladu. Mieliśmy tam ledwie 12-14 stopni Celsjusza. „Tramuntana” dokazywał na całego. Na szczęście można się było osłonić przed tym wietrzyskiem wchodząc pod dach czegoś w rodzaju wiaty autobusowej. Ponoć owa przełęcz między szczytami Pic de Madres (2469) i Pic Dourmidou (1844) słynie z kapryśnej aury. Już XIX-wieczny historyk Bernard Alart nazwał Col de Jau „bramą złej pogody”. Po prostu ciepłe powietrze znad Morza Śródziemnego często zderza się tu ze znacznie chłodniejszym nadciągającym z głębi lądu. Zimą skutkiem owych „spotkań” bywają śnieżyce. Niemniej gdy tylko aura jest znośna to biorąc pod uwagę umiarkowaną wysokość Jau przejazd przez nią jest możliwy nawet w środku zimy.
Miejsce startu: Villefranche-de-Conflent (N116, D6)
Wysokość: 1760 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1311 metrów
Długość: 21,1 kilometra
Średnie nachylenie: 6,2 %
Maksymalne nachylenie: 16 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Prognozy pogodowe na drugą środę tej wyprawy były dość nieciekawe. Przewidywały deszcz, a nawet burzę około południa. To skłoniło mnie do definitywnej rezygnacji z długiej wycieczki na szlaku z Olette do Ur i z powrotem. Zdecydowaliśmy się trzymać bliżej domu. Na ten dzień wyznaczając sobie spotkanie z Col de Mantet. Jednym z dwóch najtrudniejszych podjazdów w całym departamencie Pyrenees-Orientales. Na pewno zaś najcięższym ze wszystkich znajdujących się w granicach krainy historycznej Conflent. Czekała nas wspinaczka o długości aż 21 kilometrów i przewyższeniu przeszło 1300 metrów. Ze wszystkich wzniesień jakie poznaliśmy w trakcie owych dwunastu pirenejskich etapów jedynie zachodnia strona Port de Pailheres była porównywalnym (acz ciut większym) wyzwaniem. Wedle klasyfikacji rodem ze strony „cyclingcols” Mantet ex-aequo z podjazdem do jeziora Cap de Long jest dziesiątą najtrudniejszą premią górską w całym regionie Oksytania. W tym zestawieniu całe podium zajęte jest przez wzniesienia z departamentu Hautes-Pyrenees. Pierwsze miejsce „okupuje” Col de Portet, zaś drugie i trzecie lokaty należą do obu stron słynnej Col du Tourmalet. Wspomniana strona oprócz szczegółowej prezentacji profilu danego podjazdu zwykła też porównywać go z innym (podobnym) ujętym w swej bazie. Dla Mantet takim wytypowanym „bliźniakiem” jest alpejska Col de Pierre-Carree z okolic miasta Cluses. Nie da się ukryć, iż obie mają podobną wysokość oraz podstawowe wymiary. Inaczej rozkładają się na nich wartości nachylenia. Na sabaudzkiej górze są one równiej rozłożone, zaś na Mantet stromizna stopniowo narasta.
Jest jeszcze jedna okoliczność, która sprawia iż porównanie Mantet z Pierre-Carree wydaje się być trafione. Gdy mówimy o przełęczy drogowej mamy zapewne na myśli górską przeprawę, na którą można wjechać co najmniej z dwóch stron. Szosę łączącą ze sobą dwie doliny usytuowane po przeciwległych stronach jakiegoś pasma górskiego. Z tego punktu widzenia zarówno Mantet jak i jej bliźniaczka z Górnej Sabaudii są „fałszywymi” przełęczami. Owszem z jednej ich strony mamy przeszło 20-kilometrowy podjazd, lecz z drugiej jedynie około 3-kilometrowy odcinek „ślepej drogi” kończący się w pewnej ukrytej pośród gór lokalizacji. Przy czym jednak za Pierre-Carree skrywa się Flaine, słynący ze świetnych warunków śniegowych ośrodek narciarski będący częścią wielkiej domeny Grand Massif. Natomiast za Col de Mantet schowana jest jedynie skromna wioska o tej samej nazwie, w której na stałe mieszka ledwie 31 osób. Alpejski ośrodek niewątpliwie żyje ze śniegu. Tymczasem dla pirenejskiej osady obfite opady białego puchu są zmorą, gdyż skutkują jej autentycznym odcięciem od świata. Zresztą jeszcze jakieś pół wieku temu nawet latem spełniała ona baśniowe kryteria wsi „za górami, za lasami”. To jest do czasu, gdy w roku 1969 dociągnięto do niej szosę D6. Aby z przełęczy Mantet dotrzeć do owej „zagubionej” osady trzeba stracić ze zdobytej wcześniej wysokości przeszło 200 metrów. Tym samym w ramach powrotu do cywilizacji trzeba później pokonać całkiem solidną górkę o długości 2,7 kilometra przy średnim nachyleniu 7,8% i max. 13%. Żaden z nas się na to nie zdecydował. Chmury ponad przełęczą skutecznie zniechęcały do przedłużania naszych przedpołudniowych wycieczek.
Użyłem w tym miejscu liczby mnogiej, bowiem na podbój Mantet wybraliśmy się osobno. Wobec takiej, a nie innej prognozy najlepiej było załatwić sprawę przed południem. Dla Piotra przywykłego do porannych treningów na basenie wyjazd z bazy kwadrans po ósmej nie stanowił żadnego problemu. Ja zgodnie ze swoim „zegarem biologicznym” ruszyłem z domu równo godzinę później. Wyjeżdżając z Vernet-les-Bains trzeba było przejechać przez centrum uzdrowiska. Potem czekał nas przeszło 4-kilometrowy zjazd ku drodze N116. W połowie tego odcinka minąłem miejscowość Corneilla-de-Conflent, w której swego czasu swą główną rezydencję mieli hrabiowie Cerdanii i Conflent. Po dotarciu do głównej doliny za rondem należało skręcić w lewo. Do przejechania po wspomnianej „krajówce” było tylko 800 metrów, z czego połowa wzdłuż zabytkowych murów Villefranche-de-Conflent. Owa rozgrzewka skończyła się po około sześciu kilometrach. Teraz trzeba już było wskoczyć na drogę D6 czyli ponownie odbić w lewo. Tym razem jakby zawracając na południe. Podjazd na Col de Mantet wiedzie bowiem doliną rzeczki La Rotja biegnącej niemal równolegle względem Le Cady, która przepływa przez Vernet. Wspomniałem już, że podczas owej wspinaczki stromizna rośnie wraz z upływem kilometrów. W dużym skrócie można powiedzieć, iż mamy tu łagodny początek wzniesienia, umiarkowanie wymagający środek i na deser stromą końcówkę. Przez pierwsze 8 kilometrów nachylenie trzyma się na poziomie od 3 do 5% przy przeciętnej ledwie 3,7%. Potem przez 4 kilometry oscyluje ono pomiędzy wartościami 5,5 a 7% przy średniej 6,2%. Natomiast ostatnie 9 kilometrów to już spore wyzwanie. Stromizna poszczególnych kilometrów waha się między 7,5 a 9,5 %. Całość tego długiego segmentu ma średnio 8,5%, zaś max. sięga 15%!
W przeciwieństwie do wtorkowych podjazdów na przełęcze Creu i Llose ta wspinaczka wiedzie przez tereny zamieszkane. Na trzecim i czwartym kilometrze minąłem trzy części wioski Fuilla (cat. Fulla) rozlokowanej na wysokościach od 516 do 571 metrów n.p.m. Przy okazji miałem szybki kurs języka katalońskiego. Dolna znaczy Avall, środkowa Mitg, zaś górna to Amunt. Nieco dalej tuż przed wjazdem do Sahorre dostrzegłem za ogrodzeniem wylegującego się w cieniu drzew osła. Trzeba dodać, iż jest to zwierzę będące współcześnie symbolem Katalonii. Niejako w opozycji do hiszpańskiego byka. Kataloński osioł jako zwierzę zagrożone wyginięciem, ma symbolizować opiekę, jakiej wymagają do przetrwania kataloński język i kultura. Ponadto ma uosabiać katalońskie cechy takie jak: upór, wytrzymałość i pracowitość. W połowie siódmego kilometra podjazdu byłem już w centrum wspomnianej miejscowości mijając drogę D27, która stanowi najkrótszy łącznik pomiędzy nią a „naszym” Vernet. Powyżej Sahorre szosa D6 biegnie już prawym brzegiem La Rotja. Niebawem nachylenie wzrosło, zaś nasz górski szlak zaczął się wić wzdłuż rzeczki pokonując malowniczy wąwóz. To na tym wąskim odcinku minąłem się z Piotrem, który zjeżdżał już z Mantet. Dopóki moja droga trzymała się wspomnianej rzeczki nachylenie było co najwyżej umiarkowane. Charakter podjazdu zmienił się pod koniec dwunastego kilometra, gdy szosa wróciła na lewy brzeg La Rotja i tym razem odbiła już wyraźnie w kierunku zachodnim. Od tego momentu zaczęły się mocniejsze procenty, zaś droga zaczęła śmielej zdobywać kolejne metry w pionie pnąc się ku przełęczy zakosami. Jeszcze przed wjazdem do Py (cat. Pi de Conflent) minąłem dwa pierwsze wiraże. Powyżej tej wioski napotkałem zaś dwanaście kolejnych.
Przed wiekami Py skazano na zagładę. W latach 60. XVII wieku mieszkańcy krain Vallespir i Conflent zbuntowali się przeciwko nowej francuskiej władzy. Jedną z siedzib powstańców była właśnie owa wioska. Powstanie Cherubinów stłumiono, zaś Pi miała być zrównana z ziemią, zaś jej ruiny posypane solą. Wioska jednak przetrwała. Obecnie żyje w niej 80 osób. Natomiast potężna niegdyś dynastia Burbonów przestała władać Francją po Wiośnie Ludów z roku 1848. Na wylocie z Py po raz pierwszy trzeba się zmierzyć z dwucyfrową stromizną. Na ostatnich 10 kilometrach podjazdu pod Mantet musiałem pokonać więcej metrów w pionie niż na całym podjeździe pod Col d’Agnes, który tydzień wcześniej nieźle dał mi się we znaki. Tym razem łatwiej poszło. Kolejne dni górskiej zaprawy przyniosły pozytywne efekty. Żadnej wielkiej formy oczywiście nie złapałem, ale pod koniec tej wyprawy kręciłem już przynajmniej na przyzwoitym poziomie. Według stravy najdłuższy segment z Col de Mantet czyli dystans 20,82 kilometra pokonałem w 1h 31:05 (avs. 13,7 km/h). Piotrek potrzebował na to 1h 27:55. Tym razem straciłem więc do niego 3:10, z czego połowę tej różnicy bynajmniej nie na trudnej końcówce, lecz na środkowym odcinku pomiędzy Sahorre a Py. Mantet nigdy nie gościła na trasach ważnych imprez kolarskich i zapewne nigdy się na nich nie pojawi. Nie przeszkadza to jednak profesjonalistom trenować w tej okolicy. KOM z całej „naszej” góry należy do Baska Mikela Bizkarry. Natomiast najlepsze czasy na sektorach środkowym i górnym wykręcił tu Estończyk Rein Tarramae. Kolarz mający na swym koncie dwa wygrane etapy Vuelty i jeden w Giro.
Na górze spotkałem jedynie starszego jegomościa z brzuszkiem dosiadającego elektrycznego górala. Chwilę porozmawialiśmy. Mocno się zdziwił, iż w te strony zawiało kogoś z dalekiej Polski. Do Mantet nie zjechałem. Swoją drogą ciekawe czy wioska ta częściej gości ambitnych amatorów kolarstwa czy też może najwytrwalszych górskich piechurów. Leży wszak na trasie GR10. To znaczy na pirenejskim szlaku łączącym baskijskie Hendaye znad Atlantyku z katalońskim Banyuls-sur-Mer nad Morzem Śródziemnym. Ta mega-marszruta liczy aż 916 kilometrów i biegnie przez pięć francuskich departamentów. Jej pokonanie w tempie dostosowanym do możliwości zwykłego śmiertelnika obliczone jest na 52 dni. Śmiałkowie muszą tu pokonać „z buta” 48.000 metrów przewyższenia, wchodząc maksymalnie na wysokość 2734 metrów n.p.m. Po nawrotce i długim zjeździe do drogi N116 musiałem jeszcze zaliczyć 5-kilometrową wspinaczkę do Vernet. Piotr dojechawszy tam wcześniej dodał sobie jeszcze 8 kilometrów na szlaku do Sahorre i z powrotem. Przed trzynastą byliśmy już obaj w bazie, zaś aura wcale nam się nie zbiesiła. O ile tego dnia na starcie w miałem ledwie 19 stopni to na mecie już 27. Skoro zaś pogoda pozytywnie nas zaskoczyła warto było sobie znaleźć na dworze jakieś ciekawe zajęcie poza-kolarskie. Sporą atrakcję turystyczną mieliśmy w najbliższej okolicy. Dlatego po obiedzie zjechaliśmy ku głównej dolinie, by tam już pieszo pozwiedzać otoczone średniowiecznymi murami Villefranche-de-Conflent. To historyczne miasteczko bardzo nam się spodobało. Na tyle, że wróciliśmy do niego dzień później, choć już w celach nieco komercyjnych. Na krótki opis tego miejsca pozwolę sobie zatem w relacji z dwunastego dnia naszych pirenejskich wojaży.
Miejsce startu: Pont sur Ribrera de Cabrils (D4, D4C)
Wysokość: 2032 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1001 metrów
Długość: 19 kilometrów
Średnie nachylenie: 5,3 %
Maksymalne nachylenie: 9 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Po wizycie na Col de Creu, a przed kolejną wtorkową wspinaczką musieliśmy pokonać pierwsze 13 kilometrów z długiego zjazdu do Olette. Należało dojechać do rozdroża, na którym od drogi D4 odchodzi boczna szosa D4c prowadząca na Col de la Llose. Ustaliliśmy, iż ten podjazd podobnie jak dzień wcześniej Puigmal pokonamy osobno. Piotr jest kolarzem lubiącym wiatr we włosach i pewien dreszczyk emocji na zjazdach. Dzięki lepszej technice i odrobinie brawury zapewne nadrobiłby nade mną ze dwie minuty na odcinku o takiej długości. Ja po nawrotkach z przełęczy wolę raczej kontemplować górski krajobraz w ramach osobiście przyznanej sobie nagrody za wcześniej wykonaną pracę. Przede wszystkim jednak zjazdy są dla mnie okazją by uwiecznić w obiektywie aparatu co ładniejsze obrazki z przejechanych dopiero co wzniesień. Taka „praca” fotoreportera-dokumentalisty zabiera zaś nieco czasu. Tym samym było pewne, iż na rozdrożu pojawię się nie dwie, lecz ze dwadzieścia minut po koledze. Nie było sensu by Pietro czekał na mnie aż tak długo. Gdy zjechałem do tablic przy rozjeździe na przystanku autobusowym spostrzegłem hasła wymalowane przez zwolenników niepodległej i zapewne niepodzielnej Katalonii. To znaczy „Sem catala” (Jesteśmy Katalończykami) oraz „Visca Catalunya Llivre” (Niech Żyje Wolna Katalonia). Sześć lat wcześniej napisy o podobnym politycznym wydźwięku widziałem na znanym z tras Volta a Catalunya podjeździe do stacji Port-Aine. Na rozdrożu okazało się, iż na rozpoczęcie drugiej wspinaczki przyjdzie mi jeszcze chwilkę poczekać. Pierwsze 1,2 kilometra na drodze D4c prowadziło bowiem tylko w dół.
Wschodni podjazd na Col de la Llose zaczyna się bowiem dopiero za mostkiem ponad rzeczką Cabrils. To całkiem spore wzniesienie o nieco solidniejszym nachyleniu niż sąsiednie Col de Creu. W postaci przez nas poznanej ma ono długość 13,5 kilometra i średnią stromiznę 6,2% co daje przewyższenie przeszło 830 metrów. Nawet taką Llose spokojnie można zatem uznać za premię górską pierwszej kategorii. Natomiast w razie rozpoczęcia wspinaczki w Olette mielibyśmy już do czynienia z przeszło 24-kilometrowym podjazdem o amplitudzie grubo ponad 1200 metrów. Nachylenie „naszej Llose” było solidne, acz w żadnym momencie nie zaskakujące stromizną. Dość powiedzieć, iż maximum na całym tym wzniesieniu to ledwie 8%. Nieco trudniejsza jest pierwsza połowa. Początkowo przeważają tu odcinki z nachyleniem na poziomie 6,5-7%, później normą są sektory o wartościach 5,5-6%. Jest to zatem subtelna różnica. Gdybyśmy podzielili te przeszło 13 kilometrów na trzy tercje o równej długości to wyszłyby nam segmenty o średnich stromiznach kolejno: 6,6% – 6,3% oraz 5,6%. Llose podobnie jak Creu nie została jeszcze odkryta przez organizatorów Tour de France. Okazji ku temu nie ma wiele, bowiem „Wielka Pętla” ostatnio rzadko zagląda do departamentu Pyrenees-Orientales. Obie przełęcze są łącznikami pomiędzy historycznymi krainami Conflent i Capcir. Spokojnie każdą z nich można wkomponować w program dowolnego etapu wiodącego ze wschodu przez Col de Pailheres ku mecie w departamencie Ariege lub na terenie Andory. Przy tym Llose łatwo dałoby się też wpleść w górski odcinek zmierzający w tym samym kierunku, lecz południowym szlakiem przez Cerdanię i Col du Puymorens.
W minionym sezonie „profi” pojawili się jednak nieopodal owej przełęczy. Ledwie jedenaście dni po naszej wizycie w pobliskiej stacji narciarskiej Les Angles zakończył się królewski etap wyścigu Route d’Occitanie wygrany przez Kanadyjczyka Michaela Woodsa. Jednak nawet włodarze tej imprezy nie wybrali dojazdu naszym bezludnym szlakiem. Skorzystali z trasy wiodącej przez przełęcze Jau i Hares. Wschodnia droga na Llose prowadzi przez tereny bardzo słabo zaludnione. Według ostatniego spisu ludności w całej gminie Ayguatebia-Talau mieszka raptem 35 osób! Droga prowadzi generalnie w kierunku południowo-zachodnim. Przez pierwsze 7 kilometrów z hakiem trzyma się blisko rzeczki Pujols, co jakiś czas przeskakując z jednego jej brzegu na drugi. W połowie czwartego kilometra wspinaczki na około minutę zatrzymałem się na rozjeździe. Po namyśle ruszyłem dalej przed siebie. Alternatywą był skręt w lewo na szosę D4d prowadzącą do osady Talau. Trzymając się drogi D4c po przejechaniu kolejnego kilometra wjechałem do Ayguatebii. Na terenie wioski pokonałem trzy wiraże, po czym zostawiłem za plecami wąską dróżkę wiodącą na Coll de Jouell (1499 m. n.p.m.). W połowie ósmego kilometra nasz szlak skręcił na zachód, po czym na początku jedenastego kilometra minął boczną drogę D4f prowadzącą do wioski Caudies-de-Conflent. Ta szosa łączy się z drogą D4 powyżej wioski Railleu. Dzięki niej można zatem znacznie szybciej przeskoczyć z Creu na Llose. Ostatnie 3,5 kilometra wiodły znów wyraźnie na południe. Po niespełna godzinie jazdy dotarłem na przełęcz. Według stravy przejechanie segmentu o długości 13,77 kilometra zabrało mi de facto 57:51 (avs. 14,3 km/h). Piotrek jak zwykle był szybszy, uzyskał tu czas 56:02.
Na Col de le Llose jest schronisko i sporo miejsc parkingowych. Nie bez przyczyny. Mieści się tu bowiem największa z trzech części ośrodka narciarskiego Estacion Nordica del Capcir. Wokół przełęczy wytyczono trasy biegowe o łącznej długości 56 kilometrów, a poza tym można tu jeszcze uprawiać biathlon, saneczkarstwo i chodzić na rakietach śnieżnych. Na Llose nie spotkałem Piotra. Dlatego, iż nie był to dla nas jeszcze koniec wspinaczki. Przed naszym przyjazdem ustaliłem, iż na pobliski szczyt Pic de la Tossa (2034 m. n.p.m.) także prowadzi droga asfaltowa. Tym samym Llose stała się jedynie środkiem do osiągnięcia wyższego celu. Dzięki swemu odkryciu mogłem zdobyć kolejny pirenejski „dwutysięcznik”, a przy tym wykonać podjazd o przewyższeniu nieco ponad tysiąca metrów. Cóż trzeba było zrobić? Najpierw należało zjechać 900 metrów drogą D4 wiodącą w kierunku miejscowości La Llagonne. Potem tuż przed ostrym wirażem należało odbić w lewo i wjechać na węższą dróżkę prowadzącą (jak się okazało) na wojskową strzelnicę. Z tego miejsca do szczytu brakowało jeszcze 4,4 kilometra. Pierwszy kilometr biegł w terenie góra-dół. Dopiero ostatnie 3,5 kilometra były już prawdziwym podjazdem. Wzniesieniem o średnim nachyleniu 6,8%. Nieco łatwiejszym na dole, zaś na finałowych dwóch kilometrach trzymającym już na stałym poziomie 7-8% przy max. 9. Nawierzchnia była chropowata i z lekka posypana żwirem. Im wyżej tym gorszej jakości. Ostatnie 200 metrów trzeba już było pokonać po szutrze. Znacznie wcześniej, bo przeszło 2 kilometry przed finałem minąłem stojącego na poboczu Piotrka, który na zjeździe „złapał kapcia”. Na przedostatnim kilometrze droga przecinała obszerną łąkę. Centralne miejsce poligonu. W oddali widać było czołgi. Najwyraźniej strzela się tu pociskami naprawdę dużego kalibru.
Na nasze szczęście tego dnia wystrzeliła tu tylko dętka w rowerze mojego kompana. W spokoju wspinałem się zatem dalej. Powyżej łąki skręciłem ostro w lewo i niebawem minąłem pośrednią przełęcz Coll de Brilles (1969 m. n.p.m.). Z prawej strony dociera do niej alternatywna, acz gruntowa ścieżka z Col de la Llose. Od wspomnianego zakrętu ponownie zbliżałem się do owej przełęczy. Przynajmniej do czasu, gdy na 300 metrów przed końcem trzeba było pokonać pierwszy z trzech wiraży. Tuż za nim skończył mi się asfalt pod kołami, ale w upartości swej postanowiłem dobić do samego końca drogi. Jak wynika ze stravy finałowy segment o długości 3,4 kilometra przejechałem w 16:15 (avs. 12,6 km/h). Piotr znów był wyraźnie szybszy, gdyż pokonał go w równo 15 minut. Zakładałem, że ujrzymy się ponownie dopiero przy samochodzie. Tymczasem, gdy pokonałem pierwsze 2 kilometry zjazdu nadal spotkałem go walczącego z defektem. Nadal był dobrej myśli, iż rychło uda mu się napompować koło. Ruszyłem zatem sam w kierunku Col de la Llose, lecz na hopce ku przełęczy odebrałem „telefon od przyjaciela”. Pietro tracił już powoli wiarę w dalszą jazdę, więc poprosił bym cofnął się do niego po kluczyki do samochodu. Tym sposobem dodałem sobie kilka kilometrów i nieco metrów w pionie. Skończyłem ten etap z dystansem 89,4 kilometra i przewyższeniem niemal 2400 metrów. Dziełem przypadku wyszedł mi z tego najtrudniejszy i prawie najdłuższy dzień w tegorocznych Pirenejach. Na zjeździe zatrzymywałem się rzadziej i krócej niż miałoby to miejsce w „nie-awaryjnych” okolicznościach. Zakładałem wszak, iż na dole czym prędzej wsiądę do auta i pojadę na odsiecz koledze. Ostatecznie nie było takiej potrzeby, bowiem Pietro zjawił się w Olette zanim ja zdążyłem odpalić silnik Forda.
Po poniedziałkowej podróży pomiędzy dwoma górskimi uzdrowiskami we wtorkowy poranek obudziliśmy się w katalońskim Vernet-les-Bains. Miasteczko to ma niespełna 1,5 tysiąca mieszkańców. W przeciwieństwie do Ax-les-Thermes nie gościło nigdy największej z kolarskich imprez. Tym niemniej ma równie długą co Ax historię. Jego początki sięgają wieku IX. Miejscowi władcy czyli Hrabowie Conflent i Cerdanii na przełomie X i XI wieku założyli też w tej okolicy istniejące do dziś Opactwo św. Marcina (Abbaye Saint-Martin du Canigou). Vernet jest popularnym ośrodkiem wypoczynkowym nie tylko dzięki walorom lokalnych wód termalnych. Słynie ze słonecznego klimatu. Notuje się tu średnio 300 pogodnych dni w roku. Miasteczko ulokowane jest w osłoniętej dolinie u podnóża Pic du Canigou (2785 m. n.p.m.). To znaczy u stóp góry mającej szczególne znaczenie dla Katalończyków. Do XVIII wieku mylnie uważanej za najwyższy szczyt całych Pirenejów! Skąd ten błąd skoro Pico Aneto (3404), Vignemale (3298) czy Pica d’Estats (3140) – najwyższe wierzchołki całego łańcucha górskiego, ich francuskiej oraz wschodniej części są wyraźnie wyższe? Otóż w erze przed-naukowej liczyło się przede wszystkim wrażenie. Tymczasem Canigo jak nazywają ją miejscowi leży niespełna 50 kilometrów od Morza Śródziemnego. Tym samym na tle swej okolicy wyróżniała się bardziej niż wspomniane wierzchołki z głębi lądu. Ciekawostkę stanowi też fakt, iż na hiszpańskim banknocie z lat 70. o nominale 500 peset ujęto Vernet z ośnieżonym Pic de Canigou w tle. Według legendy jako pierwszy zdobył ją w dalekim 1285 roku Piotr III Wielki, ówczesny władca Aragonii, Walencji, Katalonii, a nawet Sycylii. Na szczycie tym stoi krzyż, do którego co roku w wigilię św. Jana zmierza z Perpignan pielgrzymka z pochodnią i katalońską flagą.
Vernet swój status uzdrowiska zawdzięcza wodom siarczkowo-sodowym, którymi leczy się choroby dróg oddechowych i schorzenia reumatyczne. Za najsłynniejszego kuracjusza w dziejach tutejszego spa uchodzi angielski pisarz Rudyard Kipling czyli autor „Księgi Dżungli”. W miejscowości tej nieopodal lokalnego merostwa stoi też jedyny w swoim rodzaju pomnik Entente-Cordiale tj. porozumienia francusko-brytyjskiego z roku 1904. Według moich założeń Vernet miało być dla nas bazą wypadową do trzech relatywnie długich pirenejskich etapów. We wtorek i środę mieliśmy podjechać samochodem do Olette. Pierwszego dnia chciałem z tej miejscowości wyruszyć główną doliną i dojechać do Mollera dels Clots (2040), po czym zjechać ku Cerdanii by z miejscowości Ur wjechać na Col del Pam (1998). Przy drugiej okazji chciałem skorzystać z bocznych dróg i w pierwszej kolejności zdobyć Col de Creu (1718), zaś w ramach „poprawki” dotrzeć przynajmniej na Col de la Llose (1866). Po czym w czwartek na pożegnanie z Pirenejami przewidziałem już wycieczkę spod domu i wspinaczki na Col de Jau (1506) oraz Col de Mantet (1760). Tym niemniej na poniedziałkowym dojeździe do Vernet nieco zwątpiliśmy w walory długiej wspinaczki po „ruchliwej” drodze N116. Potem jeszcze kolejną korektę do mego śmiałego planu dołożyła nieciekawa prognoza pogody na środę. Ostatecznie zamiast sześciu zrobiliśmy w tym czasie pięć podjazdów. Przede wszystkim zupełnie odpuściliśmy sobie mój wtorkowy projekt i tym samym kręciliśmy niemal wyłącznie po szosach historycznej krainy Conflent.
Tak czy owak we wtorkowe przedpołudnie podjechaliśmy autem do Olette. To wioska mająca niespełna 350 mieszkańców. Położona w dolinie rzeki La Tet i tym samym rozciągnięta wzdłuż drogi krajowej nr 116. Transfer był ledwie 15-kilometrowy, więc nie zabrał nam zbyt wiele czasu. Po dojechaniu na miejsce zatrzymaliśmy się w centrum naprzeciw XI-wiecznego kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja (Eglise Saint-Andre d’Olette). Przybyliśmy tu by jak najszybciej uciec z głównej doliny. Dzień był ciepły, acz szczęśliwie nie upalny. W chwili naszego startu czyli kilka minut po wpół do jedenastej mój licznik odnotował tu przyjemną temperaturę 25 stopni. Na drodze N116 mieliśmy do przejechania ledwie 350 metrów. Tuż po minięciu małej stacji benzynowej wcisnęliśmy się pomiędzy dwa domy by wjechać na drogę D4. To po niej biegnie cały przeszło 22-kilometrowy podjazd na Col de Creu. Cóż można o nim powiedzieć? Niewątpliwie jest długi, ale mimo to nieszczególnie trudny. Wzniesienie z bardzo umiarkowanym przeciętnym nachyleniem. Na dole i górze solidne, zaś w środkowej fazie łagodne. Można tu wyróżnić trzy zasadnicze segmenty. Pierwsze 6 kilometrów o średniej 6,1%. Potem równie długi odcinek z przeciętną ledwie 2,4%. No i w końcu finałowe 9-10 kilometrów ze średnią 5,6%. Najtrudniejsza faza tej wspinaczki to końcówka z trzema kilometrami na stałym poziomie 7-8% i „chwilówkami” na poziomie 10-12%. Creu po katalońsku oznacza Krzyż, ale bez wątpienia nie jest to aż tak ciężka „droga krzyżowa” jak alpejska Col de la Croix de Fer. Przełęcz ta wyznacza granicę pomiędzy Conflent a Capcir. Ta druga katalońska kraina leży w całości na sporej wysokości i znana jest z surowego klimatu. Dlatego doczekała się nawet od Francuzów przydomków typu „mała Syberia” czy też „mała Kanada”.
W teorii na tego typu górze miałem większe szanse utrzymać tempo mocniejszego kolegi. Udało się to połowicznie czyli mniej więcej do półmetka wspinaczki. Przez pierwsze 1600 metrów jechaliśmy na północ wzdłuż Riviere d’Evol. W tym momencie musieliśmy skręcić w lewo i przejechać na jej prawy brzeg. Gdybyśmy pojechali dalej prosto to jadąc boczną dróżką D4a dotarlibyśmy do wioski Evol. Bardzo malowniczej i atrakcyjnej turystycznie, o czym świadczy fakt, iż jest ona członkiem stowarzyszenia „Le Plus Beaux Villages de France”. Wioska ta stoi na szlaku wiodącym na Col de Portus (1739 m. n.p.m.). Przełęcz, którą również można zdobyć na rowerze, acz lepiej gravelowym. Za mostkiem przez kolejny kilometr jechaliśmy równolegle do wspomnianej rzeczki, ale tym razem jakby zawracając na południe. Po czym w połowie trzeciego kilometra nasza droga odbiła na zachód. W połowie czwartego kilometra minęliśmy dróżkę D4b biegnącą ku wiosce Oreilla. Stopniowo otwierał się przed nami piękny i rozległy widok na przełom rzeki Cabrils. Do połowy siódmego kilometra nachylenie było całkiem solidne. Potem teren odpuścił. Gdyby nie próba przytrzymania Piotrowego koła to rzekłbym, iż jechało się łatwo i przyjemnie. W połowie dziewiątego kilometra minęliśmy osadę Tourol, po czym jakiś kilometr dalej rozdroże godne zapamiętania. Na szczęście było ono dobrze oznaczone za sprawą dużych niebieskich tablic. To tu na wysokości około 1090 metrów n.p.m. od drogi D4 umyka w lewo szosa D4c prowadząca do wioski Ayguatebia i zarazem na przełęcz Llose. Zatem to w tym miejscu mieliśmy przerwać nasz późniejszy zjazd z Col de Creu.
Według stravy pierwsze 9,6 kilometra podjazdu pokonaliśmy w niespełna 34 minuty jadąc z prędkością 17 km/h. W drugiej części wypłaszczenia zacząłem odstawać od Piotra, acz do końca łatwego segmentu traciłem tylko drobne sekundy. Ciekawostką na tym odcinku drogi był swego rodzaju indiański totem, a de facto odpowiednio pomalowana przydrożna skałka. Po pokonaniu 15 kilometrów od wyjazdu z głównej doliny raz jeszcze trzeba było skręcić ostro w lewo i przez kilkaset metrów jechać na południe. Tym razem za plecami została nam dróżka D4e wiodącą do wioski Sansa. Nasz szlak wiódł zaś w kierunku Railleu. Do tej wioski wpadłem pod koniec siedemnastego kilometra. Na przystanku autobusowym minąłem „nieożywione” kibicki starszej daty. Wraz z początkiem dziewiętnastego kilometra zaczęła się bardziej wymagająca, finałowa faza tej wspinaczki. Na niej od czasu do czasu trzeba było pokonać ściankę z dwucyfrowym nachyleniem. Droga pięła się tu prostymi odcinkami, więc te trudniejsze fragmenty były zawczasu widoczne. Jedynie na początku ostatniego kilometra pojawiły się dwa wiraże. Potem pozostało już tylko wjechać do górskiego lasu i w cieniu drzew pokonać ostatnie 600 metrów wzniesienia. Piotr tym razem nie musiał na mnie długo czekać. Wjechałem na górę w czasie 1h 19:39 (avs. 16,8 km/h) tracąc do niego niespełna dwie i pół minuty. Finał owego podjazdu wyznaczało skrzyżowanie w pobliżu leśnego parkingu. Typowej tablicy z nazwą przełęczy tym razem nie uświadczyliśmy. Pozostał po niej tylko goły słupek. Jej nieco rzemieślniczą wersję przybito za to na pobliskim drzewie. Na tyle wysoko, by jak sądzę uchronić ją przed losem poprzedniczki.
Na rozległym szczycie Coma Morera spędziłem przeszło 20 minut. Zjechaliśmy tą samą drogą, która zawiodła nas na górę. Żaden z nas nie badał zatem dłuższej wersji tego wzniesienia. Piotr na dole przejechał przez centrum Osseji. Ja zaś do ronda przed miasteczkiem dotarłem nieco dłuższym szlakiem przez Palau-de-Cerdagne. Od samego początku zjeżdżaliśmy osobno, nie nastawiając się na wspólne pokonanie drugiej z poniedziałkowych wspinaczek. Za Osseją podobnie jak nieco wcześniej mój kolega wybrałem drogę D30, na której początkowo nie brakowało hopek. Niebawem dobiłem do szosy N116, lecz w miejscu oddalonym o 3 kilometry od Bourg-Madame. Wjazd na tą „krajówkę” był koniecznością. Niemniej chciałem ograniczyć jazdę po głównym szlaku w dolinie do niezbędnego minimum. Podjazd ku Puigmal zdecydowałem się zacząć na drodze D89, więc do przejechania na „Route Nationale” miałem tylko 2200 metrów. Dojeżdżając do Sainte-Leocadie znów byłem tylko kilkaset metrów od ziemi hiszpańskiej, choć od przejścia granicznego przed Puigcerdą ciągle się oddalałem. A to jakim cudem? Otóż po swej lewej ręce miałem Llivię – hiszpańską eksklawę na terytorium Francji. Ciekawa jest historia jej powstania. Otóż pokój pirenejski z 1659 roku przewidywał, że 33 wsie Górnej Cerdanii trafią do Królestwa Francji. Gdy podpisy na traktacie zostały już złożone, Hiszpanie zwrócili uwagę, iż jedna z tych miejscowości jest miastem i stosowne prawa posiada od roku 1528. Argumentowali zatem, iż Llivia nie powinna zmienić przynależności państwowej. Negocjatorzy ze strony Ludwika XIV ostatecznie im ustąpili, acz pod warunkiem, iż sąsiedzi z południa nigdy nie wybudują na tym terenie fortyfikacji. Llivia to jedna z czterech tego typu eksklaw współczesnej Europy. Dziś obejmuje ona obszar niespełna 13 km2 i jest zamieszkana przez blisko 1,5 tysiąca osób.
Zatrzymawszy się na styku dróg N116 i D89 nie miałem pewności jak długa wspinaczka mnie czeka. Niektóre źródła sugerowały, iż szosa skończy się nam pod kołami przy wyciągu Combe des Rameaux. To znaczy na wysokości około 1980 metrów n.p.m. Jedno było pewne. Trzeba było zmierzać w kierunku piętrzącego się na francusko-hiszpańskiej granicy szczytu Puigmal d’Err (2910 m. n.p.m.). To trzecia pod względem wysokości bezwzględnej, lecz pierwsza jeśli chodzi o tzw. wybitność góra w departamencie Pireneje Wschodnie. Jej wysokość względna to 1331 metrów. Kolarską wspinaczkę w stronę tego wyniosłego szczytu można zacząć także nieco dalej na wschód wjazdem na drogę D33a. W tym drugim przypadku na samym początku przejeżdża się przez wioskę Err. Podobnie jak na Coma Morera tu również wschodni wariant podjazdu jest krótszy i uchodzi za nieco trudniejszy. Według zaktualizowanej ostatnio punktacji rodem z „cyclingcols” to wzniesienie warte jest 655 punktów, zaś opcja zachodnia ze startem u św. Leokadii 631. Szlak wschodni ma długość 14,3 kilometra długości i średnie nachylenie 6,4%. Natomiast zachodni jest o trzy kilometry dłuższy i stąd ma średnio tylko 5,3%. Oba łączą się na wysokości niespełna 1800 metrów n.p.m. i wyżej prowadzi już tylko jedna droga. O ile na Coma Morera wybraliśmy trudniejszą wschodnią alternatywę, to na Puigmal skorzystaliśmy z nieco łatwiejszej zachodniej opcji. Niemniej czy aby na pewno ten wariant podjazdu jest luźniejszy? Tak sugerują procenty. Trzeba jednak wspomnieć, iż nasza wspinaczka była przerwana około dwukilometrowym zjazdem tuż za półmetkiem wzniesienia. Taki przerywnik potrafi zaś wybić z rytmu, a potem trzeba jeszcze odzyskać straconą wysokość. W związku z tym na zachodnim Puigmal do zrobienia w pionie są aż 993 metry, zaś na wschodnim tylko 917.
Zacząłem ten podjazd 30 minut po Piotrze. Bodaj w najgorętszej porze dnia. O godzinie wpół do trzeciej u podnóża Puigmal mój licznik zanotował aż 34 stopni. Do tego było bardzo wietrznie. Miałem nadzieję, że na podjeździe częściej będzie mi wiało w plecy niż w twarz. Tuż po starcie przeciąłem tory linii kolejowej, po której kursuje słynny w tej okolicy „Le Petit Train Jaune” czyli Żółta Kolej wąskotorowa obsługująca 63-kilometrową trasę z Villefranche-de-Conflent do Latour-de-Carol. Droga, po której przyszło nam się wspinać od startu robiła dobre wrażenie. Nawierzchnia bez zarzutu, do tego świeżo oznakowana, na pierwszych kilometrach mająca nawet wydzielony pas dla cyklistów. Co kilometr mijałem biało-zielone „kamienie milowe” pokazujące aktualną wysokość, nachylenie najbliższego odcinka jak i dystans pozostały do Cotze. To znaczy do stacji narciarskiej, na terenie której działa Refuge du Puigmal. Za nim dojechałem do zjazdu musiałem ominąć dwie bariery drogowe i przemknąć boczkiem szosy po swego rodzaju rolkach. Nie ścigałem się tu z Piotrem, ani nawet z własnym cieniem. Nie wykluczałem też, że na zjeździe skorzystam ze wschodniego wariantu trasy prowadzącego przez Err. Dlatego by został mi jakiś ślad fotograficzny po tej części wspinaczki zatrzymałem się dwa razy by zrobić zdjęcia. Zjazd był dość łagodny, lecz jak wykazał Pietro można się było na nim rozpędzić niemal do 60 km/h. Pod koniec jedenastego kilometra podjazd odżył i od razu zaproponował mi swój najtrudniejszy kilometr ze średnią stromizną 8,4%. Tak podczas przejazdu przez Cotze jak i na paru kolejnych kilometrach prawy pas drogi był wyraźnie nowszy od tego, po którym należałoby zjeżdżać. Wkrótce minąłem się z Piotrem, po czym dojechałem na polanę Les Planes, skąd startuje wspomniany wyciąg Combe de Rameaux.
Przede mną roztaczał się jakże miły widok. Droga owszem zwężała się, ale nadal była wybornej jakości. Świeżutka asfaltowa alejka. Wysokogórska ścieżka rowerowa. Elegancki „dywan” jakby powiedział Dario Kamiński. Dalsza jazda była czystą przyjemnością. Tym bardziej, że nachylenie było regularne i rzecz jasna nieporażające stromizną. Cały czas na umiarkowanym poziomie od 6 do 7,5%. Do tego jeszcze cztery przyjemne wiraże. W sam raz na zrobienie efektownych zdjęć w drodze powrotnej. Asfaltowa bajka skończyła się w miejscu zwanym Prat de Tossa w pobliżu wyciągu pociągniętego na okoliczny szczyt Pic de Duraneu. Wielki Puigmal miałem przed sobą, nieco po lewej stronie. Według stravy na dotarcie w to miejsce potrzebowałem przeszło 72 minut. De facto wspinałem się przez 1h 09:50 (odliczywszy wspomniane postoje). Piotrek na całym podjeździe był o niespełna dwie minuty szybszy. Niemniej na przeszło 6-kilometrowym finałowym segmencie zyskałem nad nim kilkanaście sekund. To była niezła wróżba przed drugim tygodniem naszej górskiej przygody. Wspinaczkę zakończyliśmy na wysokości 2229 metrów n.p.m. Tym samym Puigmal (Prat de Tossa) można by uznać za najwyżej położony kawałek kolarskiego asfaltu nie tylko w departamencie Pyrenees-Orientales, lecz nawet w całych francuskich Pirenejach! Ta sprawa jest dyskusyjna, bowiem Collade de Roques-Blanches i Port de Boucharo są nieco wyższe. Tym niemniej wspinaczka na to pierwsze wzniesienie, ponoć możliwa do wykonania na rowerze szosowym, na ostatnich kilometrach wiedzie po szutrze. Z kolei finałowy odcinek tej drugiej góry (powyżej Col de Tentes 2208 m. n.p.m.), choć asfaltowy jest na stałe zamknięty dla samochodów. Ba, z rzadka można go pokonać rowerem o czym sam się przekonałem w czerwcu 2018 roku.
Z Puigmal zjechałem szlakiem przetartym na podjeździe. Piotr miał nade mną spory zapas czasu. Zdążył zatem wrócić do samochodu pozostawionego w Bourg-Madame i następnie podjechał do Sainte-Leocadie, by mnie zgarnąć pod sam koniec zjazdu. Powoli zbliżała się godzina siedemnasta. Bez zbędnej zwłoki należało się zapakować do auta i ruszać w dalszą drogę ku bazie noclegowej nr 4 wynajętej w Vernet-les-Bains. Mieliśmy do przejechania jeszcze 50 kilometrów niemal w całości „krajówką” N116. Na początek kilkanaście kilometrów pod górę z finałem w Mont-Louis. To jedna z mniejszych gmin w całej Francji. Obejmuje obszar ledwie 39 hektarów, więc ma powierzchnię mniejszą od Watykanu. Niemniej nie z tego słynie. To górska twierdza powstała w czasach „Króla Słońce” czyli Ludwika XIV, co zresztą pobrzmiewa w jej nazwie. Jej architektem był oczywiście Sebastien Le Preste de Vauban – wybitny inżynier wojskowości, architekt i urbanista. Twórca wielu warowni na terenie Francji, by wymienić tylko: Arras, Besancon, Briancon, Longwy czy Villefranche-de-Conflent, którą to już wkrótce też mieliśmy ujrzeć. Mont-Louis całkiem niedawno, bo w trakcie TdF z 2021 roku było premią górską pierwszej kategorii na etapie z Ceret do Andorry. Pierwszy zameldował się tu Holender Wout Poels. Po minięciu Góry Ludwika zaczęliśmy długi zjazd przez Olette do Villefranche, gdzie rzuciliśmy tylko okiem na kolejne warowne miasteczko i skręciliśmy w drogę D116 by podjechać do Vernet. Zanim zaczęliśmy poszukiwanie naszego lokum przy Avenue de Thermes zdążyliśmy jeszcze zrobić zakupy w miejscowym supermarkecie. Nowy apartament przypadł nam do gustu. Dwie sypialnie, salonik z kuchnią & łazienka za niewygórowaną cenę. Jego sporym plusem-bonusem był wychodzący na zachodnią stronę domu, obszerny i nasłoneczniony taras z pięknym widokiem na uzdrowisko jak i okoliczne góry.
Początek drugiego tygodnia tej wyprawy oznaczał dla nas nie tylko pożegnanie z samym Ax-les-Thermes, lecz również definitywny wyjazd Ariege. Departamentu, na którego drogach gościliśmy od drugiej części pierwszego etapu. Po blisko 100-kilometrowym transferze w kierunku południowo-wschodnim na kolejne cztery noce mieliśmy się zatrzymać w Vernet-les-Bains. Niemniej na szlaku owego przejazdu pomiędzy dwoma uzdrowiskami wyznaczyłem nam przystanek pod hiszpańską granicą. To znaczy w miejscowości Bourg-Madame, skąd już na rowerach mieliśmy ruszyć ku szczytom Cime de Coma Morera oraz Puigmal. Z Ax wyjechaliśmy po godzinie dziesiątej. Na początek musieliśmy podjechać na Col de Puymorens (1920 metrów n.p.m.). Ta przełęcz w masywie Carlit niegdyś była bardzo popularnym punktem na trasach Tour de France. To jest w czasach, gdy „Wielka Pętla” przemierzała francuskie góry jedynie głównymi szlakami przez Alpy czy Pireneje. Coll de Pimorent zadebiutowała jeszcze przed wybuchem I Wojny Światowej. Na TdF z lat 1913-14 podjeżdżano na nią od strony północnej. Pierwszym jej zdobywcą stał się Belg Marcel Buysse. Jak dotąd Tour skorzystał z tej przełęczy 24 razy. Natomiast Vuelta 3-krotnie. W okresie międzywojennym przełęcz ta pojawiła się na Tourze aż 15 razy na 21 rozegranych w owym czasie edycji. Natomiast po II Wojnie Światowej już tylko 7 razy. Przy tym ledwie ledwie dwukrotnie za „moich czasów”, a urodziłem się w listopadzie 1976 roku. W obu przypadkach działo się to na etapach prowadzących do Andory, kiedy to Puymorens pokonywano od łatwiejszej południowej strony. W 1993 roku premię górską na niej wygrał Kolumbijczyk Oliveiro Rincon, zaś w 2021 roku Belg Wout Van Aert.
Północna Puymorens to kawał góry. Ten podjazd ma długość 27,4 kilometra, acz średnie nachylenie tylko 4,4%. Wspinaczka ta na odcinku aż 24 kilometrów pokrywa się z wjazdem na „kolarski dach” Pirenejów czyli Port d’Envalira (2407 m. n.p.m.). Tym samym większą jej część poznałem już w lipcu 2007 roku. Fajne są ciekawostki historyczne i geograficzne związane z tą przełęczą. Jeszcze w połowie XVII wieku przez Puymorens biegła granica między włościami francuskich Burbonów i hiszpańskich Habsburgów. Niemniej na mocy postanowień Pokoju Pirenejskiego z 1659 roku Francja przejęła katalońskie komarki: Rossello (Rousillon), Capcir, Conflent, Vallespir i Alta Cerdanya, które dziś wespół z oksytańską krainą Fenouilledes tworzą departament Pyrenees-Orientales ze stolicą (prefekturą) w Perpignan. Trwalsze od linii politycznych podziałów są odwieczne reguły natury. Pimorent niezmiennie oddziela dorzecza Garonny i Ebro, a tym samym zlewiska Oceanu Atlantyckiego i Morza Śródziemnego. Jadąc pod górę drogą N20 na wysokości 1515 metrów n.p.m. minęliśmy wjazd do tunelu drogowego pod Col de Puymorens, oddanego do użytku w roku 1994. Jakieś 5 kilometrów dalej zostawiliśmy za plecami skręt ku Księstwu Andory. Gdy dotarliśmy na przełęcz poprosiłem Piotra o krótki postój w tym miejscu. Może kiedyś będzie okazja by zdobyć ją na rowerze. Niemniej w tym roku nie było jej na mojej liście życzeń. Nic jednak nie stało na przeszkodzie by w tym miejscu rozprostować nogi i rozejrzeć się po pięknej okolicy. Po kilku minutach wdychania górskiego powietrza zaczęliśmy zjazd ku Bourg-Madame. Tym samym wjeżdżając na teren tzw. Katalonii Północnej.
Pod koniec zjazdu, nieopodal Latour-de-Carol dogoniliśmy grupkę kolarzy Bora-Hansgrohe, najwyraźniej przebywających na zgrupowaniu wysokogórskim miesiąc przed Tourem. Pośród kolegów w oliwkowych koszulkach wyróżniał się Maximilian Schachmann jadący w należnym mu wówczas trykocie mistrza Niemiec. Niebawem dotarliśmy do Bourg-Madame czy może Guingueta d’Ix jak brzmi historyczna nazwa tej miejscowości. Wersja francuska pojawiła się dopiero w roku 1815 i została nadana na cześć żony Księcia Angouleme (ostatniego Delfina Francji). Po przyjeździe do miasteczka zatrzymaliśmy się na parkingu przy drodze N116. W miejscu z widokiem na początek drogi D70, na której mieliśmy zacząć pierwszy z naszych poniedziałkowych podjazdów. Przed sześciu laty podczas 16-dniowej podróży po Katalonii i Andorze zaliczyłem dwie premie górskie na terenie Baixa Cerdanya. To znaczy w tej części owej krainy historycznej, która pozostała przy Hiszpanii. Pierwszą z nich był podjazd do stacji Coma-Oriola (sąsiadującej z ośrodkiem La Molina znanym z wielu edycji Volta a Catalunya). Drugą zaś późniejsza o cztery dni wspinaczka do Refugi Cap del Rec. Pamiętna za sprawą zjazdu do Martinet, na którym dopadła nas burza gradowa. Teraz niejako dla „równowagi” mogłem zdobyć parkę wzniesień w rejonie Alta Cerdanya. Na tą okoliczność wybrałem nam Coma Morera i Puigmal. De facto najwyższe szosowe góry nie tylko Cerdanii, lecz i całego departamentu Pirenejów Wschodnich. Co prawda nieco wyższa od nich jest Collada de las Roques Blanques (2252 m. n.p.m.). Tym niemniej na tym potężnym podjeździe z krainy Vallespir przez kilka ostatnich kilometrów jedzie się już ponoć po nawierzchni szutrowej.
Bourg-Madame ma obecnie około 1200 mieszkańców. Leży pod samą hiszpańską granicą. Dość powiedzieć, iż podjazd pod Cim de Coma Morera (fran. Cime de Coume-Mourere) zaczynaliśmy z miejsca oddalonego ledwie 450 metrów od dawnego przejścia granicznego. Z racji owej bliskości w pierwszych miesiącach roku 1939 powstał tu obóz dla uchodźców republikańskich uciekających z Hiszpanii po przegranej wojnie domowej. Z miasteczka na wspomnianą górę można podjechać na dwa sposoby, acz nie dwoma zupełnie różnymi drogami. My wybraliśmy krótszy, lecz bardziej stromy wschodni wariant tej wspinaczki. Opcja zachodnia liczy sobie aż 23 kilometry. Skąd bierze się owa różnica 4 kilometrów? Dolna i górna faza tego podjazdu jest wspólna dla obu tych szlaków. Na dwa różne sposoby można jednak pokonać jego środkowy segment. Droga rozdwaja się na wysokości 1660 metrów n.p.m., po czym obie odnogi ponownie schodzą się na poziomie 1990 n.p.m. tuż po tym jak ścieżka zachodnia mija pośrednią przełęcz Coll de Pradelles. Owe 330 metrów przewyższenia można zaś pokonać w ciągu 5 kilometrów (na wschodzie) lub też ciułając je aż przez 9 kilometrów (na zachodzie). Ruszyliśmy pod górę o wpół do dwunastej przy temperaturze 28 stopni. Pierwsze 2800 metrów prowadziło nas prosto do miejscowości Osseja. Ów wstęp do prawdziwej wspinaczki miał nachylenie tylko 3,5%, lecz od startu musiałem się sprężać za sprawą tempa, które narzucił Pietro. Ten odcinek przejechaliśmy ze średnią niemal 24 km/h, po czym na rondzie skręciliśmy w prawo ku pobliskiemu Palau-de-Cerdagne. Na dobrą sprawę mogliśmy też pojechać prosto czyli przez centrum Osseji.
Czwarty kilometr mieliśmy płaski, zaś w drugiej połowie piątego trafił się nam nawet krótki zjazd. Po przejechaniu 5 kilometrów wypadliśmy z Avenue du Lac na Chemin de la Foret, która wkrótce stała się już Drogą Leśną (Route Forestiere). Już na wysokości kampingu El Pailles czyli w połowie szóstego kilometra ścieżka ta nabrała górskiego charakteru. Niestety musieliśmy na niej walczyć nie tylko z solidnym nachyleniem, lecz również z kiepskim stanem nawierzchni. Niewątpliwie najsłabszym jaki widzieliśmy od początku tej wyprawy. Na odcinku ostatnich 6 kilometrów przed wspomnianym rozjazdem średnia stromizna wynosiła 7,1%. Tym razem naprawdę próbowałem przytrzymać koło Piotra, ale i tak ostatecznie poległem. W strategicznym miejscu obaj pojechaliśmy w lewo. Przyznam, że sam podjazd bardzo mi się podobał. Poza stanem asfaltu miał same zalety. Cisza, spokój i ładne widoki. Było też gdzie się pomęczyć. Na przykład na naszym środkowym segmencie są trzy kilometry z rzędu na poziomie 8-8,5%. Po tym jak obie dróżki się zeszły pozostało nam jeszcze do przejechania 3,5 kilometra. Większa część tego dystansu z solidnym nachyleniem 6-7% i jedynie sama końcówka luźniejsza. Na ostatnich 2 kilometrach jechaliśmy już przez górskie hale, na których pasły się pół-dzikie konie. Podjazd ten był w pewnym sensie wyjątkowy. Większość moich górskich met to wszak: przełęcze, stacje narciarskie, na wpół opuszczone osady rolnicze lub pasterskie, górskie parkingi lub też sezonowe lokale gastronomiczne. Tym razem wdrapaliśmy się zaś na autentyczny szczyt górski. Z placu na samej górze mieliśmy zatem dalekie widoki na cztery strony świata. Przy tym jeszcze pod samym nosem „zieloną granicę” z Hiszpanią. Na Coma Morera straciłem do Piotra równiutko 5 minut. Ostatnie 14 kilometrów z hakiem pokonałem w 1h 07:18 (avs. 12,6 km/h).