banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2006

Stelvio

Autor: admin o 4. lipca 2006

We wtorek 4 lipca nie musieliśmy się więc martwić o transport. Czekało nas za to spotkanie z „Jej Wysokością” czyli położoną na wysokości 2758 metrów n.p.m. przełęczą Stelvio. To najwyższa drogowa przełęcz we Włoszech i trzecia pod tym względem w Europie po francuskich Col de la Bonette i Col de l’Iseran. Jako jedyny z naszego kwintetu miałem okazję ją przejechać od tej samej północnej strony podczas swej pierwszej wyprawy w Alpy odbytej trzy lata temu w towarzystwie Krzyśka Żmijewskiego i Wojtka Nadolskiego. Podjazd pod Stelvio choć o kilka kilometrów krótszy od Rombo jest prawdziwym gigantem. Dość powiedzieć, wedle wszelkich danych czyli niezależnie od liczenia początku tego podjazdu w centrum Prato allo Stelvio czy też od rogatek tego miasteczka do pokonania jest przeszło 1800 metrów w pionie. Na początku droga wiedzie doliną Trafoi pośród lasu i wzdłuż rzeczki Soldo, potem pośród górskich hal, zaś blisko szczytu na poboczu szosy są już tylko skały. Na całej długości tego wzniesienia jest aż 49 zakrętów (tornante) – dla porównania na słynnym L’Alpe d’Huez tylko 21! Na szczęście właśnie owe zakręty nieco ułatwiają jazdę gdyż przy ich odpowiednio szerokim pokonaniu można zyskać sekunde lub dwie na złapanie głębszego oddechu. Sama góra nie daje bowiem specjalnych do relaksu gdyż niemal na całej jej długości nachylenie waha się w poważnych granicach 7-8%.

Na szczęście tym razem powietrze było bardziej rześkie niż dzień wcześniej. Tradycyjnie już nasi triathloniści zaczęli podjazd spokojniej, ale po pewnym czasie Darek podkręcił tempo i doszedł naszą trójkę. Michał, Piotr i ja pomni doświadczeń dnia wczorajszego postanowiliśmy w solidnym, lecz równym tempie podążać do położonej w chmurach przełęczy. Darek tymczasem w swoim stylu tnąc po wewnętrznej wspomniane zakręty odhaczył nas i przez dłuższy czas wisiał nam przed oczyma w odległości dochodzącej do 200 metrów. Po dłuższym czasie doszliśmy go i jakiś czas jechaliśmy w czwórkę, po czym na kilka kilometrów przed szczytem Darek zapłacił nieco za swoje wcześniejsze harce i został w tyle wciąż jednak wspinając się w tempie zbliżonym do naszego. Przełęcz około południa znów była pełna ludzi czyli turystów, motocyklistów jak i narciarzy udających się na pobliski lodowiec Ortler. Wjechaliśmy na nią zgodnie we trójkę nie walcząc o punkty na górskiej premii Cima Coppi. Darek stracił do nas tylko minutę. Na Ździśka przyszło nam czekać dłużej bo dwanaście minut co oznaczało, że tracił na każdym kilometrze średnio pół minuty do naszej grupki jadącej z przeciętną nieco ponad 13 km/h. Na górze kilka chwil na podziwianie widoków z dachu Italii i oczywiście na zrobienie kilku pamiątkowych zdjęć. Tym razem inaczej niż w 2003 roku pogoda pozwoliła na kontynuowanie jazdy na drugą stronę przełęczy będącej administracyjną granicą Południowego Tyrolu i Lombardii. Nie mieliśmy jednak w planach długiego zjazdu do Bormio. Po zaledwie 3 kilometrach odbiliśmy w prawo by poprzez Umbrailpass wjechać na teren Szwajcarii i zafundować sobie 18-kilometrową wycieczkę po tym kraju.

Michał z Piotrem pognali szybciej w dół do Santa Maria im Munstertal i dalej ku granicy z Włochami. Natomiast ja wraz z Darkiem i Ździśkiem postanowiłem dokładniej udokumentować polski najazd na ziemię Alpejskiej Konfederacji. Po drodze ucieliśmy sobie krótką pogawędkę z sympatycznym, acz najwyraźniej znudzonym swą pracą celnikiem na tej jednaj z najwyżej położnych europejskich granic – 2501 m. n.p.m! Na 13-kilometrwoym zjeździe do Santa Maria czekały na nas nie tylko roboty drogowe czy też mały peletonik innych kolarzy amatorów. Otóż w słynnącej ze swego bogactwa Szwajcarii po pewnym czasie zabrakło nam pod kołami asfaltu i mieliśmy okazję sprawdzić swe umiejętności zjazdowe na kilkukilometrowym odcinku szutru, który najpewniej pamięta jeszcze czasy Gino Bartaliego i Fausto Coppiego oraz miejscowego duetu Hugo Koblet i Ferdi Kubler. Po zjeździe do Santa Maria im Munstertal wyjechalismy na główna drogę z Davos do Merano, którą już łagodniej w dół należało zjechać przez Munster, Taufers do Glorenzy, po czym boczną drogą dotrzeć do Prato allo Stelvio.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy urokliwym romańskim kościółku w Munster. Po zjechaniu w dolinę przypomniał się nasz największy wróg czyli upał, który to jeszcze nie raz miał się nam dać we znaki niejeden raz. Popołudnie spędziliśmy na odpoczynku, wyprawie do pizzerii i lodziarni, zaś w godzinach wieczornych nasłuchiwaliśmy odgłosów miasteczka. Otóż tego dnia Włosi grali z Niemcami półfinałowy mecz Mistrzostw świata w piłce nożnej. Wiedząc, że miejscowi mówią przede wszystkim tyrolskim dialektem języka niemieckiego zastawiałem się po czy jej stronie będzie ich sympatia. Okazali się wiernymi obywatelami Italii. Klaksony na część zwycięstwa drużyny Marcello Lippiego były tego najlepszym dowodem. Być może reakcje byłyby bardziej dwuznaczne gdyby w półfinale z Włochami zagrali Austriacy?

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Stelvio została wyłączona

Rombo

Autor: admin o 3. lipca 2006

Po wielce zasłużonym noclegu czekał nas w poniedziałek 3 lipca około 110-kilometrowy transfer dolinami: Giovo i Passiria przez Merano i dalej doliną Venosta w okolice położonej u podnóża przełęczy Stelvio miejscowości Spondigna. Po drodze czekał na nas jednak postój w San Leonardo in Passiria i wyprawa na mający ponad 29,1 kilometra długości oraz 1796 metrów przewyższenia podjazd pod przełęcz Rombo położoną na granicy włosko-austriackiej na drodze do Solden. Z Novale do San Leonardo należało dojechać znaną nam już drogą przez Vipiteno na przełęcz Monte Giovo. Tam zrobiliśmy sobie krotki i postój m.in. w celu zrobienia sobie zbiorowego zdjęcia całej 5-osobowej drużyny. Po powrocie do samochodów należało jeszcze zjechać 20 kilometrów w kierunku południowym. Tamże zatrzymaliśmy się na parkingu pod miejscowym basenem, z którego postanowiły skorzystać dziewczyny. Nam zaś pozostało się przygotować na około 3-godzinny górski rekonesans.

Podjazd jakkolwiek bardzo długi nie wydawał się szczególnie trudny z uwagi na swe średnie nachylenie rzędu 6,2%. Niemniej muszę przyznać, iż ja akurat przeliczyłem się na nim ze swymi siłami. Ze znaczną długością jak i dwoma-trzema naprawdę stromymi fragmentami tego podjazdu przyszło nam się zmagać około południa. Oznaczało to spory wysiłek przy 30-stopniowym upale co skutecznie wysysało z nas siły podczas 2 godzin wspinaczki. Podjazd zaczęliśmy w tym samym stylu co dzień wcześniej czyli z przodu trójka „młodych”, a z tyłu duet doświadczonych triathlonistów. Darek tym razem jednak nie odpuścił i około połowy podjazdu doszedł nas, po czym na 4-kilometrowym wypłaszczeniu dobrze widocznym na załączonym poniżej profilu podyktował tempo około 30 km/h nie dając nikomu szansy na wypoczynek.

Niedługo później zaczął się najtrudniejszy fragment tego podjazdu. Pierwszy odpadł Michał zmagający się z problemami żołądkowymi. Potem Darek jadący jak zwykle w sposób zdyscyplinowany taktycznie tj. z nieodzowną asysta swego pulsometru. Ja zaś zbyt długo trzymałem się Piotra i koniec końców odpadłem w sposób bardziej spektakularny. Złapał mnie kryzys głodowy, spadł poziom  cukru i nie miałem szans zabrać się na górę z Darkiem.  Musiałem się nawet ratować dwoma krótkimi postojami. Na górze wedle relacji Piotra i moich pobieżnych obliczeń Piotr zameldował się dwie i pół minuty przed Darkiem oraz osiem przede mną. Zdzisiek stracił do nowego „Króla gór” dwanaście i pół minuty, zaś najmocniejszy na poprzednim etapie Michał na skutek wspomnianych problemów zdrowotnych aż szesnaście. Gdy już wszyscy znaleźliśmy się na górze w komplecie przyszła pora na zrobienie odpowiedniej dokumentacji naszego sukcesu czyli zrobienie kilku zdjęć tak po austriackiej jak i włoskiej stronie przełęczy znanej też jako Timmelsjoch.

Na zjeździe tradycyjnie już, choć tym razem w asyście Darka zrobiłem kilka dalszych fotek. Pozostali mieli w drodze powrotnej bliskie spotkanie z lokalną fauną, bowiem Michał o włos tylko uniknął zderzenia z górską kozicą, która wtargnęła na szosę. Po powrocie do San Leonardo pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek nad miejscową rzeką, ale niezbyt długi bowiem czekało nas jeszcze około 70 kilometrów podróży samochodem, drobne zakupy i znalezienie sobie lokum na kolejne dwa noclegi. Podobnie jak w lipcu 2003 roku udało się je znaleźć w Prato allo Stelvio. Niemniej tym razem z uwagi na liczniejszą ekipę nie szukałem kwatery prywatnej. Ostatecznie zatrzymaliśmy na dwie noce w pasującym nam tak ceną jak i standardem hoteliku wskazanym przez pracownicę miejscowej Informacji Turystycznej.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Rombo została wyłączona

Monte Giovo

Autor: admin o 2. lipca 2006

Wyruszyliśmy z Trójmiasta, a dokładnie rzecz biorąc z hacjendy Ździska w Gdańsku-Osowej w sobotnie popołudnie 1 lipca. W składzie jak zdążyłem już wspomnieć dość licznym, bo 6-osobowym czyli Ździsiek wraz ze swymi dwoma nastoletnimi córkami Jaśminą i Zuzanną, Darek ze swą dziewczyną Basią oraz piszący te słowa w roli pilota i naczelnego stratega owej wycieczki. Kilka godzin wcześniej niejako w ramach ostatniego dla nas przetarcia na rodzimych „hopkach” musiałem jeszcze osobiście w siedzibie firmy kurierskiej (!) odebrać zakupiony już w środę z poznańskiego Cykloturu licznik z altimetrem Ciclo Master (CM 436M). Tak to będąc uzbrojony w nowy gadżet i przede wszystkim sprzęt przygotowany przez kolegę mechanika z gdyńskich Karwin (Czarka Fabijańskiego) byłem gotów do swej czwartej alpejskiej wyprawy. W dużej mierze dzięki zaprawie w rejonie Ardeche czułem się nieźle przygotowany do czekajacych nas wyzwań mając przy tym na koncie 3800 kilometrów tzn. jakieś 10% więcej niż przed rokiem na przełomie czerwca i lipca. Tradycyjnie już znając stan polskich dróg nasz szlak do Włoch podobnie jak i ów czerwcowy do Francji wiódł przez Koszalin do Kołbaskowa z noclegiem w hotelu Panorama na wzgórzach koło Szczecina. Potem zaś po niemieckich i austriackich autostradach w kierunku na Berlin, Lipsk, Norymbergę, Monachium oraz Innsbruck aby wjechać słonecznej Italii przez przełęcz Brenner.

Stamtąd zaś było już bardzo blisko do pierwszego celu naszej podróży czyli wioski Novale położonej nieopodal głównej drogi ze wspomnianej już przełęczy do pierwszego większego miasteczka po włoskiej stronie czyli Vipiteno (po tyrolsku Sterzing). Na miejsce naszego pierwszego noclegu jednopiętrowego domku z kilkoma apartamentami dotarliśmy około godziny 16.00. Piotr z Michałem zameldowali się tam już wczesnym popołudniem bowiem zdecydowali się na podróż także w godzinach nocnych. Na rozpakowanie się i ulokowanie w wybranych pokojach oraz krótki odpoczynek wystarczyło nam półtorej godziny. Dzięki temu jeszcze tego samego dnia mogliśmy rozruszać swe zmęczone podróżą kości i mięśnie oraz zaczerpnąć świeżego powietrza ruszając ochoczo na pierwszą alpejską wspinaczkę.

W rejonie Vipiteno dwoma najciekawszymi podjazdami są przełęcze Monte Giovo (2094 metrów n.p.m.) oraz Pennes (2211 m. n.p.m.) – obie umiejscowione na południe od tego miasteczka. Na początek wybraliśmy łatwiejszą z dwojga tych opcji czyli 15-kilometrowy podjazd pod Monte Giovo o średnim nachyleniu 7,5%. Dla porównania Pennes to byłoby 14,5 km bardziej stromej wspinaczki o średnim nachyleniu aż 8,7%! Z bazy Novale Sopra musieliśmy dojechać do wspomnianej już głównej drogi i dalej zjechać do Vipiteno po czym czujnie wybrać drogę na Casateia i dalej na przełęcz Monte Giovo, którą pamiętałem jeszcze z ekranu Eurosportu z etapu do Merano na Giro d’Italia z 1994 roku. Wtedy to na tej właśnie drodze długo uciekał późniejszy mistrz olimpijski Szwajcar Pascal Richard, zaś blisko szczytu skontrował go młodziutki Marco Pantani jadąc po swe pierwsze znaczące zwycięstwo wśród profich. Podjazd ten ma swój urok będąc w dużej części poprowadzony przez iglasty las by dopiero na ostatnich 3-4 kilometrach wyłonić się pośród alpejskich hal. Darek i Żdzichu w swoim stylu postanowili zacząć podjazd spokojniej kontrolując wskazania swych pulsometrów. Ja będąc pod wrażeniem pięknych okoliczności przyrody jak zwykle zacząłem żwawo ciągnąc za sobą Michała i Piotra.

Oczywiście młody góral jakkolwiek w tym sezonie niedotrenowany z uwagi na obowiązki studenckie pokazał mi i Piotrowi plecy na ostatnim kilometrze podjazdu. Dlatego też na szczyt wjechaliśmy pojedyńczo czyli pierwszy Michał, jakieś 0:15 za nim ja i Piotr ze stratą 0:45. Poza „podium dnia” Darek ze stratą 3:30 i Ździchu 4:45 wedle przybliżonych danych zanotowanych przez mój licznik. Te wyniki wskazywały, iż prezentujemy dość zbliżony poziom. Dzięki temu mogliśmy się spodziewać, że nawet na najdłuższych z planowanych podjazdów czyli Rombo (29 km) i Stelvio (24 km) nie powinniśmy na siebie czekać dłużej niż 10, max. 15 minut. Tymczasem jako, że zbliżał się wieczór pozostawało nam już tylko zrobić kilka zdjęć pod restauracją „Edelweisshutte” ulokowaną na samej przełęczy, po czym zawrócić o 180 stopni i zjechać tą samą drogą do Vipiteno i dalej podjechać kawałeczek do Novale. Moi kompani postanowili sprawdzić swą szybkość i potrenować technikę, ja zaś kilkakrotnie się zatrzymując zrobiłem kilka dalszych fotek.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Monte Giovo została wyłączona

Pomysł na lipiec

Autor: admin o 1. lipca 2006

Jak zdążyłem wspomnieć w relacji z rejonu Ardeche czerwcowy wypad do Masywu Centralnego jakkolwiek piękny krajoznawczo oraz wymagający od strony sportowej dla części z nas tj. dla mnie, Darka Kamińskiego, Piotra Mrówczyńskiego oraz Zdziśka Wojtyło był tylko przygrywką do lipcowej eskapady we włoskie i francuskie Alpy. Z kolei kulminacją francuskiej części tej przygody miały być starty w najbardziej prestiżowych wyścigach dla cyklo-turystów na ziemi francuskiej tzn. La Marmotte oraz L’Etape du Tour. Ten rok był o tyle wyjątkowy pod tym względem, że obie wspomniane właśnie imprezy rozgrywane były niemal w tym samym czasie tzn. 8 i 10 lipca. Co więcej obie kończyły się w tym samym miejscu czyli na podjeździe pod L’Alpe d’Huez – kultowym i bezsprzecznie najbardziej popularnym górskim kurorcie w historii Tour de France. Taką zbieżność czasu i miejsca Piotr przyrównał do rzadkiego zaćmienia słońca co jest o tyle uzasadnione, że jakkolwiek La Marmotte ma stałą scenę, którą jest wielka pętla wokół miasteczka Le Bourg d’Oisans to sam L’Etape nie zaglądał ostatnio w Alpy bowiem Amaury Sport Organisation w latach 2003-2005 wybierało dla amatorów odcinki w Pirenejach (Bayonne i Pau) oraz Masywie Centralnym (Saint Flour). Tym razem jednak organizatorzy „Wielkiej Pętli” postawili na Alpy i co więcej z trasy wielkiego Touru wybrali etap piętnasty z Gap do L’Alpe d’Huez co logistycznie bardzo ułatwiło nam całe zadanie.

Przygotowania do kolejnej alpejskiej eskapady nie zaczęły się oczywiście w czerwcu po powrocie z L’Ardechoise. Na dobrą sprawę już w październiku 2005 roku z chwilą ogłoszenia trasy 93. edycji Tour de France stało się dla mnie i dla Piotra jasne, że takiej okazji nie można zmarnować. Skoro jednego w 2005 roku startem w La Marmotte powiedziało się „A” to w następnym sezonie należało powiedzieć „B” i odpowiednio podnieść sobie poprzeczkę. Niemniej mając jeszcze świeżo w pamięci wymagania jakie postawiła przed nami mordercza trasa „Świstaka” zagadką pozostawało jak będziemy potrafili poradzić sobie z dwoma tego rodzaju wyzwaniami na przestrzeni ledwie trzech dni. W styczniu do naszego projektu dołączył Ździsiek wraz z Darkiem swym kolegą z licznych zawodów triathlonowych. Tymczasem Piotrowi dzięki swym francuskim kontaktom udało się wywalczyć cztery egzemplarze formularza zgłoszeniowego do L’Etape du Tour. Dzięki temu do połowy lutego pozostawało nam zrobić niezbędne badania lekarskie po czym wysłać wypełniony formularz wraz z odpowiednią adnotacją lekarza sportowego i dowodem wpłaty na konto organizatorów wymaganej sumki w Euro. Następnie czyli tak naprawdę (z uwagi na długą zimę) od drugiej połowy marca pozostało już tylko robić kilometry na naszych odpowiednio: kaszubskich i mazowieckich drogach by sprostać ambitnemu zadaniu w lipcowych dniach próby charakterów.

Ździśkowy Mercedes Vito załatwiał nam sprawę transportu z Trójmiasta i to wraz z osobami towarzyszącymi płci pięknej mniej zainteresowanymi sportową stroną całego przedsięwzięcia. Dzięki temu Piotr w całą podróż mógł wyruszyć niezależnie od nas czyli ze swojego Pruszkowa zabierając jeszcze po drodze w Zakopanem swego kolegę Michała Stocha – górala tak z urodzenia jak i predyspozycji kolarskich, a na co dzień ścigającego się na szosie w kategorii U-23. Jako, że Michał dołączył do naszej ekipy dopiero późną wiosną drogę do startu w L’Etape du Tour miał niestety zamkniętą. Niemniej bez większych przeszkód przy pomocy naszego „francuskiego łącznika” Piotra zapewnił sobie start w La Marmotte. Wyścig ten zapewne z uwagi na nieco mniejsze zainteresowanie nie piętrzy bowiem przed śmiałkami spoza Francji trudnych do pokonania barier czasowych przy samej procedurze zapisów. Co więcej jak okazało się już na miejscu swój akces do startu w „Świstaku” można zgłosić nawet o brzasku w dniu startu! Aby jednak tegoroczna wyprawa alpejska była ze wszechmiar ciekawsza i bardziej urozmaicona od całkiem bogatej ubiegłorocznej postanowiliśmy po drodze do Francji zatrzymać się na kilka dni w pięknej Italii. Wyszliśmy bowiem z założenia, iż nasz wynik w obu wyścigach jakkolwiek ambicjonalnie ważny dla każdego z nas nie jest istotniejszy od sumy wrażeń i doświadczeń. Dlatego też licząc się z ewentualnym brakiem świeżości w dniach francuskich startów zdecydowaliśmy się zaliczyć w dniach od 2 do 5 lipca włoskie przełęcze: Monte Giovo, Rombo, Stelvio i Gavia. Natomiast między 12 a 15 lipca w swych wielce ambitnych planach mieliśmy jeszcze dalsze potyczki z górami od Francji po Szwajcarię czyli: Mont Ventoux, Val Thorens, Grand St. Bernard oraz Nufenen i Furka. Z uwagi na rodzicielsko-zawodowe obowiązki Żdziśka nic z tego nie wyszło, ale „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło” – będzie o czym myśleć planując dalsze wyprawy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pomysł na lipiec została wyłączona