Z uwagi na Letnie Igrzyska Olimpijskie, które po stu latach wróciły do Paryża organizatorzy Tour de France poczuli się zmuszeni do zorganizowania finału „Wielkiej Pętli” z dala od francuskiej stolicy. Ich wybór padł na 350-tysięczną Niceę. Miasto o bogatej kolarskiej tradycji. Położone na Lazurowym Wybrzeżu, lecz bliskie wymagającym podjazdom w Alpach Nadmorskich. Ta okoliczność zrodziła zaś w głowie mojej Iwony śmiały pomysł na wspólne dwutygodniowe wakacje. Rzekła m/w te słowa: połączmy wypad nad Morze Śródziemne z obserwacją ostatnich dni TdF w bajkowych okolicznościach przyrody. Nie muszę nikogo przekonywać, iż ten pomysł wielce mi się spodobał. Z ochotą zabrałem się więc do zaplanowania owej wycieczki w jej najdrobniejszych szczegółach. Przyjęliśmy sobie dwa główne założenia. Primo: będziemy mieszkać we Włoszech, a nie we Francji. Secundo: cały wyjazd podzielimy na tydzień w górach i tydzień nad morzem. Znalazłem nam zatem dwie bazy noclegowe. Pierwszą w Dolinie Aosty, zaś drugą w Ligurii blisko włosko-francuskiej granicy, by kilka razy wyskoczyć za miedzę na spotkanie z Tourem i nie tylko. Do Aosty pojechaliśmy we dwoje już po raz trzeci. Pierwszy raz zawitaliśmy tam w 2010 roku. Wpadliśmy do niej na pięć dni w trakcie długiej podróży przez niemal całe włoskie Alpy tj. od Południowego Tyrolu po południowe kresy Piemontu. Z kolei w roku 2019 ten najmniejszy z dwudziestu włoskich regionów był wyłącznym celem naszych 10-dniowych wakacji.
Tym razem na kolejną eksplorację aostańskich szlaków oraz zamków daliśmy sobie niecały tydzień. Inaczej niż przed pięciu laty spokojniej podeszliśmy do tematu długiej i wyczerpującej podróży ku tej górskiej krainie. Wystartowaliśmy w piątkowy poranek 12 lipca i dla większego komfortu zaplanowaliśmy sobie nocleg w Niemczech, na terenie Hesji. Do naszego celu czyli wioski Porossan, położonej 3 kilometry na północ od Aosty, dojechaliśmy w sobotnie popołudnie. Następnie od niedzieli do czwartku poznawaliśmy rozmaite atrakcje regionu. Dreptaliśmy zatem po górskich ścieżkach wokół Lac de Places de Moulin, Chamois i Combes oraz chodziliśmy po komnatach świeżo odrestaurowanego zamku Aymavilles i rozlicznych piętrach imponującego Fortu Bard. Pomimo tych zajęć codziennie udawało mi się znaleźć dwie lub trzy godzinki z hakiem na realizowanie swych kolarskich ambicji. Jak dla mnie był to już piąty wypad do Aosty, wliczając wizyty z lat 2013 i 2021 w towarzystwie kolegów-cyklistów. Przed sezonem 2024 zdążyłem poznać w tych stronach już 29 premii górskich. Niemniej w tym malutkim regionie jest około 50 podjazdów na miarę pierwszej czy najwyższej kategorii. Stąd bez trudu znalazłem sobie nowe wyzwania i to bez konieczności oddalania się na więcej niż kilkanaście kilometrów od naszej bazy noclegowej. Zaliczyłem sześć kolejnych wzniesień. Trzy z nich tj. Blavy, Ollomont-Glassier i Val Clavalite były dla mnie nowością. Niemniej pozostałe „szczyty” czyli: Pila, Saint-Barthelemy (Porliod) i Druges odwiedziłem ponownie po czternastu latach. Tym razem zdobywając je alternatywnymi (nieco łatwiejszymi niż wcześniej) drogami.
Piątkowe popołudnie 19 lipca przeznaczyliśmy na podróż ku drugiej czyli nadmorskiej bazie noclegowej. Mieliśmy do pokonania przeszło 350 kilometrów, w dużej mierze wiodące przez rozgrzane do 35 stopni równiny Piemontu. Pod wieczór dotarliśmy do liguryjskiej Seborgi. Samozwańczego Księstwa położonego jakieś 500 metrów ponad wodami Morza Śródziemnego i w odległości 12 kilometrów od miasta Bordighera. Oba weekendowe dni spędziliśmy we Francji przy trasach przedostatniego i ostatniego etapu Tour de France. W sobotę poczekaliśmy na przyjazd asów światowego peletonu w Moulinet. Wiosce leżącej z grubsza na półmetku południowego podjazdu pod Col de Turini. Natomiast w niedzielę wybraliśmy się do Nicei, by wykazując się jeszcze większą cierpliwością niż dzień wcześniej ujrzeć wszystkich uczestników wyścigów, którzy przetrwali wcześniejsze 20 dni zmagań. Zaczailiśmy się na nich przy Promenadzie Anglików w miejscu oddalonym jakieś 4 kilometry od mety czasówki. W kolejnym tygodniu opuściliśmy Italię jeszcze dwukrotnie, po ty by zwiedzić słynące z produkcji perfum Grasse oraz ociekające bogactwem Księstwo Monako. W pozostałe dni trzymaliśmy się już włoskiej ziemi zwiedzając urokliwe miasteczka w zachodniej części Riviera Ponente, z których szczególnie przypadły nam do gustu: Apricale i Dolceacqua. Znalazłem też czas by dorzucić kolejnych 5 podjazdów do swego liguryjskiego dorobku z lat 2011 i 2014-15, który dotychczas obejmował 11 wzniesień. Podobnie jak w Aoście trafiły się wśród nich kompletne nowości czyli: Ghimbegna, Monte Bignone i przydomowa Seborga. Poza tym zaliczyłem powroty do miejsc poznanych przed dziewięciu laty. Wjechałem bowiem na Monte Ceppo i Colle d’Oggia, lecz od innej strony niż we wrześniu 2015 roku.
W trakcie owych dwóch włoskich tygodni niewiele dystansu przejechałem. Nabiłem tu raptem 353,5 kilometra. Nie więcej niż w dobry letni tydzień na kaszubskich szosach. Tym niemniej w pionie nabiłem całkiem godne 11.414 metrów co daje średnią ponad tysiąc na jeden podjazd, choć ową przeciętną wyraźnie zaniżyła luźna górka drugiej kategorii w postaci „książęcej” Seborgi. Spośród moich lipcowych górek pięć miało przewyższenie ponad 1000 metrów. Największą amplitudę miałem do przerobienia podczas wspinaczki do świętego Bartłomieja. Kolejne pod tym względem były Pila i Monte Bignone. Dwa podjazdy trzymały przez co najmniej 20 kilometrów. Pierwsza trójka zestawieniu najdłuższych składała się ze wspomnianych już trzech wzniesień. Tu również Saint-Barthelemy był numerem jeden, acz Bignone okazało się dłuższe niż Pila. Na tych wakacjach nie katowałem się szczególnie wymagającymi wspinaczkami. Żadna z owej jedenastki nie wskoczyła do pierwszej „setki” moich najtrudniejszych podjazdów. Według strony „climbfinder” najbardziej wymagający był niespełna 10-kilometrowy, lecz bardzo stromy szlak pod Val Clavalite wart 1060 punktów. Na co najmniej 900 oczek wyceniono tam jeszcze: Saint-Barthelemy, Monte Ceppo, Pila oraz Monte Bignone, którą zacząłem z gwarnych ulic Sanremo.
Na zakończenie naszych lipcowych wakacji zaliczyłem piątą „przypominajkę” czyli górę zdobytą przed laty, acz od innej strony. Na Colle d’Oggia po raz pierwszy wjechałem we wrześniu 2015 roku od strony południowej ruszając wraz z Darkiem Kamińskim z miasteczka Dolcedo. To był przeszło 17-kilometrowy podjazd, na którym trzeba było skorzystać z aż czterech lokalnych dróg tzn. SP39, SP93, SP24 i na ostatnich metrach z SP21. Ten szlak uchodzi za najtrudniejszy z trzech wiodących ku tej górskiej przeprawie. Musieliśmy na nim pokonać blisko 1100 metrów przewyższenia. Dwa pozostałe to ścieżka zachodnia z okolic Badalucco oraz wschodnia rozpoczynana w Pieve di Teco. Na obu trzeba zrobić w pionie około 930 metrów, przy czym ta druga wspinaczka jest o niemal 5 kilometrów dłuższa, a zatem wyraźnie łagodniejsza. Wybrałem sobie podjazd krótszy. Niemniej głównie z tego powodu, iż z Seborgi znacznie bliżej miałem właśnie do podnóża zachodniej wspinaczki. Na dojeździe wystarczyło pokonać niespełna 40 kilometrów. Gdybym uparł się na wschodni wariant musiałbym przejechać ponad 70. Tym razem ruszyłem w trasę razem z Iwoną. Był to ostatni dzień naszego pobytu w Ligurii. Chcieliśmy jeszcze wpaść na plażę w pobliżu Arma di Taggia, zaś wracając z gór zrobić większe zakupy spożywcze przed powrotem do ojczystego kraju. Plan zakładał też zwiedzanie miasteczka Badalucco, które to jednak okazało się mniej interesujące niż Apricale czy Dolceacqua.
Na rower wskoczyłem kwadrans po jedenastej. O tej porze słońce już całkiem ostro przygrzewało. Na starcie mój licznik zanotował temperaturę 33 stopni. Ruszyłem z Badalucco kierując się w górę Valle Argentina drogą SP548. Niemniej podjazd tak naprawdę miał się zacząć dopiero z chwilą opuszczenia owej doliny. Najpierw miałem do pokonania 2,5-kilometrowy odcinek o charakterystyce „falsopiano” czyli ze średnim nachyleniem ledwie 2,5%. Na początek kilkusetmetrowy przejazd przez miasteczko. Potem dwa kilometry niemal prosto na północ, cały czas wzdłuż lewego brzegu potoku Argentina. Tuż przed moim startem przemknęła przez Badalucco trójka żwawych „cicloamatori”. Ruszyłem za nimi, ale ciężko było się do nich zbliżyć jadąc z pewną rezerwą na rozgrzewce przed podjazdem. Zastanawiałem się czy podobnie jak ja mają w planach rychły „skok w bok” i obiorą kurs na Montalto Ligure. Gdyby tak się stało mógłbym się z nimi porównać w trudnym terenie czyli na 13-kilometrowym podjeździe o średniej 7%. Niestety pojechali prosto. Być może w swych planach mieli większą rundkę z wykorzystaniem Passo Teglia, Passo Langan lub Monte Ceppo. Mniejsza o to. Nawet bez nich zostało mi do pokonania dwóch ostrych rywali. Pierwszym był sam podjazd o parametrach premii górskiej pierwszej kategorii. Drugim upał czyli w tych dniach nasz nieodłączny towarzysz podróży. Po wjechaniu na drogę SP21 przez blisko kilometr jakby zawracałem na południe. Przejechawszy kilometr o średnim nachyleniu 7,2% dotarłem do miasteczka Montalto Ligure, które swym usytuowaniem przypominało mi poniedziałkowe Apricale.
Po wyjechaniu z tej miejscowości przez następne 4,5 kilometra jechałem cały czas w kierunku północno-wschodnim wzdłuż potoku Carpasino. A ściślej wysoko ponad nim, gdyż z szosy nie można było go dostrzec. Pod koniec szóstego kilometra miałem już przed oczyma Carpasio. Tym niemniej zanim dotarłem do tej górskiej wioski zdążyłem przejechać kolejne półtora kilometra krętym szlakiem z trzema zakrętami. Cały przeszło 6-kilometrowy segment między Montalto i Carpasio był tylko nieznacznie łatwiejszy od pierwszego kilometra, bowiem ma nachylenie o przeciętnej 6,4%. Po wyjeździe z tej miejscowości miałem do pokonania jeszcze blisko 6 kilometrów. Na tym górnym segmencie stromizna była nieco wyższa niż przed półmetkiem podjazdu. Na czwartym kilometrze od końca sięgnęła wartości 8,6%. Ostatnią tercję podjazdu dane mi było zrobić pod zachmurzonym niebem. Miało to spory wpływ na temperaturę otoczenia. Między początkiem dziesiątego kilometra a przełęczą zleciała ona z 30 do 22 stopni. Mocniejsze kawałki na tym podjeździe skończyły się pod koniec dwunastego kilometra, gdy dotarłem do osady Prati Piani na wysokości 1100 metrów n.p.m. Ostatni odcinek o długości 1,1 kilometra trzymał już na umiarkowanym poziomie 6,1%. Niespełna 200 metrów przed metą minąłem łącznik z drogą SP24, którą na Oggię dojechałem przed dziewięcioma laty. W tym miejscu wjechałem na teren utworzonego w 2007 roku Parco Naturale Regionale delle Alpi Liguri obejmującego powierzchnię 60,4 km2. Jeszcze tylko krótki finisz i Oggia ponownie została zdobyta. Przeszło 13-kilometrowa wspinaczka zabrała mi 56 minut z hakiem.
W czwartek podobnie jak w środę opuściliśmy Italię na kilka godzin. Tym razem celem wspólnej wycieczki było Księstwo Monako. Po dojechaniu na miejsce „porzuciliśmy” auto na parkingu Chemin des Pecheurs. Tym samym zwiedzania Księstwa zaczęliśmy od przechadzki po Jardins Saint-Martin. Po wyjściu z tego parku skierowaliśmy się w stronę tutejszej Katedry, by następnie przejść na wielki plac przed Palais Princier. Przy pomniku Francois’a Grimaldiego dowiedzieliśmy się w jaki podstępny przodek dzisiejszego władcy wszedł w posiadaniu tutejszego zamku. Następnie krętym deptakiem zeszliśmy ze Wzgórza. Skierowaliśmy się w stronę Portu Herkulesa wypełnionego jachtami za grube miliony. Po drodze przeszliśmy bulwar Alberta I, ulicę będącą częścią Circuit de Monaco. To jest rundki o długości 3337 metrów, na której corocznie na przełomie maja i czerwca ścigają się kierowcy Formuły 1. Mimo upału zrealizowaliśmy nasz plan zakładający dojście pod Casino Monte-Carlo. Weszliśmy też środka, ale jedynie po to by rzucić okiem na wnętrza, które można zobaczyć bez uszczerbku dla portfela turysty. Cały spacer zajął nam ponad trzy godziny. Do domu nie dało się wrócić zbyt szybko. Autostrada była zakorkowana, zaś nadmorska trasa przed Mentonę też miejscami testowała naszą cierpliwość. Na popołudnie zaplanowałem sobie kolejny kolarski wypad. Dziesiąty podjazd owych okazji miałem zacząć w miejscowości, którą odwiedziłem już we wrześniu 2015 roku. Po czym skończyć go na górze zdobytej w trakcie tej samej wyprawy. Nie oznacza to bynajmniej, iż zdecydowałem się powtórzyć wspinaczkę sprzed dziewięciu lat.
Samochodem musiałem dojechać do Molini di Triora. Natomiast moim górskim celem była Monte Ceppo. Przy poprzedniej okazji z owej wioski startowałem na wschód ku premii górskiej na Passo di Teglia (1388 m. n.p.m.). Tym razem miałem ruszyć na zachód i zajechać przeszło sto metrów wyżej. Na miejsce, do którego uprzednio dotarłem dłuższym i chyba jednak trudniejszym szlakiem z Badalucco. Monte Ceppo to góra o wysokości 1627 metrów n.p.m. z wierzchołkiem w granicach gminy Bajardo. W pobliże tego szczytu dochodzi droga SP75. Wspinaczka ta kończy się na poziomie nieco ponad 1500 metrów n.p.m. Jest to zatem trzeci pod względem wysokości szosowy podjazd w Ligurii. Po asfalcie wyżej można tu wjechać tylko na Colletta della Salse (1629) oraz Colle Melosa (1540). Tym niemniej pod względem czystego przewyższenia ta góra nie ma sobie równych w regionie. Podczas wspinaczki ze startem w Badalucco, zaliczonej w sezonie 2015 musiałem zrobić w pionie około 1340 metrów! Tym razem miało być krócej i nieco łatwiej. Niemniej i tak trzeba było pokonać przeszło tysiąc metrów różnicy wzniesień. Szkoda, że jak na razie tylko raz owej góry skorzystali organizatorzy Giro d’Italia. Peleton „La Crosa Rosa” w cieniu Monte Ceppo pojawił się tylko na czternastym etapie Giro z roku 1974. Tym niemniej kolarze na „dach” etapu z Pietra Ligure do Sanremo wjechali nie od Molini di Triora czy Badalucco, lecz szlakiem z Arma di Taggia przez Poggio di Sanremo, Cerianę i Passo Ghimbegnę. Z mojej czwartkowej góry wykorzystali jedynie górne 6 kilometrów jako początek zjazdu w kierunku przełęczy Langan i miasteczka Pigna.
Z Seborgi wyruszyłem po godzinie szesnastej. Do przejechania samochodem miałem 53 kilometrów, ale w zdecydowanej większości do pokonania lokalnymi drogami. Taki dojazd musiał zabrać przeszło godzinę. Od półmetka wiódł drogą SP548 w głąb Valle Argentina. To około 40-kilometrowa dolina utworzona przez potok mający źródło na południowym zboczu Monte Saccarello (2201 n. n.p.m.), najwyższej góry w Ligurii. Po dojechaniu bezskutecznie szukałem parkingu w centrum miasteczka. Ostatecznie zjechałem w kierunku rzeczki i zatrzymałem się w uliczce pomiędzy boiskiem i stacją benzynową firmy Esso. Tego dnia w Alpach Liguryjskich nieco popadało. Na tarcie było ciepło, ale nie upalnie. Za to powietrze było przesiąknięte wilgocią, zaś szosa jeszcze nie wyschła po deszczu. Startowałem nieco po wpół do osiemnastej przy temperaturze ponad 25 stopni. Większa część tego podjazdu wiodła po drodze SP65 biegnącej przez Passo Langan w kierunku doliny rzeki Nervia. Przez pierwsze kilkaset metrów za mostem nad Fora di Taggia szosa wznosiła się ledwie zauważalnie. Po 900 metrach minąłem ślepą dróżkę do osady Moneghetti. Mój szlak skręcił tu delikatnie w prawo i zarazem z falsopiano zmienił się od razu w całkiem poważny podjazd. Od tego miejsca przez kolejne siedem kilometrów wszystkie 500-metrowe sektory wspinaczki miały nachylenie na średnim poziomie od 7 do 9%. Przy tym nieco trudniejsza była dolna połówka tego długiego segmentu. Na dole droga była bardziej kręta. Do połowy szóstego kilometra zaliczyłem siedem wiraży. Szosa otoczona była gęstym lasem, więc nawet w upalny dzień można by tu znaleźć nieco cienia.
W połowie dziewiątego kilometra dotarłem do miejsca, w którym miałem się rozstać z drogą SP65. To była ostatnia chwila na decyzję czy rzeczywiście chcę skończyć tą wspinaczkę na Monte Ceppo. Teoretycznie mogłem pojechać prosto na przełęcz Langan i z niej odbić w prawo ku mecie na Colle Melosa. To byłaby bardzo ładna końcówka z finałem na nieco wyższym poziomie. Tym niemniej zaliczyłem ją we wrześniu 2015 roku. Chcąc odkryć coś nowego musiałem skręcić w lewo i wbić się na szosę SP75. Pierwsze dwa kilometry na nowej drodze były solidne ze średnią nieco ponad 6%. Następnie na dojeździe do San Giovanni dei Prati przez 700 metrów zrobiło się płasko. Za to tuż za tą osadą dla kontrastu czekało mnie ciężkie półtora kilometra czyli odcinek w ciemnym lesie ze stromizną o średniej 10% i max. 13%. Gdy się z nim uporałem został mi już tylko równie długi finał o umiarkowanej przeciętnej 6,8%. Mogłem się zacząć rozglądać za „linią górskiej premii”. Na tej górze ciężko wyczuć najwyższy punkt drogi. Prawdopodobnie jest to miejsce na styku gmin Molini di Triora i Bajardo, które minąłem po przejechaniu 14,5 kilometra od mostu nad Fora di Taggia. Dotarłem tam po 1h i 5 minutach wspinaczki. Nie mając pewności czy to już, pojechałem jeszcze dalsze 800 metrów aż po zakręt nieopodal szczytu Monte Ceppo. Dopiero z tego miejsca zawróciłem. Do samochodu zjechałem na krótko przed dwudziestą. Około 21-wszej dotarłem do rozśpiewanej i roztańczonej Seborgi. Latem w każdy czwartkowy jak i sobotni wieczór odbywa się w niej festyn, na którym bawią się tak miejscowi jak i turyści. Tancerz ze mnie żaden, ale obiecałem Iwonie, iż pójdziemy na tą imprezę. Słowa dotrzymałem.
O San Marino i Watykanie słyszeli niemal wszyscy. Jednak mało kto wie, że na terenie Włoch znaleźć można jeszcze dwa inne mikro-państewka. Co prawda samozwańcze i tym samym nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Są nimi Filettino w Lacjum i Seborga w Ligurii. To pierwsze odwiedziłem przelotnie w czerwcu 2014 roku, gdy wspinałem się do stacji Campo Staffi w górach Monti Simbruini. Dziesięć lat później w towarzystwie Iwony znacznie dokładniej poznałem Księstwo Seborgi, w którym wynajęliśmy lokal na osiem nocy. Na południu przyczyną buntu wobec władz centralnych były plany odebrania dotychczasowego statusu gminom mającym mniej niż tysiąc mieszkańców. Na północy pretekstem do ogłoszenia niepodległości (w roku 1954) stała się swobodna interpretacja wiekowych aktów prawnych. Wedle lokalnej tradycji Sabaudowie w 1729 roku nie nabyli skutecznie tych okolic od Genueńczyków. Skoro zaś Seborga nie weszła w skład Królestwa Sardynii i Piemontu, to następnie w roku 1861 nie stała się częścią zjednoczonej Italii. Tą teorię rozpropagował Giorgio Carbone, prezes miejscowej spółdzielni ogrodniczej. W roku 1963 został on pierwszym księciem Seborgi i „panował” aż do roku 2009. Od lat dziewięćdziesiątych Księstwo na swoją konstytucję. Książę wybierany jest na siedem lat i wspierany w działaniach przez radę ministrów. Od listopada 2019 roku rządzi tu Księżna Nina Menegatto, Niemka z Bawarii, ex-żona poprzedniego „władcy”.
Miejscowi poważnie podchodzą do tematu swej „suwerenności”. Państewko ma herb, flagę i hymn. Bije własną monetę czyli Luigino wartą 6 dolarów amerykańskich. Wydaje paszporty, prawa jazdy i znaczki pocztowe. Są też tablice rejestracyjne zaczynające się od liter SB, które to mogą być używane, ale jedynie jako dodatek do oficjalnych włoskich tablic. Powołano tu nawet jednoosobową straż graniczną i na wjeździe do Księstwa ustawiono posterunek graniczny. Principato di Seborga obejmuje tereny o powierzchni 14 km2 i ma niespełna 300 obywateli. To bardziej magnes na turystów niż realne państwo. Niemniej pomysł się sprawdza. Nas skusił do przybycia w to miejsce. Warto było przyjechać i zobaczyć Seborgę. Niemniej przyznać muszę, iż w roli bazy na dłuższy pobyt lepiej sprawdziłby się nam pewnie wcześniej zarezerwowany lokal na obrzeżach Sanremo. Seborga leży na wysokości około 500 metrów n.p.m. Jakieś 11 kilometrów na północ od nadmorskiej Bordighery. Obie miejscowości łączy droga SP57, z której można wjechać na autostradę A10. Na środę zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do francuskiego Grasse. To 50-tysięczne miasto słynie z przemysłu perfumeryjnego. Nazywanego światową stolicą perfum, gdyż mieści się w nim siedziba aż trzech wytwórni o wiekowych tradycjach: Galimard, Molinard i Fragonard. Patrick Suskind umiejscowił w tym mieście akcje ostatniego rozdziału swej powieści „Pachnidło”. Nakręcono tu również niektóre sceny do filmu z roku 2006 z Benem Whishaw w roli głównej. By do niego dotrzeć musieliśmy przejechać ponad 90 kilometrów. To oznaczało około półtorej godziny jazdy w każdą stronę.
Był to zatem dzień, w którym miałem najmniej czasu na rower. W sam raz na szybki poranny wypad z domu celem zaliczenia górki, którą zdążyłem już dobrze poznać z fotela kierowcy samochodu. Tuż po godzinie ósmej wyjechałem z naszego „borgo” kierując się w stronę morza, by następnie z ulic Bordighery zacząć ten nie ukrywajmy łatwy podjazd. Chcąc zaliczyć kolejną „premię górską” o przewyższeniu co najmniej 500 metrów postanowiłem nie wjeżdżać od razu na główny plac wioski. Wolałem pojechać ciut dalej na północ by skończyć podjazd w najwyższym punkcie drogi SP57. Na stronie „climbfinder” znaleźć można trzy wersje wspinaczki znad morza do Seborgi. Wszystkie zaczynają się w Bordigherze i różnią się jedynie sposobem pokonania pierwszych kilometrów tego wzniesienia. Te opcje to: Via Coggiola, Via degli Inglesi oraz Via dei Colli. Ja wybrałem tą ostatnią czyli najrówniejszą i tym samym najniżej wycenioną. Niemniej, na który wariant bym się tu nie zdecydował nie ulegało wątpliwości, iż będzie to najłatwiejsza z kilkudziesięciu górek jakie pokonam w sezonie 2024. Bez dwóch zdań premia drugiej kategorii, a nie pierwszej czy najwyższej klasy w jakie zwykłem celować. Drugi i trzeci wariant podjazdu zaczynają się na rondzie przy Corso Europa. Opcja pierwsza rusza z nieco wyższego punktu położonego bardziej na zachód. Tuż po starcie skręciłem w Via Francesco Rossi czyli ulicę, która przecina nadmorski park poniżej najstarszej części miasta. Następnie do końca pierwszego kilometra szosa biegła równolegle do wybrzeża. Ten wstępny odcinek jest całkiem solidny czyli na średnim poziomie 5-6%.
Po wirażu w lewo nachylenie nieco odpuściło, by następnie w połowie drugiego kilometra jeszcze mocniej spuścić z tonu. Pod koniec drugiego kilometra po lewej ręce miałem piękny widok na Bordigherę jak i spory kawałek riwiery. Podczas wcześniejszego zjazdu zatrzymałem się na Belvedere Carrillon by uwiecznić ten obraz. Po przejechaniu 1,8 kilometra minąłem wjazd na ulicę Anglików, ale trzymałem się swojej wersji podjazdu. Do połowy trzeciego kilometra droga wznosiła się bardzo łagodnie. To było praktycznie falsopiano. Podjazd odżył za rondem z ogonem wieloryba, na którym z lewa poprzez Via Duca d’Aosta dołącza do niego pierwszy wariant wspinaczki zaczynający się na Via Coggiola. Jednak to było tylko kilkaset metrów z solidniejszym nachyleniem 5%, które wkrótce spadło do 3%. W połowie czwartego kilometra na wysokości 160 metrów n.p.m. minąłem zjazd w kierunku bramek przed autostradą A10. Odtąd mogłem być pewien, że ruch samochodowy będzie mniejszy. Po kolejnych dwustu metrach do drogi SP57 powrócił szlak drugi, gdyż w tym miejscu kończy się Via degli Inglesi. Zatem od tego miejsca jest już tylko jedna ścieżka prowadząca do Seborgi. Po przejechaniu 3,8 kilometra przejechałem wiadukt zawieszony wysoko ponad wspomnianą autostradą. Kończąc piąty kilometr wspinaczki wpadłem do Sasso di Bordighera. To największa miejscowość na tym podjeździe. Na szóstym i siódmym kilometrze nachylenie było dość przyzwoite czyli w okolicy 5%. Na początku tego sektora droga wpadła już do gminy Vallebona. Szosa trzymała kurs północno-wschodni od czasu zaliczając po dwa wiraże.
Po przejechaniu 7,8 kilometra od podnóża dojechałem do gminy Seborga. To zarazem południowa granicy „Księstwa” zatem na poboczu stoi tu maszt z flagą w biało-niebieskie pasy, a za nim symboliczna budka stróżówka. Niemniej do pierwszych domów wioski miałem jeszcze blisko trzy kilometry, zaś do wjazdu na główny plac nawet trzy i pół. Ten górny odcinek jest bardziej kręty niż wcześniejsze fragmenty podjazdu. Trzy wiraże na dziewiątym i jeszcze jeden na dziesiątym kilometrze. Nachylenie umiarkowane jak na całym wzniesieniu. Ot stałe 4-5%, ale bez wypłaszczeń jakie można było spotkać niżej. Po 10,7 kilometra startu minąłem wąziutki wjazd na brukowaną Via Giacomo Matteotti, która na skróty prowadzi do centrum miejscowości. Niemniej to opcja raczej dla piechurów. Ja musiałem ominąć miasteczko wzdłuż jego wschodniej flanki. Na początku dwunastego kilometra mogłem już zawinąć w lewo i zafiniszować na Piazza Martiri Patrioti. Pół tysiąca metrów w pionie miałbym i tak odhaczone. Niemniej skoro droga SP57 mogła mnie zaprowadzić nieco wyżej to skorzystałem z tej możliwości. Minąłem kościółek pod wezwaniem św. Bernarda i pojechałem dalsze 800 metrów na północ. Zawróciłem, gdy tylko wyczułem delikatny spadek terenu. Ciut wcześniej minąłem odchodzący w prawo wąski szlak na Passo del Bandito (695 m. n.p.m.). Początek owej dróżki był utwardzony, ale nie miałem czasu by zbadać ten temat. Obiecałem wyrobić się ze wszystkim w półtorej godziny i dotrzymałem słowa. Przy tym luźny podjazd zajął mi mniej czasu niż spokojny zjazd ze wszystkimi zdjęciami. Dzięki łagodnemu nachyleniu wspinałem się z prędkością prawie 20 km/h. Mimo to moja VAM nie dobiła nawet do 900 m/h.
Bez wątpienia najbardziej znanymi podjazdami w Ligurii są Cipressa i Poggio czyli wzniesienia z końcówki klasycznego monumentu Milano – San Remo. Miałem już dwie okazje by się z nimi zapoznać, a mimo to nie skorzystałem. Tak we wrześniu 2015 roku jak i lipcu 2024 miałem lepsze premie górskie do zaliczenia. „Kiedy wkoło piękne górki, to by zważał na pagórki”. We wtorek przed godziną dziewiątą wybrałem się na solową wycieczkę w rejon Sanremo. Moim celem była Monte Bignone. Najwyższa góra w pobliżu słynnego kurortu, wznosząca się na wysokość 1299 metrów n.p.m. W X wieku mieszkańcy wybrzeża chronili się na jej zboczach przed łupieżczymi najazdami Saracenów. Jeszcze wcześniej, bo w V wieku mieszkał na niej pustelnik San Romolo, który był biskupem Genui. Jego imię nadano wiosce leżącej na trasie mojej wspinaczki. Ponoć nazwa Stolicy Włoskiej Piosenki też pochodzi od tej postaci. Obecnie na szczycie tej góry znajdują się maszty telekomunikacyjne, kilka domów, kościółek i opuszczona stacja kolejki linowej z przylegającą do niej restauracją-hotelem. Funivia Sanremo-Monte Bignone działała w latach 1936-1981. Łączyła centrum kurortu ze szczytem góry. Trasa kolejki liczyła 7645 metrów, a jej pokonanie z dwoma przystankami po drodze zajmowało około 40 minut. Na rowerze można tu wjechać na poziom około 1250 metrów n.p.m. Przy czym asfalt kończy się na wysokości 1205 metrów po pokonaniu 20-kilometrowego podjazdu o zasadniczo umiarkowanym nachyleniu. Końcówka owej drogi jest szutrowa, zaś ostatnie metry do wierzchołka góry trzeba już pokonać pieszo.
W poprzednim odcinku wspomniałem, iż peleton Giro d’Italia czterokrotnie przejeżdżał w pobliżu Monte Bignone. Po dwa razy na etapach z 1968 i 2001 roku, gdy przedłużano w ten sposób podjazd na Passo di Ghimbegna. Poza tym przy pierwszej z owych okazji z przeciwnej czyli południowej strony wjechano na premię górską w San Romolo. To była wspinaczka we wstępnej fazie górskiego etapu. Za to w sezonie 1987 owa wioska leżąca na wysokości 768 metrów n.p.m. wystąpiła na „Corsa Rosa” w roli etapowej mety. Pod koniec lat osiemdziesiątych organizatorzy Wielkich Tourów prześcigali się w oryginalnych pomysłach na rozpoczęcie swych sztandarowych imprez. Vincenzo Torriani ówczesny patron Giro wymyślił bardzo dynamiczny wstęp do 70 edycji wyścigu Dookoła Włoch. Tryptyk składający się z trzech krótkich odcinków do rozegrania w ciągu dwóch dni. Czterokilometrowy płaski prolog na ulicach Sanremo wygrał Włoch Roberto Visentini, zwycięzca GdI z roku 1986. Trzeci w tej próbie był Czesław Lang, zaś piąty Lech Piasecki. W następnym dniu jako etap 1b przewidziano kolejną czasówkę. Tym razem 8-kilometrową na trasie z Poggio di San Remo do Sanremo. Ochrzczono ją mianem „Cronodiscesa del Poggio”. Start wyznaczono przy Santuario Madonna della Guardia. Na początek 1700 metrów łagodnie pod górę. Potem 3200 w dół czyli cały kręty zjazd znany z finału M-SR. Na koniec 3100 metrów płaskiego terenu do mety. Na tej technicznej trasie dla odważnych najszybszy był późniejszy triumfator całego wyścigu Irlandczyk Stephen Roche, który o 3 sekundy wyprzedził Lecha Piaseckiego.
Pomiędzy obiema czasówkami rozegrano etap 1a czyli ledwie 31-kilometrowy odcinek ze startu wspólnego kończący się wspinaczką do San Romolo. Zwyciężył na nim Holender Erik Breukink, który o 16 sekund wyprzedził Australijczyka Phila Andersona oraz o 19 Szkota Roberta Millara jak i osiemnastu kolejnych zawodników. W tej grupce finiszował m.in. nasz mistrz świata z Giavera del Montello. Po tych trzech „odcinkach specjalnych” na Riviera dei Fiori z Sanremo w różowej koszulce lidera wyjechał kolarz z Niderlandów. Wiceliderem był Roche, zaś trzecie miejsce w generalce zajmował „Piasek”. Nie miałem nadziei na znalezienie spokojnego parkingu w centrum kurortu. Chciałem zostawić samochód na obrzeżach miasta, gdzieś przy trasie podjazdu czyli drodze SR56. Wstępnie upatrzyłem sobie mały plac przy sanktuarium Madonna della Costa, ale gdy tam dotarłem musiałem zrewidować plany. Podjechałem zatem nieco wyżej i ostatecznie wypakowałem się przy drodze biegnącej na lokalne pole golfowe. Mimo wczesnej pory temperatura sięgała już 30 stopni. Na start wspinaczki musiałem zjechać przeszło cztery kilometry. Do sławnej Via Roma dotarłem dopiero po 12 minutach, bowiem po drodze zatrzymałem się tu i ówdzie by strzelić fotki z dolnej części podjazdu. Ten zaś zacząłem od wjazdu na wyłożoną kosteczką ulicę Via Alessandro Manzoni. Następnie minąłem Chiesa degli Angeli i wbiłem się w wąziutką, a zatem jednokierunkową Via Giovanni Marsaglia. Następnie przeciąłem rondo i wjechałem na Via Zeffiro Massa.
Po 500 metrach od podnóża minąłem kolejne rondo wjeżdżając na ulicę św. Franciszka. Dopiero w tym miejscu zaczyna się załączony do tej opowieści profil wzniesienia pobrany ze strony „cyclingcols”. Pierwszy kilometr na drodze SP56 jest dość łagodny i ma średnie nachylenie 4,1%. Drugi zaczynający się od wirażu w lewo, na którym szlak zawraca na południe jest jeszcze łatwiejszy, bo niemal płaski. W połowie trzeciego kilometra minąłem wspomniane już sanktuarium. Na trzecim kilometrze nachylenie podjazdu stało się poważniejsze. Niemniej przez kolejne trzy kilometry utrzymywało się na średnim poziomie poniżej 6%. Na samym początku piątego kilometra minąłem zjazd w ulicę przy, której „porzuciłem” swe auto. Na przełomie szóstego i siódmego kilometra stromizna wzrosła do około 8%. W tym miejscu droga do San Romolo przechodzi nad autostradą A10 znaną jako Autostrada dei Fiori. Pod koniec siódmego kilometra szlak stał się kręty. Na odcinku niespełna trzech kilometrów zaliczyłem sześć wiraży. Do końca dziesiątego kilometra nachylenie było solidne na średnim poziomie od 6 do 8%. Na dwóch kolejnych wyraźnie złagodniało. Na początku dwunastego kilometra minąłem boczną dróżkę schodzącą do wioski Borello. Solidniejszy trzynasty kilometr zakończył się na styku z drogą SP61. Po chwili byłem już w San Romolo. Pół kilometra dalej minąłem miejscową kaplicę, za którą w lewo odchodzi ulica wiodąca do centrum miejscowości, zaś w prawo nadal biegnie szosa SP56. Musiałem się jej trzymać jeszcze przez kolejne 5 kilometrów. Na tym górnym segmencie ma ona średnie nachylenie 5,4%, lecz nawierzchnia drogi jest już wyraźnie słabsza.
Niemniej najgorsze czekało mnie na samym końcu wspinaczki. Na dwucyfrową stromiznę byłem mentalnie przygotowany. Stan asfaltu na finałowym odcinku był zaś zagadką i niestety okazał się niemiłą niespodzianką. Na wysokości około 1050 metrów n.p.m. odbiłem w lewo i rozpocząłem swój „atak szczytowy”. To był krótki, lecz bardzo stromy odcinek. Liczący nieco ponad kilometr, ale o średniej niemal 14%. W górnej połówce bardzo kręty, bo z dziesięcioma zakrętami na dystansie ledwie 600 metrów. Mimo, że przejechałem tą stromiznę w tempie niespełna 8 km/h to i tak uzyskałem VAM zbliżony do wartości 1100 m/h. Zatrzymałem się na samym początku szutrowej drogi po 1h i 18 minutach wspinaczki. Nie pocisnąłem wyżej, bo nie chciałem ryzykować „kapcia” na kamienistej ścieżce wiodącej ku szczytowi góry. Zjazd do samochodu był czystą przyjemnością. Rzecz jasna za wyjątkiem dojazdu do drogi SP56. Za to w drodze powrotnej do Seborgi władowałem się na „niezłą minę”. Zależało mi na szybkim powrocie i zbytnio zaufałem nawigacji co do wskazania najszybszej trasy do domu. Zanim dotarłem do autostrady wbiłem w tak wąskie, kręte i przeraźliwie strome uliczki, że przez chwilę zwątpiłem, że je bezpiecznie przejadę. Mocno się spociłem, ale jakoś wybrnąłem z opresji. Reszta popołudnia to już był już czysty relaks. Najpierw wspólny spacer po Bordigherze, a potem spontaniczny wypad do Dolceacqua. Ta druga miejscowość wielce nam się spodobała. Nawet bardziej niż poniedziałkowe Apricale. Po przejściu kamiennym mostem na lewy brzeg Nervii zanurzyliśmy się w uliczkach „starego miasta”, po drodze podchodząc do Castello di Doria.
Przed tymi wakacjami miałem na swym koncie dziesięć liguryjskich podjazdów. W subiektywnym odczuciu nawet jedenaście. Niemniej Colle di Caprauna z września 2015 roku, choć zaczęta w Ligurii prowadziła w przeważającej mierze szosami Piemontu. Z owej „dziesiątki” aż sześć zaliczyłem w położonej najdalej na zachód prowincji Imperia. Cała tegoroczna „piątka” również pochodziła z tej okolicy. Dwie z lipcowych górek były zresztą moimi znajomymi sprzed dziewięciu lat. Tyle, że pokonanymi od innej strony niż na późno-letniej wyprawie z Darkiem Kamińskim. Po dwóch dniach spędzonych we Francji w poniedziałek trzymaliśmy się włoskiej ziemi. Około godziny dziesiątej wyjechaliśmy z Seborgi podobnie jak w poprzednie dni kierując się na zachód. Tym razem jednak nie było sensu wjeżdżać na autostradę. Zjechaliśmy ku morzu czyli do Bordighery. Następnie krótki odcinek do Vallecrosia i skręt w prawo. Kierunek „entroterra ligure” czyli jazda w głąb lądu, drogą SP64 wzdłuż rzeczki Nervia. Przystanek w miejscowości Isolabona. To z niej chciałem zacząć przeszło 14-kilometrowy podjazd na Passo di Ghimbegna. Niepozorny, jeśli spojrzymy tylko na wysokość bezwzględną owej przełęczy. Niemniej wspinaczkę tą zaczyna się na poziomie około stu metrów n.p.m., więc de facto jest to całkiem solidna premia górska. W dodatku testowana na wyścigu Dookoła Włoch, więc tym bardziej warto było ją odwiedzić. Ponadto na tym szlaku śmigają też kierowcy uczestniczący w Rally di Sanremo czyli rajdzie, który w latach 1973-2003 należał do serii zawodów FIA World Rally Championship.
Przez przełęcz Ghimbegna peleton Giro d’Italia przejeżdżał w sumie sześciokrotnie, acz tylko w trakcie trzech edycji owej imprezy. Zawsze na etapach kończących się w Sanremo czy też na odcinkach ze startem i metą w Stolicy Włoskiej Piosenki. Pierwszy z nich był piątym etapem Giro z roku 1968. Kolarzom zafundowano wówczas trzy premie górskie. Na początek wjazd na San Romolo, a potem dwa przejazdy przez Ghimbegnę. Niemniej te wspinaczki nie kończyły się na owej przełęczy, lecz nieco dalej i wyżej w pobliżu Monte Bignone na poziomie 1064 metrów n.p.m. Co ciekawe za pierwszym razem to wzniesienie pokonywano moim szlakiem od Isolabony, zaś za drugim z przeciwnej strony z przejazdem przez wioskę Ceriana. Oba zjazdy ku morzu prowadziły zaś przez wspomniane już San Romolo. Drugą z tych premii górskich wygrał Eddy Merckx, lecz na mecie w Sanremo najszybciej finiszował Italo Zilioli, który wyprzedził Belga o 4 sekundy. W sezonie 1974 wrócono tu na czternastym etapie rozpoczętym w miasteczku Pietra Ligure z prowincji Savona. W programie po nadmorskiej rozgrzewce był najpierw podjazd na Monte Ceppo (1505 m. n.p.m.) z Poggio di San Remo przez Cerianę i Ghimbegnę. Następnie „czysta” Ghimbegna pokonana od Isolabony. Obie premie górskie jak i sam etap wygrał pochodzący z Ligurii Giuseppe Perletto. Włoch wyprzedził swego rodaka Wladimiro Panizzę o 21 sekund oraz o 40 grupkę, którą przyprowadził Gianbattista Baronchelli. Co ważne jadący tego dnia w „maglia rosa” Jose Manuel Fuente miał ciężki kryzys i stracił do Merckxa osiem minut. Tym samym „Kanibal” wyszedł na prowadzenie wyścigu.
Trzecią okazją do spotkania Giro z Ghimbegną był etap siedemnasty z roku 2001 określony przez organizatorów mianem „Circuito dei Fiori”. Był on bardzo podobny do tego z sezonu 1968. Na trasie dwie premie górskie jedna nazwana Baiardo, zaś druga występująca pod hasłem Ghimbegna. Przy czym i tak oba podjazdy kończyły się znów w pobliżu Monte Bignone. Najpierw podjeżdżano z Isolabony i pierwszy na premii pojawił się Kolumbijczyk Freddy Gonzalez. Za drugim razem wspinano się przez Cerianę i wtedy najwięcej punktów zebrał Pietro Caucchioli. Włoch na tym wyścigu był bardzo skuteczny. Wygrał już ósmy etap z metą Reggio Emilia, zaś tego dnia w dwójkowym finiszu w Sanremo nie dał szans Portugalczykowi Jose Azevedo. Ghimbegna jest przyjemnym podjazdem o umiarkowanym nachyleniu. Tym niemniej przyszło mi się z nim zmierzyć w iście tropikalnych realiach. Startowałem tuż przed jedenastą przy temperaturze 32 stopni, a to jeszcze nie było ostatnie słowo liguryjskiego słoneczka. Już na piątym kilometrze licznik pokazał mi 38. W tych okolicznościach nawet jazda po płaskim byłaby uciążliwa. Samochód zostawiłem na parkingu u podnóża wzniesienia. Iwona miała dwie godzinki na spacer po miasteczku czy też szukanie cienia. Cała ta wspinaczka prowadzi po drodze SP63. Zaczyna się od przejazdu na lewy brzeg potoku Nervia i początkowo biegnie wzdłuż uchodzącej do niego Rio Merdanzo. Dolna połówka jest trudniejsza od górnej. Na pierwszym, czwartym i szóstym kilometrze nachylenie nieznacznie przekracza 7%. Na całym segmencie o długości 5,9 kilometra średnia to 6,2%.
Pod koniec drugiego kilometra dojechałem pod wyrosłą na wzgórzu wioskę Apricale. Przez kolejne 800 metrów objeżdżałem ją od południa. Bardzo mi się spodobała, więc utwierdziłem się w przekonaniu, iż warto tu będzie zajrzeć razem z Iwoną. Po przejechaniu 2,7 kilometra na rozdrożu odbiłem ku górze czyli w lewo. Opcja prawa zawiodłaby mnie do miejscowości takich jak Perinaldo czy Dolceacqua. Szosa SP63 na niespełna cztery kilometry zmieniła kierunek z wschodniego na północny. Wraz z początkiem siódmego kilometra nachylenie wyraźnie złagodniało. Szlak znów skręcił na wschód mijając szczyt Monte Semoigo (614 m. n.p.m.). Na kolejnych pięciu kilometrach był tylko jeden 500-metrowy sektor o nachyleniu powyżej 5%. Cały ten segment miał zaś przeciętną 4,2%. Stromizna nie była problemem. Za to słońce grzało na maksa, zaś cykady grały na pełen regulator. W kwestii przydrożnej roślinności wszędzie: drzewka oliwne, agawy, kaktusy i oczywiście kwiaty. Pod koniec jedenastego kilometra podjazd stał się solidniejszy i przez kolejne trzy kilometry trzymał na poziomie 6,6%. Na początku trzynastego kilometra zaczął się kręty dojazd do Bajardo. Półtorakilometrowy odcinek z czterema wirażami, względnie pięcioma jeśli ktoś chce skończyć ten podjazd we wsi, a nie na przełęczy. Ja dałem się zwieść za sprawą tablic wieszczących, iż ta miejscowość leży na wysokości 910 metrów n.p.m. czyli o kilkanaście wyżej niż przełęcz, do której zdążałem. Dlatego w połowie czternastego kilometra skręciłem w lewo wjeżdżając na Via Podesta.
Jadąc na zachód minąłem Chiesa di San Rocco. Potem kościół parafialny pod wezwaniem św. Mikołaja. Przejechałem tą ulicą jakieś 400 metrów zatrzymując się na maleńkim Piazza Podesta. Niemniej jak się okazało dotarłem tylko na wysokość 866 metrów n.p.m. Trzeba się było przeprosić z Ghimbegną. Strzeliłem kilka zdjęć zawracając ku drodze SP63. Gdy na nią ponownie wjechałem pozostało mi jeszcze do zrobienia 750 metrów z łagodnym nachyleniem rzędu 3-4%. Tuż przed przełęczą minąłem dwie ślepe dróżki (prawa-lewa). Na przełęcz wjechałem po 1h i 2 minutach od wyruszenia z Isolabony. Tym niemniej sama wspinaczka zabrała mi tylko 49 i pół minuty. Wspinałem się ze średnią prędkością 17 km/h i VAM 890 m/h. Jedno i drugie w dużej mierze wynikało ze skromnej stromizny wzniesienia. Ghimbegna wygląda jak górskie skrzyżowanie. Ja dojechałem do niego od zachodu. Osiągnąwszy swój cel jak zwykle zawróciłem, by sfotografować co ładniejsze fragmenty podjazdu. Gdyby ktoś chciał jechać dalej to ma aż trzy ścieżki do wyboru. W lewo odchodzi droga SP54 do Badalucco, z której można jeszcze odbić na Monte Ceppo. Prosto wiedzie szosa SP55 schodzącą ku miejscowości Ceriana. Natomiast w prawo leci SP56 najpierw delikatnie wznosząca się do okolic Monte Bignone, a potem opadająca do San Romolo. Po zjechaniu do Isolabony wybrałem się z Iwoną do Apricale. Spacerując brukowanymi, wąziutkimi i dzięki temu zacienionymi uliczkami doszliśmy na plac przed Castello della Lucertola. Ze słońcem przeprosiliśmy się późniejszym popołudniem, kiedy to zatrzymaliśmy się na Lungomare Argentina by przez godzinkę skorzystać z plaży w Bordigherze.
Wakacje z Tourem nad Lazurowym Wybrzeżem to nawet nie był mój pomysł. Gdy tylko powiedziałem Iwonie, że „Wielka Pętla” w 2024 roku zakończy się nad Morzem Śródziemnym zaproponowała byśmy pojechali zobaczyć to wydarzenie. Wielokrotnie spędzaliśmy nasze wakacje we Włoszech. Bywaliśmy też wspólnie w Grecji, Hiszpanii czy Austrii. Zwiedzaliśmy też przez parę dni Niemcy i Portugalię. Tymczasem z Francją jakoś nie było nam dotąd po drodze. Owszem raz do niej wpadliśmy. Niemniej tylko na chwilkę w trakcie przejazdu z Limone Piemonte do liguryjskiego miasteczka Ventimiglia. „To się nie liczy” słyszałem. Teraz nadarzyła się świetna okazja by naprawić to niedopatrzenie. Iwona wyznaczyła zarys planu składający z kilku dni w Dolinie Aosty oraz całego tygodnia na francusko-włoskiej riwierze. Ja doprecyzowałem szczegóły. Wygodniej mi było znaleźć nocleg na ten czas po włoskiej stronie granicy. Początkowo wynająłem apartament na obrzeżach San Remo. Niemniej ostatecznie zamieniłem go na lokal w klimatycznej Sebordze, o której będzie jeszcze okazja wspomnieć. Z tego miejsca oddalonego o kilka kilometrów od wjazdu na autostradę A10 ruszaliśmy w następnych dniach ku naszym celom po obu stronach granicy. W weekend 20 i 21 lipca kierunek mógł być tylko jeden Francja, departament Alpy Nadmorskie. Jak wiadomo w sobotę kolarze ścigali się na trudnej trasie z Nicei do Col de la Couillole. Tylko 133 kilometry, ale w „menu” cztery poważne premie górskie, w tym 16-kilometrowa wspinaczka na metę.
Chcieliśmy złapać kolarzy gdzieś na trasie. Najlepiej w miejscu niezbyt oddalonym od naszej bazy noclegowej. Godzinę, max. półtorej, aby nie tracić zbyt wielu czasu na dojazd i powrót. Początkowo upatrzyłem sobie Sospel czyli niespełna 4-tysięczne miasteczko nad rzeką La Bevera. Leżące na styku dróg prowadzących w cztery strony świata, ku przełęczom: Braus (1002 m. n.p.m.), Turini (1604), Brouis (879) i Castillon (707). Przez pierwsze dwie mieli przejechać uczestnicy 111. Tour de France, zaś między nimi na 35 kilometrze trasy minąć wspomnianą już miejscowość. Wedle programu dwudziestego etapu przyjazd do niej był przewidziany na kilka minut przed godziną piętnastą. To dawało nam sporo czasu z rana. Nawet mając na uwadze, iż w upatrzone miejsce trzeba było dotrzeć ze sporym wyprzedzeniem. Wszak karawana reklamowa rusza na dwie godziny przed kolarzami. Pierwszą część trasy dojazdowej pokonaliśmy autostradami. Z francuskiej A8 zjechaliśmy na wysokości Menton. Wjechaliśmy na drogę D2566 wiodącą do Sospel przez Col de Castillon. Trzeba było jechać ostrożnie, gdyż wyprzedzaliśmy na niej kolarzy amatorów jadących w tym samym kierunku. Przypomniał mi się lipiec 2005 roku, gdy wraz z kolegami wspinałem się rowerem do stacji Courchevel, by obejrzeć finisz pierwszego z alpejskich etapów tamtej edycji. Gdy już dojechaliśmy do Sospel uznałem, że do zamknięcia drogi jeszcze daleko i lepiej będzie zobaczyć kolarskich herosów w akcji podczas wspinaczki na przełęcz Turini. Idealnym miejscem wydała mi się położona w połowie tego 24-kilometrowego podjazdu wioska Moulinet.
Przy wyjeździe z Sospel coś pomieszałem i zrazu pojechaliśmy na północ wąską dróżką na lewym brzegu Bevery. Po paru kilometrach wróciliśmy na drogę D2566, która w dolnej połówce podjazdu pod Turini wznosi się na ogół łagodnie. Pierwsze 12 kilometrów tej góry ma średnie nachylenie 3,5%, zaś dwa najtrudniejsze kilometry na poziomie 6,5%. Na niespełna 3 kilometry przed Moulinet minęliśmy Chapelle Notre-Dame de la Menour czyli romańską kaplicę o historii sięgającej XII wieku. Zabytkiem są już same schody prowadzące do tej świątyni. Gdy dojechaliśmy do wioski rozpoczęło się poszukiwanie miejsca, gdzie można by bezpiecznie i legalnie pozostawić samochód. Znaleźliśmy takie przy Boulevard Rene Coty, dwa wiraże powyżej centrum miejscowości. Tym samym w ramach zejścia do centrum mogliśmy zwiedzić najbardziej atrakcyjną część wioski i po drodze napić się kawy. Około wpół do dwunastej byliśmy już na wirażu nieopodal miejscowego merostwa, gdzie swój food truck ustawiła wędliniarska firma Cochonou. W okolicy już sporo kibiców, acz nie były to nieprzebrane tłumy. Widownia złożona z wielu nacji. Nie brakowało tam fanów kolarstwa ze Słowenii i Danii czyli rodaków lidera i wicelidera wyścigu. Wszystkich ożywił przejazd gwarnej i kolorowej karawany reklamowej. Ludzie dobrze się bawili łowiąc gadżety wyrzucane ku nim przez pracowników firm sponsorujących „Wielką Pętlę”. My też zebraliśmy niezłą kolekcję. Sporą część owych „trofeów” rozdaliśmy później w rodzinie. Ta głośna atrakcja pozwoliła „lepiej” spędzić przeszło trzygodzinne oczekiwanie na asów światowego peletonu. W końcu kilka minut po wpół do szesnastej pojawili się główni bohaterowie tego sportowego święta.
Staliśmy na 48 kilometrze trasy. Do tego czasu peleton liczący 141 kolarzy zdołał się już rozpaść na kilka grup i grupeczek. Sprzyjał temu górski początek etapu czyli podjazdy na nieklasyfikowaną Col de Nice (4,6 km przy średniej 5,2%) oraz Col de Braus (10,2 km x 6,3%). W Moulinet na prowadzeniu była trójka Bruno Armirail z Decathlon, Wilco Kelderman z Team Visma i Enric Mas z Movistaru. Jakiś 20 sekund za nimi mój zakręt przejechała czwórka z Richardem Carapazem na czele. Za Ekwadorczykiem śmignęli mi przed oczyma Romain Bardet, Marc Soler i Jan Tratnik. Potem „solista” ze stratą nieco ponad minuty czyli Clement Champoussin, który odpadł od wspomnianego kwartetu. Następnie po blisko dwóch minutach: Nans Peters, Jasper Stuyven, Kevin Geniets, Tobias H. Johannessen i Neilson Powless, którzy wyskoczyli z peletonu na początku podjazdu pod Turini. W końcu po przeszło czterech minutach 64-osobowy peletonik prowadzony przez zawodników UAE, w którym jechał „nasz rodzynek” Michał Kwiatkowski. Druga większa grupa ze sprinterami i mistrzem świata Mathieu Van der Poelem minęła mnie po kolejnych pięciu minutach. Wyszło mi z tego przeszło 10-minutowe nagranie. Po wszystkim na wyjazd z wioski trzeba było nieco poczekać. Do domu pojechaliśmy alternatywnym szlakiem przez Olivetta San Michele. W tym czasie na trasie wyścigu sporo się działo, ale ostatecznie i tak wygrał dominator o imieniu Tadej. Pogacar i Vingegaard złapali Carapaza i Masa na 2,5 kilometra przed metą. W dwójkowym finiszu Słoweniec nie dał żadnych szans Duńczykowi. Jadący w koszulce „najlepszego górala” mistrz olimpijski z Tokio finiszował trzeci. Wcześniej wygrał premie górskie na Turini i Col de la Colmiane (przełęczy św. Marcina) dzięki czemu zagwarantował sobie zwycięstwo w klasyfikacji górskiej wyścigu.
Nazajutrz kolejny wypad przez granicę. Tym razem do miasta będącego stolicą departamentu Alpy Nadmorskie. Wyścig Dookoła Francji kończyła 34-kilometrowa czasówka z Monako do Nicei. Znów pojawiło się pytanie. Gdzie się ustawić by obejrzeć to widowisko? Z wycieczki do ociekającego bogactwem Księstwa zrezygnowaliśmy. I tak chcieliśmy je odwiedzić w następnym tygodniu, ale na spokojnie. To jest w dzień powszedni dając sobie kilka godzin na zwiedzanie. Rozważałem dojazd do miejscowości Le Turbie i ustawienie się przy trasie na końcówce pierwszego z dwóch podjazdów „etapu prawdy”. Niemniej obawiałem się, że dojeżdżając tam niemal na ostatnią chwilę nie znajdziemy żadnego miejsca na pozostawienie samochodu. Ostatecznie zdecydowałem, że pojedziemy do Nicei i obejrzymy asów w jakimś punkcie na parę kilometrów przed metą próby czasowej. Dojazd mieliśmy 50-kilometrowy i niemal w całości autostradowy. Kwadrans po dziesiątej byliśmy na miejscu czyli na upatrzonym wcześniej podziemnym parkingu oddalonym jakiś kilometr od centrum miasta. Dziesięć godzin później przyszło nam za niego przeszło 20 Euro. Cóż „cel wyciąga środki … z kieszeni”. Do przyjazdu pierwszego zawodnika w rejon słynnej Promenady Anglików mieliśmy jeszcze pięć godzin. Według programu dnia pierwsi zawodnicy mieli się pojawić na alei biegnącej wzdłuż nicejskich plaż dopiero kwadrans po piętnastej. To dawało nam całkiem sporo wolnego czasu na nieśpieszny spacer po Nicei.
Na początek bocznymi uliczkami doszliśmy do wyłożonej torami tramwajowymi Avenue Jean Medecin, po czym skręciliśmy w kierunku morza. Doszliśmy na Place Massena, na którym miała się zakończyć 111 edycja Touru. Miejski plac był już obudowany postawionymi na tą okoliczność ściankami, więc trzeba go było obejść skręcając w Avenue Felix Faure. Po drodze natknęliśmy się na świętujących tańcem i śpiewem kibiców z Erytrei. Ich rodak był jednym z głównych bohaterów wyścigu. Biniam Girmay wygrał etapy w Turynie, Colombey-les-Deux-Eglises i Villeneuve-sur-Lot, zaś na dwóch innych odcinkach finiszował drugi. Zieloną koszulkę najlepszego sprintera miał już zapewnioną, pod warunkiem ukończenia czasówki. Co ciekawe jej ubiegłoroczny zwycięzca Jasper Philipsen też miał na swym koncie trzy zwycięstwa i dwa drugie miejsce, lecz z kolarzem z Afryki przegrał o 33 punkty. Tym razem ostatni dzień zawodów nie mógł już namieszać w klasyfikacji punktowej. Idąc na wschód skierowaliśmy się do starego miasta zahaczając o XVII-wieczną katedrę Sainte-Reparate de Nice. Stąd poszliśmy nad morze robiąc sobie zdjęcia przy wielkim napisie „I Love Nice” oraz zegarze odmierzającym czas do przyjazdu kolarzy. Następnie po schodach wdrapaliśmy się na Wzgórze Zamkowe sięgające 93 metrów n.p.m. To w zasadzie park miejski z zabytkami i szeregiem punktów widokowych na miasto oraz Zatokę Aniołów. Zdeptaliśmy już ładny kawałek miasta, a tu ledwie minęła dwunasta. Po zejściu zawróciliśmy zatem do zatłoczonego w tym dniu parku przy Promenade du Paillon, gdzie na widok publiczny wystawiono koszulki liderów czterech klasyfikacji i medal dla najwaleczniejszego zawodnika wyścigu.
Dopiero po czternastej wróciliśmy na nadmorską promenadę by „wywalczyć” sobie miejsce do śledzenia kolarzy. Znaleźliśmy takowe jakieś 4 kilometry przed metą. W tej okolicy zawodnicy kończyli krótki zjazd ze wzgórza przy wspomnianym zegarze, więc mknęli w tempie pod 60 km/h. Niemniej na prostym odcinku drogi można było ich oglądać z przodu i od tyłu przez dobre pół minuty. Czasówka czyli inny sposób oglądania rywalizacji. W sobotę mieliśmy trzy godziny oczekiwania i 10-minutowy przejazd wszystkich bohaterów kolarskiego kina akcji. W niedzielę trafił się nam serial w dobrze ponad stu odcinkach rozłożony na jakieś cztery i pół godziny. Jako pierwszy przemknął obok nas ostatni po dwudziestu etapach Włoch Davide Ballerini. Niedługo po nim jego kolega z drużyny Mark Cavendish wyprzedzony na trasie przez Australijczyka z Lotto Dstny Jarrada Driznersa. „Cav” spadł po tym etapie na ostatnie miejsce w generalce, ale to nieistotne. Swój wielki cel zrealizował już na piątym odcinku Touru. tym z metą w Saint-Vulbas. Wygrał swój 35 etap „Wielkiej Pętli” i pobił z pozoru nieosiągalny rekord Eddy Merckxa, wyśrubowany blisko pół wieku temu. Po pierwszej trójce co minutę, dwie, max. trzy pokazywali się nam kolejni uczestnicy TdF. Nudy nie było. Niemniej niedogodności nie brakowało. Trzeba było długo wytrwać w jednym, ciasnym miejscu i jeszcze chronić się przed momentami mocno piekącym słońcem. Można było pozazdrościć wygodniejszej miejscówki osobom, które wynajęły sobie apartamenty z balkonem przy Quai des Etats-Unis.
Pierwsza połowa stawki była puszczana na trasę co półtorej, zaś druga już co dwie minuty. Lustrując klasyfikację generalną starałem się wyłapywać co ciekawsze postacie zjeżdżające w naszą stronę. Niektóre przejazdy nagrywałem. W sumie zrobiłem 27 filmików. Nic dziwnego, że około dwudziestej bateria mojego telefonu była na wykończeniu i padła za nim dotarliśmy do parkingu. Długo prowadził pochodzący z Cannes Lenny Martinez, któremu pasował górzysty teren w pierwszej części tego etapu. Potem przeskoczył go Harold Tejada. Dopiero po dziewiętnastej zaczęli się pojawiać kolarze walczący o miejsce w top-10 klasyfikacji generalnej. Najpierw Santiago Buitrago, który na trasie czasówki wyprzedził Felixa Galla, zaś w „generalce” przeskoczył Giulio Ciccone. Ten ostatni został zaś złapany przez Dereka Gee, który na tej próbie wykręcił szósty czas. Wynik Kanadyjczyka poprawił jadący tuż po nim Matteo Jorgensson. Obu przedzielił zaś Joao Almeida. Po godzinie 19:35 w coraz krótszych odstępach czasu śmignęła przed nami „wielka trójka” tego wyścigu czyli Remco Evenepoel, Jonas Vingegaard i Tadej Pogacar. Każdy jeden wyraźnie szybszy od Amerykanina ze skandynawskim nazwiskiem. Przy tym w ich gronie raz jeszcze potwierdziła się hierarchia ustalona na wcześniejszych etapach. Belg, który przeszło dwa tygodnie wcześniej wygrał pierwszą z czasówek, tym razem musiał się zadowolić tylko trzecim miejscem. Natomiast Słoweniec dołożył kolejną minutę Duńczykowi powiększając swą przewagę do 6:17. Przy okazji zrobił piękny hat-trick na zakończenie Touru wygrywając oba górskie odcinki jak i „etap prawdy”.
Wydostać się z Nicei nie było łatwo. Najpierw spacer w tłumie fanów, który wiódł przez rejon mety. Ten zaś był szczelnie ogrodzony i strzeżony. W rejon podium nie sposób było się dostać. Szczerze nawet tego nie planowaliśmy. Niestety owej „strefy dla wybranych” nie dało się sprawnie ominąć. Tu blokada ulicy. Tam kolejka do utworzonego ad hoc „mostu” na drugą stronę ulicy. Bateria w moim telefonie była bliska rozładowania i w końcu poszła spać. Na parking dotarliśmy zatem „na pamięć”. Po dwudziestej zrobiło się ciemno. Sprawny wyjazd z dużego i nieznanego sobie miasta po zmroku stanowił pewne wyzwanie. Oczywiście jakoś się udało, ale wbiliśmy się na autostradę A8 nie spodziewanym wjazdem nr 54 Nice Nord, lecz położonym kilka kilometrów dalej na zachód nr 52 Saint-Isidore. Potem już tylko szybka ścieżka do domu zakończona prywatnym „Rally Monte Carlo” na wąskiej i miejscami krętej drodze do Seborgi.
W tym dniu zakończyliśmy naszą trzecią wizytę w Dolinie Aosty. Najbliższy weekend przeznaczyliśmy sobie bowiem na dwa spotkania z Tour de France, w tym roku wyjątkowo kończącym się w Nicei. W trakcie drugiego tygodnia wakacji mieszkaliśmy w Ligurii. Dokładnie zaś na terenie samozwańczego Księstwa Seborga nieopodal miasta Bordighera. W ramach przenosin mieliśmy do zrobienia transfer o długości 370 kilometrów. Trasa wiodąca zasadniczo autostradami: A5, A26 i A10. Lekko licząc cztery i pół godziny podróży. Najpierw przez rozgrzane słońcem równiny Piemontu przez całą szerokość największego regionu kontynentalnej Italii. Potem odcinek na zachód wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego drogą „stu” tuneli i wiaduktów. Tym niemniej przed tą wycieczką za przyzwoleniem Iwony zdążyłem jeszcze zaliczyć szóstą wspinaczkę tej wyprawy. Około godziny dziesiątej pożegnaliśmy się z naszą sympatyczną gospodynią w Porossan i przed wskoczeniem na autostradę pomniejszymi drogami podjechaliśmy do Fenis. W 2010 roku zwiedzaliśmy tu okazały zamek z XIV wieku, niegdyś należący do wicehrabiów z rodu Challant. Ponadto z tej miejscowości zacząłem sztywny podjazd do Druges Alto wykonany w pakiecie z wcześniejszą wspinaczką na Colle di Saint-Panthaleon od Chambave. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że Fenis to wrota nie do jednej, lecz dwóch hardcorowych premii górskich. Mojej piątkowej góry nie opisano bowiem w książce „Passi e Valli in Bicicletta-20. Valle d’Aosta” wydanej w 2008 roku. Pomimo że ów znakomity przewodnik po górskich szosach Italii opisywał aż 57 wzniesień z tego maleńkiego regionu.
Czemu Val Clavalite w niej pominięto? Odpowiedź jest prosta. W 2008 czy 2010 roku nie było jeszcze asfaltowej drogi wiodącej w głąb owej doliny. Powstała ona dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku. Ja pierwszy raz usłyszałem o niej śledząc wyniki młodzieżowego wyścigu Giro delle Valle d’Aosta z roku 2016. Jego czwarty etap zakończył się owym podjazdem, a przed nim trzeba było jeszcze podjechać z Fenis do Champremier. Odcinek ten wygrał Kilian Frankiny, który o 23 sekundy wyprzedził Enrica Masa oraz o 1:15 Kolumbijczyka Hernana Aguirre. Zwycięski Szwajcar awansował dzięki temu z piątego na pierwsze miejsce w generalce. Nazajutrz utrzymał to prowadzenie na finałowym etapie do Breuil Cervinia i triumfował w całym wyścigu z niewielką przewagą nad Masem i Ukraińcem Markiem Padunem. Po raz drugi kolarska „młodzież” ścigała się na tej górze w sezonie 2023. Znów był to czwarty etap z 5-dniowej rywalizacji. Trudniejszy od poprzedniego, bo z pięcioma ciężkimi podjazdami na trasie. On także przyniósł zmianę lidera i wyłonił późniejszego zwycięzcę całej rywalizacji. Tym razem triumfator całej imprezy nie zdołał wygrać etapu. Ten bowiem padł łupem Włocha Sergio Merisa, który o 1:08 wyprzedził Darrena Rafferty i o 1:24 Marco Brennera. Drugi na kresce Irlandczyk sporo nadrobił nad swymi najgroźniejszymi rywalami i awansował z trzeciej na pierwszą lokatę. Ostatecznie wygrał ten wyścig z przewagą ponad dwóch minut nad Francuzem Alexy Faure Prostem i Meksykaninem Isaakiem Del Toro.
Podjazd pod Val Clavalite zaczyna się w dzielnicy Miserenge. Jakieś 650 metrów na wschód od miejsca startu do wspinaczki pod Champremier. Autor strony „cyclingcols” wycenił go nieco wyżej niż całą orientalną wspinaczkę do Druges Alto. Mojej piątkowej górze przyznał bowiem 961 punktów, zaś jej sąsiadowi 942. Dla porównania trudna i jakże miła polskim kibicom Pla d’Adet otrzymała w tej punktacji tylko 768 oczek. Z parkingu, przy którym się zatrzymaliśmy do początku wzniesienia miałem dosłownie parę metrów. Od startu bardzo stromo i na pierwszych dwustu metrach wąziutko. Na tym odcinku minąłem znak informujący o stromiźnie 18%. Wkrótce moja uliczka połączyła się z dróżką nadchodzącą z zachodu od dzielnicy Barche. Zrazu niewiele zmieniło to w kwestii nachylenia. Na pierwszym półkilometrowym sektorze średnia stromizna to aż 11,8%. Potem jest niewiele łatwiej. Do końca drugiego kilometra stromo. Na trzecim nieco luźniej. W pierwszej połowie czwartego kilometra znów ostro pod górę. Z grubsza cały czas na poziomie od 9 do 10,5%. Pod koniec pierwszego kilometra droga przybrała postać serpentyny. Przed dojazdem do gospodarstwa Arbussayes (3,6 km) zaliczyłem aż jedenaście wiraży. Tuż za ostatnim z nich skończył się pierwszy z dwóch mocnych segmentów. Po nim miałem niemal półtorakilometrowy przerywnik w tej ciężkiej wspinaczce. To znaczy mix delikatnego zjazdu, podjazdu o umiarkowanym nachyleniu i przede wszystkim płaskiego odcinka o długości blisko kilometra. Skończył się on, gdy przejechałem polanę koło osady La Cerise.
Odtąd do końca podjazdu zostało mi jeszcze 4,7 kilometra dystansu i przeszło 520 metrów przewyższenia. W górnej połówce wzniesienia trzeba się było zmierzyć z pięcioma półkilometrowymi sektorami o średnim nachyleniu 12-13%. Mimo to jechało się całkiem przyjemnie. Ciepły, słoneczny dzień. Wokół piękna przyroda i cisza, bo ruch samochodowy znikomy. Kolejne zaliczone sektory odmierzały mi drewniane tabliczki z nazwami osad czy też gospodarstw oraz ich wysokościami nad poziom morza. Minąłem zatem: La Sarvettaz (6 km), Les Fontaines (7,5 km) i Marqueron (9,1 km). Po wschodniej stronie szlaku gęsty las, ale po zachodniej ładne górskie widoczki. Szosa wiodła raczej prosto na południe, acz po drodze zaliczyłem osiem zakrętów. Ostatni na sto metrów przed finałem na szutrowym parkingu. Dotarłem do tej mety w czasie 57 minut. VAM z całej góry 993 m/h. Byłoby ciut powyżej „tysiaka” bez owego wypłaszczenia w środkowej fazie podjazdu. Gdybym przez las pojechał nieco dalej to dotarłbym nad jeziorko na płaskowyżu Piana di Clavalite. Niemniej to już raj dla pieszych turystów. Zawróciłem zatem do Fenis, gdzie na samym końcu zjazdu czekała mnie niespodzianka. Chwilowa blokada bocznych uliczek. Za jakiś kwadrans głównym traktem gminy miał przejechać peleton 60. Giro delle Valle d’Aosta. Tego dnia młodzi ścigali się na trasie z Sarre do Pre-Saint-Didier. W Fenis na 25-tym kilometrze tego odcinka wyznaczono lotną premię. Etap wygrał 20-letni Anglik Joshua Golliker z kontynentalnej Groupamy. Z naszego punktu widzenia (jako kolarskich kibiców) była to pyszna przystawka przed zarezerwowaną na weekend dwudaniową ucztą na francuskiej ziemi.
W czwartek przed południem wybraliśmy się na trzecią górską wycieczkę. Tym razem pojechaliśmy w Alpy Graickie, gdyż zaproponowałem Iwonie spacer papieskimi ścieżkami wokół Les Combes. Właśnie tu począwszy od 1989 roku spędzał swe letnie wakacje Jan Paweł II. Wioska leży na wysokości około 1320 metrów n.p.m. i należy do gminy Introd. Ulokowana jest między dolinami Vallee de Rhemes i Valgrisenche. Zatem można do niej podjechać tak z Villeneuve jak i Arvier. Na marginesie wspomnę, iż ta druga miejscowość jest miejscem urodzin Maurice’a Garin – pierwszego triumfatora Tour de France, który urodził się na ziemi włoskiej, lecz w grudniu 1901 roku stał się obywatelem Francji. Nam wygodniej było podjechać od strony wschodniej. Na wysokości poznanego trzy dni wcześniej Parku Zwierząt w Introd zjechaliśmy z SR23 na wąską szosę prowadzącą do Les Combes. Ostatni kilometr tego szlaku to ślepa droga do wioski. Niemniej z poziomu Truc d’Arbe (1261 m. n.p.m.) można jeszcze zjechać na drugą stronę. Z tej opcji skorzystali organizatorzy Giro d’Italia w roku 2019. Zlokalizowali tu premię górską drugiej kategorii na 131-kilometrowym etapie z Saint-Vincent do Courmayeur. Wygrał ją Giulio Ciccone. Był to czternasty odcinek owej edycji. W dużej mierze decydujący o losach całego wyścigu. Na ciężkim podjeździe pod Colle San Carlo zaatakował Richard Carapaz. Wydawało się, że Ekwadorczyk ruszył „tylko” po zwycięstwo etapowe. Tymczasem na mecie przy dolnej stacji kolejki Skyway Monte Bianco cieszył się nie tylko z cennej wiktorii, lecz także z przejęcia koszulki lidera.
W Les Combes odwiedziliśmy muzeum poświęcone papieżowi z „Dalekiego Kraju”. Wioska bardzo przypadła nam do gustu. Wyróżnia się świetnie zachowanymi domami z kamienia. Historia najstarszych sięga ponoć XV wieku. Ochoczo ruszyliśmy na stromy górski szlak tuż za wioską, lecz wkrótce zamieniliśmy go na coś bardziej lajtowego czyli rundkę zahaczającą o osadę Perrietaz. Spędziliśmy w tej okolicy dwie godziny, więc do domu wróciliśmy wcześniej niż z poprzednich wycieczek. Dlatego też szybciej niż w niedzielę czy wtorek ruszyłem na spotkanie z piątą górką swego programu kolarskiego. Tak samo jak w dwóch poprzednich dniach była to meta znana mi z lipca 2010 roku, lecz do wjechania innym szlakiem. Na to popołudnie wybrałem sobie zachodnią wspinaczkę do osady Druges Alto czyli podjazd zaczynający się w Lillaz na terenie gminy Saint-Marcel. Jest on o 2,4 kilometra dłuższy od stromej drogi z Fenis, którą pokonałem przez czternastu laty. Obie górskie ścieżki łączą się na wysokości 1390 metrów n.p.m. przy osadzie Champremier, gdzie dwukrotnie wyznaczano górskie premie wyścigu Dookoła Włoch. Po raz pierwszy w 1992 roku na wspominanym już etapie do Pili. Wtedy najszybciej dotarł tu Bask Ramon Gonzalez Arrieta. Po raz drugi w sezonie 1997 gdy na etapie do Cervinii premię tą zgarnął Paolo Savoldelli. Czternasty odcinek owej edycji przyniósł zmianę lidera, po tym jak Ivan Gotti już na Colle di Saint-Panthaleon zgubił Pawła Tonkowa. Ostatecznie Włoch nie tylko wygrał ten etap, lecz przede wszystkim nadrobił blisko dwie minuty nad Rosjaninem, broniącym tytułu z roku 1996.
W Giro przy obu okazjach wykorzystano podjazd z Fenis, na którym przez osiem kilometrów stromizna utrzymuje się na średnim poziomie aż 9,5%. Po mojej stronie góry miało być luźniej. Na start musiałem podjechać 12 kilometrów. Z krajówki SS26 zjechałem o jedno rondo dalej na wschód niż przy starcie pod Saint-Barthelemy. Wjechałem na drogę SR14, lecz zaraz zatrzymałem się w zaułku przy rzece, chcąc zacząć wspinaczkę z najniższego punktu w okolicy. Około szesnastej było tam 35 stopni. Już choćby z tego powodu nie miałem tu lekko. Ruszyłem w stronę Lillaz czyli pierwszej z szeregu osad składających się na gminę Saint-Marcel. Zaraz po starcie przejechałem pod linią kolejową, zaś 250 metrów dalej pod autostradą A5. W drugiej połowie pierwszego kilometra nachylenie przekraczało już 9%. Na początku drugiego kilometra wjechałem do Perlaz, gdzie mieści się siedziba władz wspomnianej „komuny”. Na drugim kilometrze kontynuowałem przejazd przez teren zabudowany, zaś nachylenie drogi było niższe niż na pierwszym. Na wstępie przeciętna wynosiła 7,7%, zaś tu jedynie 6,2%. Przy wyjeździe z miejscowości, na samym początku trzeciego kilometra zatrzymałem się na około minutę by upewnić się co dalszego kierunku jazdy. Okazało się, że mam jechać prosto na wschód i pokonać 400 metrów zupełnie płaskiego terenu. Podjazd odżył w połowie trzeciego kilometra, ale naprawdę wymagający stał się dopiero po 3,3 kilometra od startu, gdy już minąłem wioskę Jayer. Zacząłem najtrudniejszy segment tego wzniesienia.
Trzy ciężkie kilometry z przejazdem przez Mezein i Rean. Stromizna mocno tu trzymała. Najczęściej na poziomie 8-9%, momentami sięgając 11-12%. Nieco oddechu dał mi dopiero siódmy kilometr z przejazdem przez wioskę Plout, gdzie minąłem sanktuarium wzniesione w połowie XIX wieku. Solidny ósmy kilometr poprzedzał dojazd do Seissogne. Tuż za tą wioską pod koniec dziewiątego kilometra znów trochę nachylenia o dwucyfrowej wartości. Po czym luźniej przez cały kilometr. Jedenasty kilometr przy średniej 7,2% z przejazdem przez osadę Sazaillan. Początek dwunastego ostry, ale reszta w normie właściwej dla tego podjazdu. Kolejna stromizna na początku trzynastego kilometra tuż przed wjazdem do Champremier. Niemniej sam dojazd do łącznika ze ścieżką z Fenis całkiem przyjemny, bo z nachyleniem 4-5%. Zaraz po nim zaczął się ostatni ciężki fragment czyli sztywny sektor o długości 850 metrów. Po nim musiałem już tylko pokonać dwa umiarkowane kilometry z nachyleniem około 6%. Dojechałem do końca asfaltowej drogi i jeszcze odrobinę dalej. Zatrzymałem się jakieś 400 metrów za Druges. Na tym finałowym odcinku szosa zmieniła się w szutrową dróżkę. Na dotarcie w to miejsce potrzebowałem 1h i 9 minut. Na mecie z zaciekawieniem zerknąłem na swój telefon komórkowy, który w trakcie podjazdu bombardował mnie sms-ami. To moja siostra Karolina chciała mi dać znać, iż Michał Kwiatkowski liczy się w walce o zwycięstwo na osiemnastym etapie Touru. Niestety „Kwiato” zaskakująco łatwo przegrał trójkowy finisz w Barcelonnette. Gdy wróciłem do Druges zastałem tam kilka osób. Pewien jegomość strzelił mi zdjęcie na tle domków owej osady.
W środę głównym punktem naszego wspólnego programu było zwiedzanie Forte di Bard. Imponującej kilkupoziomowej warowni wzniesionej przez Sabaudów w latach trzydziestych XIX wieku. Znajduje się ona w dolnej części Doliny Aosty, zaledwie sześć kilometrów od granicy tego regionu z Piemontem. Fortecę odrestaurowano i otwarto do zwiedzania w roku 2006. Turyści poruszają się po niej z wykorzystaniem „funicolare” czyli kolei linowo-terenowej. Niemniej od południowej strony na jej górny poziom można wjechać także krętą betonową drogą. Podjazd ten od drogi krajowej SS26 liczy sobie 1,7 kilometra i ma średnie nachylenie 8,1%. Trzykrotnie, bo w latach 2007, 2008 i 2010 kończono nim etapy młodzieżowego wyścigu Giro delle Valle d’Aosta. Fort ten zagrał również w filmie „Avengers: Age of Ultron” z 2015 roku. Mieszczą się w nim warte obejrzenia muzea: Alp, fortyfikacji oraz granic. Po wizycie w Bard chcieliśmy też odwiedzić poznaną przed laty starówkę w Aoście. Niemniej to wszystko mieliśmy zaplanowane na popołudnie. Przed wspólną wycieczką musiałem się wyrobić ze swoim solowym występem rowerowym. Na ten dzień wyznaczyłem sobie powrót na Saint-Barthelemy / Porliod. Co oznaczało, iż przedpołudniem będę miał do pokonania zdecydowanie najdłuższy spośród 11 podjazdów wybranych na te lipcowe wakacje. Czternaście lat wcześniej w trakcie naszej pierwszej alpejskiej podróży wpadliśmy do Doliny Aosty na pięć dni i przez ten czas mieszkaliśmy w Nus. Tym samym trudniejszy z dwojga podjazdów pod św. Bartłomieja zacząłem wtedy spod domu.
Ten drugi czyli dłuższy, ale nieco łatwiejszy zaczyna się w pobliżu wioski Villefranche należącej do gminy Quart. Na start musiałem dojechać 10 kilometrów, więc skorzystałem z samochodem. Zerwałem się wcześnie z rana by już na kwadrans przed ósmą wyjechać z Porossan. Auto zostawiłem na małym parkingu w centrum miejscowości. Z tego miejsca na start wspinaczki musiałem podjechać już tylko 700 metrów. Początkowo brukowaną uliczką Via Roma, a następnie krajówką SS26. Zachodnia wersja podjazdu do osady Porliod jest o 4,2 kilometra od tej z Nus. Różnica w przewyższeniu jest znikoma, bo 6-metrowa na korzyść tej pierwszej. Oba szlaki schodzą się we wiosce Lignan na wysokości 1631 metrów n.p.m. Finałowy odcinek o długości 4,1 kilometra jest wspólny, więc podobnie jak na Pili mogłem sobie przypomnieć obrazki z przeszłości. Cały ten podjazd nie został nigdy wykorzystany na Giro d’Italia czy też wyścigu Dookoła Aosty. Tym niemniej jego zasadnicza część pojawiła się na dziewiętnastym etapie „La Corsa Rosa” z 2015 roku. Finiszowano wówczas w stacji Cervinia pod słynnym Matterhornem i był to pierwszy z dwóch górskich odcinków wygranych dzień po dniu przez Włocha Fabio Aru. Przy tym na obu kolejność pierwszej trójki była taka sama, gdyż za kolarzem z Sardynii finiszowali Kanadyjczyk Ryder Hesjedal oraz Kolumbijczyk Rigoberto Uran. Cały ten wyścig należał do Hiszpana Alberto Contadora. Natomiast premię górską pierwszej kategorii wytyczoną w Lignan i nazwaną Saint-Barthelemy wygrał Sycylijczyk Giovanni Visconti. Dodam, iż podjeżdżano moim tegorocznym szlakiem.
Wspinaczkę zacząłem od dużego ronda na drodze krajowej, w pobliżu lokalu „A Quatre Pattes”. Na sam początek 300 metrów prosto na wschód w łagodnym terenie. Po przejechaniu nad linią kolejową skręciłem w lewo i nachylenie znacznie wzrosło. Już w połowie pierwszego kilometra skoczyło do 12% i mocno trzymało przez blisko kilometr. Za wioską Chetoz na chwilę odpuściło, po czym na 600 metrach prowadzących do Seran było solidne, choć nie tak ostre jak wcześniej. Luźno zrobiło się dopiero po 2,2 kilometra od startu, zaś pod koniec trzeciego kilometra trafiła się nawet chwila zjazdu. Na koniec owego segmentu trzeba było jeszcze pokonać 300-metrowy odcinek pod górę w Epillod. Przejechawszy 3,2 kilometra wjechałem na szerszą drogę SR37 zaczynającą się w miejscowości Villair. Odtąd nachylenie podjazdu stało się bardziej regularne. Na kolejnych kilometrach utrzymywało się w okolicy 7%. Wspomniana szosa do połowy ósmego kilometra prowadziła niemal prosto na wschód. Jedyne zakręty napotkałem w pierwszej połowie piątego kilometra na dojeździe do Argnod oraz półtora kilometra dalej poniżej Vignil. Gdy droga skręciła na północ wyjechałem na otwarty teren. Na dojeździe do Fornail (8 km) nachylenie nieco złagodniało. Natomiast za tą osadą zrobiło się płasko na cały dziewiąty kilometr. Kolejna stromizna zaczęła się na wysokości kościoła św. Sebastiana we wsi Planavilla (9,1 km). Mocno trzymała aż do wirażu w prawo na samym końcu dziesiątego kilometra. W tym miejscu moja droga zmieniła oznaczenie na SR36.
Następne półtora kilometra było bardziej umiarkowane, acz w połowie jedenastego kilometra dość wymagające. Za to od połowy dwunastego miałem kolejny luźny kawałek czyli 900 metrów minimalnie w dół aż po mostek Comba nad potokiem Deche (12,4 km). Niemniej za nim zaczął się kolejny ciężki segment tego podjazdu. Przy tym dość długi bo 3,5-kilometrowy. Najpierw stałe 7-10% na dojeździe do osady Effraz (14,8 km). Za nią króciutkie falsopiano i na koniec 600-metrowa poprawka ze stromizną zbliżoną do 12%. Pod koniec szesnastego kilometra minąłem tablice oznaczające, iż opuszczam gminę Quart i wjeżdżam do Nus. Teren stał się znacznie łagodniejszy i to na długo. Na kolejnych czterech kilometrach miałem tylko jeden 600-metrowy sektor podjazdu na poziomie 5-7%. Poza nim cały czas płasko, aż do końca dwudziestego kilometra. Mając w nogach 19,8 kilometra dojechałem do Lignan / Saint-Barthelemy, gdzie skręciłem w lewo wjeżdżając na finałowy segment wzniesienia. Do podjechania miałem jeszcze 3,7 kilometra o średnim nachyleniu 6,9%. Nie licząc 400-metrowej końcówki prowadzącej bardziej w dół niż w górę. U św. Bartłomieja minąłem otwarte w 2003 roku Planetario di Lignan czyli Obserwatorium astronomiczne Regionu Autonomicznego Doliny Aosty. Ostatnia faza podjazdu zaczęła się jakieś sto metrów dalej. To jest po zakręcie w lewo na wysokości Locanda La Barma. Pierwsze kilkaset metrów z umiarkowanym nachyleniem. Niemniej na kolejnym kilometrze miałem już dwa odcinki z dwucyfrową stromizną. Pierwszy tam gdzie droga przechodzi przez Saquignod, zaś drugi w Venoz.
Po tych ściankach cały kilometr na przyjemnym poziomie 6-7%. Niemniej na dojeździe do ostatniego zakrętu stromizna raz jeszcze skoczyła do 10%. W tym miejscu minąłem pasące się na łące spore stado krów. Dla członków tego zgromadzenia była to już końcówka porannej wyżerki. Jakiś kwadrans później na samym początku swego zjazdu natknąłem się na nie raz jeszcze. To jest gdy przeganiano je przez parking przy strefie piknikowej. Przemarsz owego „wojska” uwieczniłem zresztą na krótkim filmie. Od wirażu do placu musiałem przejechać jeszcze 800 metrów z umiarkowanym nachyleniem. Gdy tam dotarłem zrazu skręciłem w lewo by sprawdzić ścieżkę, której nie pamiętałem z roku 2010. Wkrótce jednak zawróciłem widząc, iż dalszy przejazd blokuje mi idąca całą szerokością szosy większa grupa młodzieży. Z map wynika, iż tą alejką można dojechać na wysokość około 1945 metrów n.p.m. Jest to zatem najwyższa szosa w tej okolicy. Ja po nawrotce wróciłem na plac, po czym pojechałem dalej na wschód ku znanej sobie mecie rodem z książki „Passi e Valli in Bicicletta-20”. Cóż zatem pozostało mi do zrobienia? Najpierw szybki zjazd o długości 300 metrów, po czym krótki finisz do małego parkingu za tutejszą kaplicą. Dotarłem do swej mety w czasie 1h i 38 minut. W sezonie 2010 z Nus podjechałem tu w 1h i 18 minut. Niemniej ta różnica w większym stopniu wynikała z długości zachodniej wspinaczki do Porliod, aniżeli z faktu że od tamtej pory wyraźnie „obniżyłem loty”.