banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2009

Mont du Chat & Mont Revard

Autor: admin o 16. lipca 2009

Pokrzepiony dobrymi „występami” na Val Thorens i wokół Bourg-Saint-Maurice w czwartek odważyłem się wybrać na Mont du Chat. O istnieniu tej góry dowiedziałem się dopiero w lipcu 2007 roku z lektury  francuskiego magazynu dla cykloturystów. Gdy sprawdziłem jej kolarską historię okazało się, że na trasie Tour de France pojawiła się tylko raz. W 1974 roku na etapie z Divonne-les-Bains do Aix-les-Bains. Premię górską wygrał wówczas Hiszpan Gonzalo Aja, lecz sam etap padł łupem Eddy Merckxa. „Kanibal” wygrał wówczas osiem odcinków w drodze po swój piąty generalny sukces w Tourze. Z usytuowania mety należy domniemywać, że wzniesienie forsowano wówczas od strony zachodniej tzn. ze startem wspinaczki w miasteczku Yenne. Góra ta z obu stron jest trudna do zdobycia, przy czym 14-kilometrowy wschodni podjazd jest bardziej regularny. Podczas gdy 17-kilometrowa ściana zachodnia ma łatwą pierwszą i ekstremalnie trudną drugą połowę. Ja zaplanowałem nam „szturm” na Mont du Chat od strony wschodniej, zaś na dokładkę podjazd pod Mont Revard znajdującą się na przeciwległym brzegu Lac de Bourget. Mając więcej dni do dyspozycji Mont du Chat (w wersji zachodniej) połączyłbym z wypadem na Grand Colombier – najtrudniejszy podjazd francuskiej Jury, znany z sierpniowego wyścigu Tour de l’Ain. Natomiast południowy Mont Revard przejechałbym w duecie z przełęczą Granier, położoną na północnym skraju masywu Chartreuse.

 

Dojazd do Aix-les-Bains mieliśmy wygodny. Tylko 62 kilometry w dużej mierze po autostradach – najpierw A-430, potem A-43 przez obrzeża Montmelian i Chambery, zaś w końcówce po  regionalnej drodze D-1201. Stanęliśmy na parkingu przy Małej Przystani w Aix-les-Bains. Tego dnia słońce piekło niemiłosiernie musieliśmy więc znaleźć zacienione miejsce, zaś za szyby auta wsadzić maty termalne aby po kilku następnych godzinach nie wsiadać do „piekarnika”. Na starcie około godziny 11:20 mój licznik pokazywał temperaturę 35 stopni! Na szczęście po przejechaniu kilometra znaleźliśmy się na Bulwarze Dr Jeana Charcot, gdzie leciutka bryza znad jeziora schładzała powietrze do 31 stopni Celsjusza. Jadąc po płaskim terenie wzdłuż brzegów Lac de Bourget przejechaliśmy pierwsze 9 kilometrów. Najwyraźniej jednak nie odrobiłem zadania domowego z nawigacji, albowiem powiodłem nas na północ drogą D-1504, równolegle do zachodniego brzegu jeziora. Wkrótce szosa zaczęła się wznosić, co wziąłem za znany mi z profilu delikatny początek wzniesienia. Przed miejscowością Bourdeau dałem Darkowi sygnał do skrętu w lewo na wąską i urokliwą drogę w głąb masywu. Myśląc, że to Mont du Chat podjazd zacząłem z rezerwą, a mimo tego dość swobodnie jechałem z prędkością 14-16 km/h. Coś mi tu zaczęło nie pasować. Po kilometrze minął mnie francuski masters, ale nie skoczyłem za nim. Jechałem swoje,  sądząc że wkrótce spuchnie lub też jest o klasę lepszy ode mnie. Tymczasem minął drugi, trzeci i zaczął się czwarty kilometr od wspomnianego zakrętu, a stromizna wciąż była podejrzanie niska z maximum poniżej 9 %. Zagadka została rozwiązana, gdy dotarłem do szczytu, lecz nie Mont du Chat, a Col du Chat (634 m. n.p.m.) tzn. przełęczy leżącej 394 metry powyżej tafli jeziora. By na nią dotrzeć wystarczyło przejechać 6,94 kilometra o średnim nachyleniu ledwie 5,67 %. Zawróciłem i w drodze powrotnej „wpadłem” na Darka, po czym wspólnie jeszcze przez kilkanaście minut błądziliśmy po tym rewirze. Dopiero pracownik restauracyjki w La Chapelle-du-Mont-du-Chat wskazał nam właściwą drogę.

 

 

Zjechaliśmy zatem nad południowo-zachodni brzeg jeziora i po zatoczeniu łuku  wjechaliśmy do centrum sennego Le Bourget-du-Lac od strony południowej. W końcu byliśmy u podnóża Mont du Chat (1504 m. n.p.m.). Pierwsze 1800 metrów o średnim nachyleniu 6,1 % wiodło jeszcze ulicami miasteczka. Po czym wymowny znak drogowy nakazał nam skręt w lewo i wyznaczył początek prawdziwej wspinaczki pod francuskie Mortirolo. W odróżnieniu od swego włoskiego odpowiednika ta „szatańska” góra ma bardziej zrównoważony charakter. Na odcinku 11,8 kilometra nachylenie wielokrotnie przekracza pułap 10%, lecz mimo bardzo wysokiej średniej tzn. 9,6 % maksymalna stromizna pikuje na poziomie „tylko” 14 % po przejechaniu 4,8 kilometra. Ta okoliczność ułatwia nieco zadanie śmiałkom, którzy porywają się na jej ujarzmienie, albowiem łatwiej zachować właściwy sobie rytm jazdy. Bez dwóch zdań jednak trzeba być naprawdę dobrze przygotowanym do tego wyzwania. Wąska szosa z licznymi zakrętami biegnie przez las niczym na szwajcarskiej Mont Tendre. Tu jednak lasek był rzadszy i suchszy przeto niespecjalnie chronił nas przed promieniami słońca. Dość powiedzieć, że jeszcze na wysokości 1100 metrów n.p.m. było 35 stopni! Niemniej udało mi się wytrzymać całą godzinę na wyrównanym poziomie, przy prędkości utrzymywanej na poziomie 10-12 km/h. Ostatecznie pokonanie całego wzniesienia o przewyższeniu 1264 metrów i długości 13,58 km zajęło mi 1 godzinę 10 minut i 49 sekund, z czego wyszła średnia prędkość 11,505 km/h i raczej średni w tych warunkach VAM 1070 m/h. Darek wykręcił czas o niespełna 5 minut gorszy tzn. 1 godzina 15 minut i 47 sekund. Na górze nie brakowało turystów, którzy uwagę swą skupiali na pobliskiej karczmie oraz punkcie widokowym na jezioro Bourget i masyw Revard. Na górze zabawiliśmy niemal pół godziny. Na bardzo technicznym zjeździe pomykaliśmy ostrożnie, nie więcej niż 45-50 km/h.

 

 

Do parkingu w Aix-les-Bains dotarliśmy około 15:10 po przejechaniu 65 kilometrów. Darek uznał, że przeszło trzy godziny na rowerze w tak upalnych warunkach mu wystarczą. Dalszą część popołudnia spędził na spacerze z Basią poznając uroki tego uzdrowiska. Cóż mi pozostało? Pozostawić gołąbeczki swemu losowi i ruszyć w góry szlakiem, na którym Felice Gimondi i Raymond Poulidor stoczyli zażarty pojedynek o zwycięstwo w Tour de France z 1965 roku. Jednak krążąc po mieście wcale niełatwo było znaleźć prowadzącą na Mont Revard (1537 m. n.p.m.) drogę D-913.  Gdy w końcu mi się udało to krętym szlakiem pośród domów zdrojowych zacząłem się wspinać ku wiosce Mouxy, przejeżdżając pod autostradą A-41. Za wioską przez chwilę znalazłem się na płaskim odcinku, u którego końca na półtorej minuty wstrzymał mnie ruch wahadłowy, wprowadzony z uwagi na trwające roboty drogowe. Po kolejnych trzech kilometrach za wioską Trevignin mogłem odsapnąć na krótkim odcinku zjazdu. Mont Revard w niczym nie przypomina swego sąsiada z drugiej strony jeziora. Znacznie dłuższe bo ponad 20-kilometrowe, lecz nieszczególnie strome, wzniesienie wygląda jak typowa góra rodem z „Wielkiej Pętli”. Najtrudniejszy trzynasty kilometr ma tu nachylenie 8,2 %, zaś maksymalna stromizna w kilku punktach sięga tylko 10 %.

 

 

Jeszcze przed półmetkiem wspinaczki wjechałem na tereny Lasów Królewskich „Grand Roc”, które zapewniły nieco ochłody w te upalne popołudnie. W porównaniu z rozgrzanymi do 40 stopni ulicami Aix-les-Bains temperatura 25-27 stopni w górnej fazie wspinaczki była całkiem przyjemna. Na ostatnich trzech kilometrach podjazd z lekka odpuszczał co umożliwiło mi podkręcenie tempa na finiszu. Pokonanie wzniesienia o przewyższeniu 1257 metrów (ruszyłem bowiem z poziomu około 280 m. n.p.m.) i długości 20,73 km zajęło mi 1 godzinę 22 minuty i 3 sekundy. To przekłada się na średnią prędkość 15,166 km/h i umiarkowane VAM 919 m/h. Na szczycie obejrzałem sobie jezioro od drugiej strony, a za nim Mont du Chat na której stałem przed trzema godzinami. Przy tak słonecznej pogodzie dość łatwy technicznie zjazd był dla mnie czystą przyjemnością. Zjeżdżałem z prędkością dochodzącą do 56 km/h, zaś przystanki fotograficzne oraz bliskie spotkanie z „przechodniem” w postaci czarnej wiewiórki były dla mnie dodatkową atrakcją. Gdy o godzinie 18:10 dotarłem do samochodu w Aix-les-Bains było wciąż 35 stopni! W nogach miałem 118 kilometrów oraz 2896 metrów przewyższenia. Całkowity dystans, amplituda i warunki pogodowe świadczą o tym, iż był to mój najcięższy dzień podczas pierwszego tygodnia wyprawy. Mimo tego wytrzymałem go lepiej niż niesławny dzień drugi z marnym finałem na Avoriaz.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Mont du Chat & Mont Revard została wyłączona

Roselend & Les Arc 2000

Autor: admin o 15. lipca 2009

W środę 15 lipca ponownie udaliśmy się w głąb Vallee de la Tarentaise. Tym razem jednak zapuściliśmy się do samego jej końca. Naszą bazą wypadową do czwartego etapu miało być bowiem Bourg-Saint-Maurice, największa miejscowość w górnej części tej doliny. Sześć dni później to ledwie 8-tysięczne miasteczko skupiło na sobie uwagę całego kolarskiego świata, występując w roli gospodarza mety szesnastego etapu TdF. Ten trans-graniczny odcinek pod wezwaniem św. Bernarda wiódł ze szwajcarskiego Martigny do Włoch przez przełęcz Grand Saint-Bernard i następnie do Francji przez przełęcz Petit Saint-Bernard. Niestety zwycięzca tego etapu Bask Mikel Astarloza z Euskaltel okazał się być dopingowiczem. Tymczasem dwaj amatorzy z Trójmiasta o „chlebie i wodzie” czy raczej „na bazie ryżu, makaronu, batonów oraz isostaru” zamierzali zdobyć trzy poważne wzniesienia, z których każde zaczynało swój bieg we wspomnianym grodzie św. Maurycego. Basia została tego dnia w Saint-Helene-sur-Isere opiekując się naszym tymczasowym gospodarstwem i szukając okazji do zażycia odrobiny kąpieli słonecznych. My zaś kwadrans po dziesiątej ruszyliśmy ku Bourg Saint-Maurice. Do pokonania samochodem mieliśmy 62 kilometry, przy czym połowę tego dystansu po autostradzie A-90. Dojazd przebiegł więc sprawnie, acz pod koniec w niewesołych nastrojach. W drodze powitał nas deszcz, lecz na szczęście jak się wkrótce okazało przelotny.

Około jedenastej wypakowaliśmy się na Avenue Antoine Borrel, w miejscu znanym mi z ostatniego dnia wyprawy z 2005 roku. Start mieliśmy wspólny, lecz plany na ten dzień rozbieżne. Ponieważ przed czterema laty w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego wspiąłem się już na niebotyczną Col de l’Iseran (2770 m. n.p.m.) nie miałem zamiaru wybierać się na tą najwyższą w okolicy, a drugą we Francji przełęcz. Niemniej gorąco poleciłem ten podjazd uwadze mego kolegi. Darek miał już na swym koncie Col du Galibier przejechaną na trasie La Marmotte w 2006 roku. Natomiast ta wyprawa dawała mu  okazję do zaliczenia dwojga najwyższych wzniesień spośród francuskich „drapaczy chmur” czyli l’Iseran oraz Bonette. Ja zaś zgodnie ze swą koncepcją szukania nowych wyzwań postanowiłem rzucić wszystkie siły na podjazdy pod przełęcz Cormet de Roselend (1967 m. n.p.m.) oraz wspinaczkę do stacji górskiej Arc 2000 położoną na wysokości 2130 metrów n.p.m. Jednym słowem czekały mnie tego dnia dwie premie górskie pierwszej kategorii, zaś Darka jedno bardzo długie wzniesienie najwyższej klasy. Kwadrans po jedenastej każdy z nas ruszył w swoją stronę tzn. ja w kierunku północno-zachodnim, on zaś na południowy-wschód ku miejscowości Seez drogą ku Val d’Isere.

 

Przeszło 19-kilometrowy podjazd pod Roselend podzielić można na pięć części o zmiennym stopniu trudności. Pierwsze 2,2 kilometra umiarkowanie trudne o średnim nachyleniu 5,7 %, na których minąłem wioskę Chattelard, nad którą górują resztki starej wieży. Nieco dalej mogłem się rozpędzić do 27 km/h. Kolejny odcinek o długości 1,9 kilometra stwarzał okazję do szybszej jazdy z uwagi na stromiznę ledwie 2,3 %. Niemniej na początku piątego kilometra skończyła się ta zabawa. Teraz czekał mnie bodaj najtrudniejszy fragment wzniesienia czyli 6,2 kilometra o średnim nachyleniu 7,4 % z maximum sięgającym aż 13 % po przejechaniu 9,3 km od Bourg-Saint-Maurice. Po drodze minąłem osadę Bonneval,  za którą przyszło mi się zmierzyć z serią bardzo gęsto usianych serpentyn. Ta faza podjazdu skończyła się około 9 kilometrów przed szczytem w miejscu zwanym Cret Bettex. Szczęśliwie kolejne 2,8 kilometra w dużej mierze ciągnące się wzdłuż Potoku Lodowcowego (Torrent des Glaciers) dały okazję do kolejnego wytchnienia. Dzięki średniemu nachyleniu tylko 3,2 % mogłem się tu rozpędzić do 29 km/h, jednocześnie oszczędzając siły na ostatnią fazę wspinaczki. Rozpoczęła się ona od skrętu w lewo, tuż przed wiodącym na wprost zjazdem ku wiosce Les Chapieux. Do przejechania pozostało mi 6,1 kilometra o średnim nachyleniu 6,6 % najpierw zboczem góry, zaś następnie wśród alpejskich łąk z widokiem na kilka porzuconych domostw. Ostatnie dwa kilometry wiodły w terenie otwartym i po raczej kiepskiej nawierzchni. Wspinaczka zajęła mi 1 godzinę 9 minut i 35 sekund przy prędkości 16,581 km/h i VAM 995 m/h. Całkiem przyzwoicie jak na podjazd o umiarkowanej stromiźnie 6 % wobec 1154 metrów przewyższenia i 19,23 km długości.

 

Wobec wcześniejszych opadów deszczu powietrze było rześkie. Na przełęczy „tylko” 16 stopni wobec czego należało wyjąć z kieszonek to i owo odzienie, przynajmniej na pierwszą fazę zjazdu. Głównym zadaniem jakie sobie postawiłem podczas drogi powrotnej było odnalezienie miejsca, w którym przed trzynastu laty podczas etapu TdF do Les Arc runął w przepaść Johan Bruyneel. Okazało się, iż ów „zakręt śmierci” znajduje się we wspomnianym Le Bettex. Tamże kolarscy kibice na niskim murku oddzielającym drogę od stromego zbocza góry(szczęśliwie porośniętego krzakami) żółtą farbą wymalowali imię Belga cudownie ocalonego przez Opatrzność. Gdy po paru jeszcze przystankach dotarłem do Bourg-Saint-Maurice dochodziło już wpół do drugiej i powietrze w dolinie ociepliło się do 26 stopni. Dlatego przed wyruszeniem na drugą stronę miasta ku Les Arcs postanowiłem zatrzymać się przy samochodzie by zostawić parę zbędnych ciuchów. Począwszy od nawrotu na Cormet de Roselend jechałem po trasie owego etapu „Wielkiej Pętli” z 1996 roku, który przeszedł do historii nie tylko z uwagi na dramatyczny, lecz mało groźny w skutkach upadek Bruyneela. Kilkadziesiąt minut później już na podjeździe do Arc 1600 kolarski świat przeżył jeszcze większy szok, gdy po ataku Francuza Luca Leblanca od grupy liderów odpadł Miguel Indurain. Baskijski mistrz miłościwie panujący peletonowi TdF przez pięć ostatnich edycji tego wyścigu! To był początek końca ery „Króla Miguela”, który co prawda odgryzł się jeszcze rywalom na olimpijskiej czasówce w Atlancie, lecz z końcem sezonu 1996 zakończył bogatą karierę, po wcześniejszym wycofaniu się na trasie wrześniowej Vuelty.

 

Mając już na rozkładzie podjazdy do La Plagne i Courchevel (oba poznane w zamierzchłym 2005 roku) przed tegorocznym wyjazdem do Francji chciałem zdobyć całą piątkę tourdefransowych wzniesień, które biorą swój początek w Dolinie Tarentaise. Dzień wcześniej dodałem do tego grona Val Thorens, lecz nie chcąc przesadzać z długością trzeciego etapu odpuściłem sobie wspinaczkę do Meribel, gdzie Tour gościł w 1973 roku. Niemniej z uwagi na wyżej opisane wydarzenia nie mogłem darować sobie „pielgrzymki” do Les Arc. Nie zamierzałem się jednak ograniczać się do wjazdu na poziom Arc 1600. Obiecałem sobie, iż jeśli tylko siły pozwolą wjadę najwyżej jak można czyli na poziom czwarty do samego Arc 2000. Z miasta trzeba było wyjechać przez Avenue du Stade, zaś na rondzie skręcić w prawo na drogę D-119 (w lewo odchodzi szlak na Petit-Bernard i Iseran). Wspinaczka zaczęła się chwilę po pokonaniu mostu nad Izerą z poziomu 810 metrów n.p.m. Podjazd nie jest szczególnie trudny, a przy tym do poziomu Arc 1600 bardzo regularny. Przez pierwsze 14 kilometrów „trzyma” niemal cały czas na umiarkowanym poziomie od 5 do 7 %, przy średniej 5,7 i maximum 9 %. W pierwszej fazie wzniesienia bardziej dokuczał mi upał, albowiem temperatura skoczyła do 30 stopni. Po minięciu zjazdów na Arc 1800 i Arc 1600 czyli między 14 a 17 kilometrem droga nadal pięła się pod kątem niespełna 6 %. Potem mogłem nawet złapać głębszy oddech na prawie płaskim odcinku 2,5 kilometra. Na koniec czekał mnie niełatwy odcinek 4,7 kilometra o średnim nachyleniu 6,4 %, w tym m.in. kilka serpentyn i przejazdów pod galeriami oraz minięcie zjazdu na Arc 1950. W samym zaś Arc 2000 dotarłem do końca drogi, który znalazłem po przejechaniu 24,16 kilometra co przy przewyższeniu 1320 metrów dało tej górze średnią 5,46 %. Potrzebowałem na to 1 godziny 27 minut i 2 sekund co oznaczało przeciętną 16,655 km/h i VAM 910 m/h.

 

Ze swej postawy na obu wzniesieniach byłem zadowolony. Ponieważ nie chciałem by Darek czekał na mnie przy samochodzie dość szybko zabrałem się do zjazdu, choć pozwoliłem sobie na kilka postojów w celach dokumentacyjno-fotograficznych. W końcówce zjazdu popuściłem nieco wodze fantazji i na ostatniej prostej rozpędziłem się do prędkości 65 km/h. Do samochodu przybyłem około szesnastej. Jak się okazało dobre dwadzieścia minut przed swoim kolegą, który na swym szlaku również przystawał tu i ówdzie. Z udostępnionych mi przez Darka danych wynika, iż 38-kilometrowy podjazd pod Col d’Iseran (odliczając wspomniane przystanki) zajął mu w sumie 2 godziny 23 minuty i 38 sekund przy średniej prędkości 15,948 km/h. Porównując obie wersje zrealizowanego przez nas czwartego etapu dodam, iż Dario przejechał więcej kilometrów w poziomie, ja zaś przebyłem większą ilość metrów w pionie. Dorobek Darka to 96,5 kilometra oraz 2067 metrów przewyższenia, zaś mój wyniósł 91,5 kilometra oraz 2423 metrów amplitudy – oceniając te wyczyny na tle trzech wcześniejszych dni muszę przyznać, iż obaj wykonaliśmy swą normę i to z pewną nadwyżką.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Roselend & Les Arc 2000 została wyłączona

Val Thorens

Autor: admin o 14. lipca 2009

Po poniedziałkowej klęsce na Avoriaz nie byłem dobrej myśli przed kolejnymi etapami naszego Tour de France. Skoro tak mocno dała mi w kość góra solidna, acz nie z gatunku tych najtrudniejszych to ogarnął mnie szereg wątpliwości. Jeśli ledwie przeżyłem cztery godziny w intensywnym słońcu to jakim cudem przetrzymam L’Etape du Tour czyli dwa razy dłuższy dystans i minimum sześć godzin walki w gorącym prowansalskim powietrzu? Zresztą wyścig czekał mnie dopiero za tydzień, a wcześniej kilka innych, nie lada wyzwań. Założyłem sobie przecież już w pierwszym tygodniu pojedynki z kilkoma wzniesieniami znacznie trudniejszymi niż Avoriaz. Śmiałem powątpiewać czy będę w stanie wdrapać się na mało znany z kart „Wielkiej Pętli”, acz w środowisku cyklo-turystów okrzyknięty mianem najtrudniejszej kolarskiej góry we Francji – Mont du Chat. Gotów byłem nawet odpuścić sobie wyjazd nad Lac de Bourget i odkurzyć koncepcję wyprawy na mniej ekstremalne podjazdy w Masywie Chartreuse. Aby pozostać  wiernym wcześniej opracowanemu „czarnemu szlakowi” potrzebowałem odzyskać wiarę we własne możliwości. Odpowiedź miała dać wyprawa na „mamuta” jak zwykłem nazywać góry o największych na Starym Kontynencie parametrach tzn. mających przewyższenie powyżej 1500 metrów lub długość minimum 25 kilometrów.  Blisko naszej bazy mieliśmy podjazd do stacji górskiej Val Thorens (2340 m. n.p.m.). Gościł on uczestników Touru tylko raz w 1994 roku, kiedy to malutki Kolumbijczyk Nelson Rodriguez ograł parę zawodników z niesławnego Gewissu czyli Piotra Ugriumowa i Bjarne Riisa, na etapie wiodącym również przez przełęcze Glandon i Madeleine.

Idealną bazą wypadową do wyprawy na Val Thorens jest wyrosłe u jego stóp miasteczko Moutiers. Ta położona nad Izerą miejscowość ma iście strategiczną lokalizację. Leżąc w połowie drogi z Albertville do Bourg-Saint-Maurice jest niejako stolicą doliny Tarentaise, a do początków XIX wieku była nawet siedzibą lokalnego arcybiskupa. Obecnie bardziej znana jest jako brama do rejonu Trzech Dolin – czyli największego na świecie kompleksu stacji narciarskich. Patrząc od strony zachodniej: pierwsza dolina kończy się w Val Thorens, druga w Meribel, zaś trzecia ma w zasadzie dwa finały tzn. Courchevel i Pralongan-la-Vanoise. Przez Moutiers miałem okazję przemknąć w 2005 roku kiedy to pomieszkując w Macot-la-Plagne wybrałem się wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim, Jackiem Śliwickim i Tomkiem Wienskowskim do Courchevel na metę pierwszego z alpejskich etapów 92. Tour de France. Byliśmy tam świadkami zwycięstwa „młodego pretendenta” Alejandro Valverde nad „starym mistrzem” Lance’m Armstrongiem. Tym razem do Moutiers dotarliśmy od strony zachodniej na pokładzie mego samochodu. W porównaniu z wyprawami do Górnej Sabaudii ten transfer był bardzo wygodny. Ledwie 36 kilometrów do przejechania. W dodatku głównie po autostradzie nr 90 czyli w sumie niespełna pół godziny jazdy. Dlatego mogliśmy sobie pozwolić na luksus spokojnego poranku i wyjazd z Saint-Helene-sur-Isere tuż przed jedenastą.

Wypakowaliśmy się na parkingu nieopodal hipermarketu w południowo-wschodniej części Moutiers. Miejsce to było oddalone kilkaset metrów od centrum miasteczka. W odróżnieniu od stricte turystycznych kurortów La Clusaz i Morzine nasza wtorkowa baza wypadowa była miejscowością ze względnie bogatą metryką. Dzięki temu Basia podczas swych pieszych wojaży mogła podziwiać skarby miejscowej architektury i „strzelić” parę zaiste pięknych fotek. Zresztą śladów ciekawej przeszłości nie zabrakło również i nam podczas długiej wspinaczki ku Val Thorens. Ten maratoński podjazd można podzielić na trzy dość równe części, z których każda ma około 11 kilometrów długości i oddzielona jest od następnej momentem wytchnienia w postaci łagodnego zjazdu. Pierwsza tercja to odcinek z Moutiers (479 m. n.p.m.) do Saint-Jean-de-Belleville (1131 m. n.p.m.), który według moich danych liczył sobie dokładnie 11,01 kilometra o średnim nachyleniu 5,92 % i maksimum dwukrotnie sięgającym 10 %. Kończy się on obok małego kościółka ze ścianami w charakterystycznym kremowym kolorze. Ten fragment podjazdu pokonałem w 38 minut i 48 sekund przy średniej prędkości 17,025 km/h.

Przez osiem minut miałem następnie okazję do wypoczynku, albowiem przez kolejne 3,66 kilometra teren delikatnie się obniżał spadając do najniższego pułapu 1020 metrów n.p.m. na mostku nad potokiem Doron de Belleville. W tym miejscu znów trzeba wrzucić miękkie przełożenie i rozpocząć drugą fazę wspinaczki. Kończyła się ona po pokonaniu 11,61 kilometra na rondzie przed wjazdem do górskiej stacji Les Meinures (1810 m. n.p.m.). Mniej więcej w połowie tego odcinka na wysokości około 1400 metrów n.p.m. przyszło nam minąć Saint-Martin-de-Belleville czyli stolicę tutejszej gminy, nad którą góruje barokowy kościół wraz z okazałą wieżą zbudowaną z kamienia. Druga tercja okazała się być nieco trudniejsza od pierwszej. Stromizna trzykrotnie przekroczył magiczne 10 %, sięgając w najtrudniejszym momencie 11,5 %. Ten fragment wzniesienia przemierzyłem w 42 minuty i 35 sekund czyli z przeciętną 16,358 km/h. Jednym słowem trzymałem się nieźle. Do Les Meinures nie wjechałem, gdyż chwilę wcześniej dostrzegłem znak drogowy sugerujący wykonanie na wspomnianym rondzie natychmiastowego skrętu w prawo ku Val Thorens. Ten manewr stwarzał okazję do złapania chwili oddechu przed trzecią faza wspinaczki.

Po trwającym tym razem tylko 760 metrów mini-zjeździe jeśli wierzyć załączonemu do tego opowiadania profilowi znalazłem się na wysokości 1755 metrów n.p.m. Stąd do szczytu wzniesienia brakować miało 8,5 kilometrów. Niemniej według danych z mego licznika trzecia tercja podjazdu liczyła sobie 10,55 kilometra i jakkolwiek miała najniższe średnie nachylenie – 5,54 %, to około 34 kilometra wspinaczki przyszykowała nam ciężką do przełknięcia niespodziankę w postaci 13 % stromizny. Chwilę później wjechałem na ulice Val Thorens. Plan był prosty tzn. nie zbaczać z głównej drogi i jechać do końca asfaltu. Trzymałem się przeto najpierw ulicy Grand Rue, która następnie przeszła w Place de Peclet, zaś całą wspinaczkę zakończyłem na końcu Rue de Gebroulaz. Pokonanie trzeciej tercji podjazdu zajęło mi 41 minut i 16 sekund przy średniej 15,339 km/h czyli w końcówce jednak nieco opadłem z sił. W sumie cała „batalia z mamutem” zajęła mi 2 godziny 9 minut i 44 sekundy co przekłada się na średnią prędkość 17,384 km/h i VAM ledwie 860 m/h. Wskaźnik ten jednak nie miał prawa być wysoki. Mniejsza o umiarkowane średnie nachylenie czyli 4,95 % z uwagi na przewyższenie 1861 metrów i 37,59 kilometra dystansu. Wynik ów najbardziej zaniżyły fragmenty zjazdów podczas, których traci się mozolnie „zdobytą” wysokość, choć czas i tak nieubłaganie leci. Co ciekawe biorąc pod uwagę wszystkie odcinki wspinaczki na tej górze, czyli również te na których odzyskiwaliśmy „straconą” chwilę wcześniej wysokość doszedłem do wniosku, iż łącznie do pokonania mieliśmy aż 2027 metrów przewyższenia! Na szczęście pogoda jak najbardziej nam dopisała. Na mój gust było nawet ciut za ciepło – na dole w Moutiers aż 31 stopni, zaś na górze w Val Thorens wciąż 24.

Darek na zdobycie tej drugiej najwyżej położonej mety etapowej w historii Touru potrzebował 2 godzin 30 minut i 10 sekund. Zgodnie z „teorią diesla” najwięcej  czasu stracił w pierwszej fazie podjazdu. Odcinek do Saint-Jean-de-Belleville pokonał o 10 minut i 25 sekund wolniej ode mnie. Podczas kolejnych tercji wzniesienia wszedł zaś na „wyższe obroty” i tracił z grubsza po pięć minut tzn. w Les Meinures 15 minut i 34 sekund, zaś do szczytu dotarł z poślizgiem 20 minut i 26 sekund. Jednym słowem kręcił ze średnią prędkością 15,019 km/h. Na zjeździe stanęliśmy kilkakrotnie już w samym Val Thorens. Słoneczny dzień stwarzał znakomite warunki do zrobienia ładnych zdjęć. Potem się rozdzieliliśmy. Ja zrobiłem sobie jeszcze kilka przystanków m.in. w Les Meinures (gdzie w 1979 roku podczas TdF triumfował słynny Belg Lucien Van Impe) oraz przy wspomnianych kościołach w Saint-Martin i Saint-Jean. Z racji opisanych przez mnie wcześniej okoliczności bynajmniej nie było nam dane jechać cały czas z górki. Trzeba było jeszcze dwukrotnie tzn. przed Les Meinures i Saint-Jean-de-Belleville zmusić się do odrobiny wysiłku na krótkich podjazdach, które skutecznie wytrącały nas ze zjazdowego błogostanu. Dojechawszy do Moutiers mieliśmy w nogach 76 kilometrów i przynajmniej wedle mego licznika 2048 metrów przewyższenia (wedle danych z profilu raczej 2173 metry). Tego pięknego dnia nie obyło się jednak bez strat. Na parkingu w Moutiers Darek zostawił drogi swemu sercu zegarek z pulsometrem. Niestety powrót na miejsce zdarzenia i podjęte po 20-30 minutach poszukiwania nie przyniosły pożądanego przez nas rezultatu.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Val Thorens została wyłączona

Joux-Plane & Avoriaz

Autor: admin o 13. lipca 2009

W poniedziałek 13 lipca mieliśmy do przeprowadzenia ambitną operację na „biegunie północnym” naszej francuskiej wyprawy. Zadanie jakie przed nami postawiłem okazało się trudniejsze do wykonania niż wskazywały na to papierowe dane z wykresów i tabelek. Głównymi atrakcjami drugiego etapu miała być stroma wspinaczka pod przełęcz Joux-Plane oraz podjazd do stacji górskiej Avoriaz via przełęcz Joux-Verte, oba poprzedzone niewielkim i w sumie łatwym wzniesieniem Les Gets. Za bazę wypadową posłużyć nam miała Morzine, stacja położona ledwie 30 kilometrów od południowego brzegu Jeziora Genewskiego. Taka lokalizacja poniedziałkowej trasy zmuszała nas do zrobienia najdłuższego w pierwszym tygodniu transferu samochodowego. Dystans między Saint-Helene-sur-Isere a Morzine wynosi równo 100 kilometrów i przemierzyć je trzeba w zdecydowanej większości po górskich drogach Górnej Sabaudii co przekłada się na bite dwie godziny jazdy autem. Początkowo tak jak w niedzielę przez Albertville oraz Ugine, lecz we Flumet tym razem trzeba było pojechać prosto na Megeve, Sallanches i Cluses, by następnie przez Taninges dotrzeć do Morzine. Na miejscu byliśmy w samo południe, wyjechawszy z naszej bazy noclegowej około godziny dziesiątej. Pogoda nam dopisywała, na mój gust aż za bardzo. Do boju ruszyliśmy przy temperaturze 29 stopni.

Wyjechaliśmy z miasteczka w kierunku zachodnim, rozpoczynając pierwszą wspinaczkę już po pięciuset metrach.  Po chwili dobiliśmy do ruchliwej drogi nr 902 stanowiącej część słynnego szlaku „La Route des Grandes Alpes” wiodącego z północy na południe przez całą długość francuskich Alp od Thonon-les-Bains do Nicei. Podjazd pod Les Gets (1163 m. n.p.m.) przejechaliśmy rozgrzewkowym tempem, w czasie niespełna 18 minut. O górce tej niewiele da się powiedzieć. Licznik pokazał mi przewyższenie ledwie 175 metrów na dystansie 5,54 km co daje temu wzniesieniu średnie nachylenie ledwie 3,15 %. Sytuacja wygląda zgoła inaczej dla śmiałków forsujących tą przełęcz od strony południowej. Wówczas trzeba pokonać 523 metry różnicy wzniesień na 12 kilometrach z Taninges do Les Gets. Nic dziwnego, że taki podjazd na trasie górskiej czasówki z TdF 1994 zasłużył sobie na miano premii drugiej kategorii. My mieliśmy przyjemność zjechać tym odcinkiem drogi. Kończąc zjazd w Taninges od razu trzeba było wykonać skręt w lewo i wbić się na drogę wiodącą ku Samoens, doliną rzeczki Giffre. Ten niespełna 10-kilometrowy odcinek był niemal płaski tzn. z minimalną tendencją zwyżkową na poziomie 0,8 %. Jechaliśmy w oszczędnym tempie niespełna 30 km/h, lecz siły które staraliśmy się zachować na Joux-Plane i tak wysysało z nas słońce. Temperatura powietrza na tym odcinku nie schodziła poniżej 31 stopni, przez moment sięgając nawet 33.

Po dojechaniu do Samoens musieliśmy się rozejrzeć za jakimś znakiem wskazującym drogę ku Joux-Plane (1691 m. n.p.m.). Wersje pokonania tego wzniesienia są aż cztery. Wszystkie opcje różnią się początkiem, zaś zbiegają się w jedną „jedynie słuszną” drogę tuż przed najbardziej stromym fragmentem podjazdu zwanym La Combe Emeru. Wydaje mi się, że udało nam się znaleźć i przemierzyć wariant trasy znany z tras Tour de France. Wedle terminologii używanej na kultowej stronie „archivio salite” jest to opcja nr 2, na której 989 metrów przewyższenia trzeba pokonać w 11,6 kilometra (według mojego licznika było 11,71 km) co daje wysoką jak na francuskie standardy średnią ponad 8,5 %.  Wspomnę jednak, że mój CICLO-altimetr jak zwykle złośliwie zaniżył istotne dane i pokazał przy tej okazji przewyższenie ledwie 935 metrów. W ostatniej dekadzie ta góra „poza kategorią” była świadkiem m.in. kryzysu głodowego Lance’a Armstronga (TdF 2000) i pamiętnego rajdu Floyda Landisa (TdF 2006). Tu nie ma żartów. Już pierwszy kilometr z maksimum sięgającym 15 % może ściąć z nóg. Na następnych czterech kilometrach wiodących przez osady Plan Praz i Cessonex droga trzyma się na poziomie poniżej 10 %. Niemniej chwilę po wspomnianym połączeniu wszystkich ścieżek znów robi się niewesoło. Trzeba się zmierzyć z najtrudniejszym fragmentem całego wzniesienia, który ma aż 16 % i przy naszej opcji wspinaczki znajdował się w punkcie oddalonym 6,3 km od podnóża. Po przebyciu tego „piekiełka” do przełęczy zostaje 5,4 kilometra i jak wynika z odczytu mego licznika na tym odcinku jeszcze 10-krotnie stromizna podjazdu „skakała” powyżej 10 %. W swej górnej części droga ku Joux-Plane w odróżnieniu od dolnej połówki wije się przez las, ale większej ochrony przed palącym słońcem i tak nie znalazłem. Nawet na samej przełęczy mimo poważnej wysokości i oczka wodnego temperatura utrzymywała się na poziomie 27 stopni. Wspinaczka zajęła mi 53 minuty i 6 sekund przy średniej prędkości 13,231 km/h i VAM 1117 m/h. Natomiast Darek na pokonanie tej góry potrzebował zaś 1 godziny 1 minuty i 24 sekund.

Po wjechaniu na przełęcz około ośmiu minut przyszło mi czekać na Darka, po czym po krótkiej sesji fotograficznej udaliśmy się w dalszą drogę. Podjazd pod Joux-Plane jest o tyle specyficzny, iż nie ma tu natychmiastowego zjazdu na drugą stronę. Na górze trzeba przebyć swego rodzaju „siodełko” najpierw 2,1 kilometra ze spadkiem terenu o 63 metry, a następnie pokonać 600-metrową „hopkę”, na której odzyskujemy 33 metry wysokości. Dopiero wówczas można się żwawiej puścić w dół ku Morzine. Ten niespełna 8-kilometrowy zjazd jest dość niebezpieczny, o czym przekonał się we wspomnianym 2000 roku Roberto Heras, tuż przed miastem lądując na barierkach. Droga jest wąska i kręta, a przy tym momentami bardzo stroma – max. 13,5 %. Trzeba bardziej niż zwykle uważać na zakrętach i nie sposób było się zdrowiej rozpędzić. Do tego jeszcze zaczęła się plątać między nami grupa chłopaczków na rowerach do downhillu, którzy jakkolwiek nie byli w stanie zjeżdżać szybciej od nas to robili na drodze niemało zamieszania. Po niespełna 51 kilometrach oraz dwóch i pół godzinach jazdy stanęliśmy na kilka minut odpoczynku przy samochodzie. Potem ruszyliśmy w kierunku wschodnim ku Avoriaz. Początek był dość łatwy i szybki, ale po przeszło dwóch kilometrach podjazdu ogarnęło mnie zwątpienie czy dobry szlak wybrałem. Krótka rozmowa z miejscowym człowiekiem wyprowadziła mnie z błędu. Okazało się, że jestem na drodze do stacji kolejki górskiej, zaś chcąc dotrzeć do Avoriaz jakiś kilometr wcześniej powinienem był na rondzie skręcić w lewo. Zawróciłem więc, po drodze zgarniając jadącego moim mylnym tropem Darka.

Zjechaliśmy, więc do owego ronda i zaczęliśmy wspinać się od nowa.  Z tego miejsca do Avoriaz (1800 m. n.p.m.) brakowało nam jeszcze przeszlo 12 kilometrów. Cóż można powiedzieć o tym wzniesieniu? Po prostu typowa „jedynka”. Począwszy od Morzine trzeba pokonać solidne przewyższenie rzędu 840 metrów na dystansie 14 kilometrów czyli przy umiarkowanym średnim nachyleniu 6 %. Momentami bywa jak ostro, przede wszystkim na trzecim i czwartym kilometrze od ronda gdzie stromizna dwukrotnie dochodziła do poziomu 11,5 %. W sumie jednak żadna rewelacja. Wspomniana już przeze mnie strona „archivio salite” wycenia ten podjazd na 89,12 punkta w swej skali. Taka nota nie rzuca na kolana. Dość powiedzieć, że w czasie całej wyprawy pokonałem jedenaście wzniesień o skali trudności ponad 100 punktów, zaś przejechany chwilę wcześniej Joux-Plane zasłużył sobie u autorów stronki na  wartość 127,54 punkta. Tym niemniej raz jeszcze okazało się, że teoria może mocno rozjechać się z praktyką. Bywa, że bardzo stromy lub wyjątkowo długi podjazd najwyższej kategorii uda się pokonać całkiem dziarsko, a innym razem z uwagi na zmęczenie wyścigiem czy zaniedbanie odżywiania, daleko bardziej zmorzy nas nieszczególnie groźna góra pierwszej czy drugiej kategorii. Tym razem „gwoździem do naszej trumny” była najpewniej wysoka temperatura. Temperatura w Morzine wynosiła już 35 stopni i blisko Joux-Verte spadła ledwie do 29. W tych warunkach chyba za mało wzięliśmy do picia. Analizując wykres z licznika widzę dziś, iż zapasów energii starczyło mi z grubsza na 40 minut wspinaczki w ciągu, których pokonałem 9 kilometrów ze średnią prędkością 13,7 km/h. Ostatnie 1700 metrów przed Joux-Verte to już była „istna Golgota”, tym większa, iż droga na tym odcinku znów nieco się wypiętrza – średnio 7,5 %, max. 10 %. Oczywiście nie chciałem dać za wygraną i postawić stopę na asfalcie. A już na pewno nie na tak przeciętnej w swym mniemaniu górze. Niejako na oparach energii i resztkach silnej woli postanowiłem przynajmniej dowlec się do przełęczy Joux-Verte (1760 m. n.p.m.). Wspomnianą końcówkę pokonałem już na wpółprzytomny przy średniej prędkości 11,6 km/h.

Teoretycznie mijając Joux-Verte powinienem przyśpieszyć i żwawo śmignąć do samego Avoriaz. Wszak kolejne półtora kilometra miało już marne nachylenie niespełna 2,7 %. Jednak będąc na skraju wyczerpania nie było mi to w głowie. Niczym strudzony wędrowiec na pustyni znalazłem swoją oazę, a była nią restauracja na przełęczy. Szczęśliwie miałem z sobą 10 Euro i nie zważając na wybujałe ceny serwowanych tam gazowanych soczków zamówiłem zrazu dwa, a potem jeszcze jeden dla Darka. Przez chwilę miałem dość roweru. Suche dane nie oddają skali porażki. Na odcinku od ronda do Joux-Verte pokonałem 755 metrów przewyższenia na dystansie 10,73 km przy średnim nachyleniu 7,03 % – wszystko to w czasie 48 minut i 44 sekund. Co oznaczało średnią prędkość 13,210 km/h i VAM na poziomie 929 m/h. Po  niespełna dziesięciu minutach – z czasem 58 minut i 27 sekund – nadjechał niemal równie umordowany Dario. Mój kolega jadąc w swoim transie wolał mieć tą katorgę czym prędzej za sobą. Udało mi się go jednak skłonić do postoju, kusząc buteleczką orzeźwiającego napoju. Po kilkunastu minutach spokojnie dokręciliśmy ostatni kawałek podjazdu do samej stacji Avoriaz, której styl architektoniczny zrobił na nas raczej przygnębiające wrażenie. Na koniec niejako w nagrodę za przeżyte męki czekał nas zjazd, przyjemny bo bezpieczny, na którym zdążyłem się rozwinąć do prędkości 63 km/h. Do Morzine zjechaliśmy około siedemnastej po przebyciu łącznie 82 kilometrów i 2086 metrów przewyższenia. Czekała nas jeszcze 100-kilometrowa droga do Saint-Helene-sur-Isere, tym dłuższa że kilkadziesiąt minut zajęło nam tankowanie i zakupy w hipermarkecie w Cluses. Późnym wieczorem na drodze nr 212 przed Megeve zdołaliśmy jeszcze strzelić parę fotek pokrytej wiecznym śniegiem Mont Blanc. Niestety było już za późno na wypad do Saint-Gervais gdzie można by z lepszej perspektywy obejrzeć górę zwaną przez wielu „Dachem Europy”.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Joux-Plane & Avoriaz została wyłączona

Croix-Fry, Colombiere & Aravis

Autor: admin o 12. lipca 2009

Po wielogodzinnej podróży samochodem postanowiliśmy zdrowo się wyspać i nie śpieszyć zbytnio z przygotowaniami do pierwszego z alpejskich etapów. Jego program zakładał „zdobycie” położonych w Górnej Sabaudii przełęczy: Croix-Fry oraz Colombiere. Natomiast jeśli wystarczyłoby nam sił i chęci to również wjechanie na przełęcz Aravis. Wobec takich planów na miejsce startu wybrałem górską stację La Clusaz położoną na wysokości 1040 metrów n.p.m., około 30 kilometrów na wschód od Annecy. Według internetowego przewodnika firmy Michelin jadąc przez Albertville, Ugine i Flumet oraz wspomnianą Col des Aravis z naszej bazy w Saint-Helene-sur-Isere do La Clusaz mieliśmy 52 kilometry, począwszy od Ugine po krętych i wąskich szosach w górskim terenie. Ruszyliśmy około jedenastej i na miejscu byliśmy wczesnym popołudniem. Pozostawało znaleźć miejsce do parkowania, zdjąć rowery z dachu samochodu oraz przyszykować się do jazdy pod względem odzieżowo-spożywczym.

Od tego momentu Basia miała przynajmniej 4 godziny czasu na zwiedzanie miasteczka i okolicznych gór, z wykorzystaniem któregoś z rozlicznych wyciągów. My zaś ruszyliśmy do boju ze wspomnianymi przełęczami i rzecz jasna własnymi słabościami. Łatwy początek tego etapu miał nam pozwolić na miękkie wejście we właściwy rytm. Pierwsze 12 kilometrów wiodło przez Saint-Jean-de-Sixt do wioski Thones położonej na wysokości ledwie 626 m. n.p.m., a więc dobre 400 metrów niżej niż La Clusaz. Ponieważ zapomniałem o ustawieniu właściwej wysokości bezwzględnej mój licznik „wystartował” z poziomu Górnego Sopotu. W tej sytuacji zanim dotarlibyśmy do Thones w teorii znalazłbym się w depresji równie głębokiej co dno Morza Martwego. Trzeba było na chwilkę przystanąć i wstukać prawidłowe parametry. Potem zjechaliśmy  już gładko do najniższego punktu naszej rowerowej pętli, zatrzymując się raz jeszcze przed samym Thones celem załatwienia naglącej potrzeby fizjologicznej, aby nie wwozić zbędnych płynów pod najbardziej strome z trzech czekających wzniesień. Po wyjechaniu z wioski w kierunku południowym czekał nas jeszcze tylko jeden „luźny” kilometr, po czym znak wskazujący kierunek ku wiosce Manigod „zaprosił nas” do skrętu w lewo i rozpoczęcia wspinaczki pod Col de la Croix-Fry (1467 m. n.p.m.).

Od samego początku wzniesienia jechaliśmy osobno, gdyż Darek niczym diesel lubi stopniowo się rozpędzać i znając swój organizm od naukowej podszewki wie jak najlepiej zaprząc go do sportowego wyczynu. Ja ruszyłem jak zwykle pełen entuzjazmu, acz nie przesadnie szybko mając właściwy respekt przed tą górą. Czekało nas bowiem ponad 11 kilometrów momentami trudnej wspinaczki o przewyższeniu 769 metrów przy średnim nachyleniu 6,75 %. Na początek solidne 3,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,2 %. Potem odpoczynkowy odcinek półtora kilometra przed wspomnianą wioseczką. Niemniej za Manigod trzeba już było mocniej depnąć w pedały, bowiem stromizna drogi nie rzadko przekraczała 10 %, by na początku ósmego kilometra dojść do wartości 13 %! Cały ten 3-kilometrowy fragment podjazdu miał zaś średnie nachylenie 8,7 %. Po takiej atrakcji ostatnie 3,5 kilometra o średniej stromiźnie 6,9 %, aczkolwiek nie należące do łatwych były okazją do złapania swojego rytmu i wdrapania się z klasą na sam szczyt. Wspinaczka o długości 11,38 kilometra zajęła mi w sumie 43 minuty i 54 sekund co oznaczało średnią prędkość 15,553 km/h i VAM na poziomie 1051 m/h. Darek na tej górze uzyskał czas 48 minut i 28 sekund. Gdy rozgrzany podjazdem stanąłem na przełęczy to mimo przyjaznej temperatury 25 stopni złapał mnie silny atak kaszlu będący dobitnym świadectwem nie zaleczonego przeziębienia. Miał mnie on zresztą później prześladować niemal na każdej przełęczy podczas pierwszych dni wyprawy, acz szczęśliwie z czasem zanikł zwalczony lekarstwami poleconymi przez „triumwirat pielęgniarek” z gdańskiego KRS. Po około 20-minutowym postoju na górze przyszedł czas na 7-kilometrowy zjazd do La Clusaz, w końcówce przebiegający po drodze łączącej tą miejscowość z przełęczą Aravis. Zjazd niezbyt długi czy stromy i w ogóle nieszczególnie szybki. Ot po prostu chwila zasłużonej frajdy po trzech kwadransach mozolnej wspinaczki.

Po domknięciu 33-kilometrowej pętli wokół La Clusaz przystanęliśmy na kilka minut przy samochodzie by uzgodnić z Basią dalszy „program zawodów”. Następnie już po raz drugi tego dnia udaliśmy się w kierunku Saint-Jean-de-Sixt, lecz tym razem szlakiem szarży Piotra Ugriumowa (z Tour de France 1994) skręciliśmy ku Le Grand-Bornand, stacji która za 10 dni gościć miała uczestników „Wielkiej Pętli” na mecie najtrudniejszego, siedemnastego etapu. Dla nas widok kościoła w centrum tej miejscowości oznaczał jednak nie koniec zjazdu, lecz początek blisko 12-kilometrowego podjazdu pod Col de la Colombiere (1613 m. n.p.m.). Nie dać się ukryć, iż od zachodniej strony jest on znacznie łatwiejszy niż jego wschodnie oblicze, które profesjonalistom przyszło forsować w 2007 czy 2009 roku. Pierwsze 9 kilometrów to całkiem przyjemny odcinek o średnim nachyleniu 5,3 %. Po drodze przejazd przez wioskę w typowo sabaudzkim stylu czyli Le Chinaillon. Dopiero ostatnie 3 kilometry stanowią trudniejsze wyzwanie przy średnim nachyleniu 7,1 %. Najtrudniejszy był zaś ostatni kilometr, gdzie około 150 metrów przed przełęczą nachylenie przekracza nawet 11 %. Większą część tego wzniesienia przejechaliśmy zgodnie. Parę kilometrów przed szczytem z lekka osłabł, zaś w końcówce sam przycisnąłem „chcąc być pewien maksymalnej liczby punktów” na tej premii górskiej pierwszej kategorii. Wspinaczka o długości 11,9 kilometra i 653 metrach przewyższenia zabrała mi 41 minut i 13 sekund co oznaczało średnią prędkość 17,323 km/h, lecz VAM dość skromny  950 m/h, zrozumiały wobec średniego nachylenia tej góry tzn. 5,48 %.  Darek jak wspomniałem dzielnie deptał mi po piętach, bo wykręcił czas 42 minuty i 3 sekundy. Po wizycie na tej zatłoczonej przełęczy wykonaliśmy manewr „w tył zwrot” i przecierając szlak „profim” zjechaliśmy do Le Grand-Bornand. Na zjeździe podłączyliśmy się pod 3-osobowy, mieszany oddział turystów, którzy na swych trekkingowych rowerkach śmigali na tyle zgrabnie, iż nie było potrzeby ich wyprzedzać.

Po zjeździe przystanęliśmy na kilka minut w Le Grand-Bornand, po czym jeszcze przed Saint-Jean-de-Sixt przyszło nam zacząć, zrazu łagodny podjazd pod Col des Aravis (1486 m. n.p.m.). Trzeba przyznać, iż wzniesienie to było najłatwiejszym do przełknięcia spośród trzech dań w naszym pierwszym menu. W sumie tylko 555 metrów przewyższenia do pokonania na dystansie 11,63 km czyli przy średnim nachyleniu 4,8 % i nie budzącym lęku maximum niespełna 9 %. Udało mi się na tyle sprytnie zaprojektować trasę pierwszego etapu, iż na początek czekała nas „rasowa jedynka” czyli zachodnia Croix-Fry, potem „jedynka z lekka naciągana” tzn. zachodnia Colombiere i na koniec „typowa dwójka” czyli północna Aravis. Solidnie przygotowanemu amatorowi to ostatnie wzniesienie nie powinno sprawiać większych problemów. Choć oczywiście skala trudności wzrasta w razie konieczności uporania się nie tylko górą,  ale i rywalami (na wyścigu) czy sforsowania takiego podjazdu po pewnym dystansie i z dwoma trudniejszymi wzniesieniami w nogach (jak w naszym przypadku). Zaczęliśmy podjazd wspólnie, lecz rozdzieliliśmy się dość szybko na zatłoczonych ulicach La Clusaz. W końcówce wspinaczki temperatura siadła do 20 stopni ponieważ zaczął siąpić deszczyk. Wdrapanie się na Aravis dzielącą dwa sabaudzkie departamenty zajęło mi 39 minut i 12 sekund przy średniej prędkości 17,801 km/h oraz VAM adekwatnym do marnej stromizny czyli 851 m/h.  Dario dołączył do mnie po trzech minutach wspinając się przez 42 minuty i 13 sekund. Na przełęczy ruch był jeszcze większy niż na Colombiere. Okoliczne restauracje nie narzekały na brak gości. Szczęśliwie deszcz nie poszedł za ciosem i do La Clusaz zjechaliśmy w stanie z lekka zwilżonym. W sumie przejechaliśmy 81,5 kilometra z łącznym przewyższeniem 2040 metrów. Aby urozmaicić sobie drogę powrotną do Saint-Helene-sur-Isere wybraliśmy szlak przez Thones, Serraval i Faverges co umożliwiło nam złożenie krótkiej wizyty w Abbaye de Tamie tzn. Opactwie Cystersów położonym na wzgórzach po północnej stronie rzeki Izery.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Croix-Fry, Colombiere & Aravis została wyłączona

Piąta wyprawa francuska

Autor: admin o 11. lipca 2009


Ledwie trzy tygodnie po szwajcarskiej przygodzie z przełomu wiosny i lata czekała mnie kolejna wyprawa do krainy, w której ludzie władają językiem Moliera. Tym razem jednak celem mojej podróży miała być już sama ojczyzna wielkiego komediopisarza czyli Francja, a ściślej rzecz ujmując francuska część Alp od Sabaudii na północy po Prowansję na południu. W Francji byłem co prawda już czterokrotnie w latach 2005-2007, lecz na dobrą sprawę poznałem przy tych okazjach tylko jedenaście alpejskich przełęczy czy stacji górskich znanych z tras Tour de France. Za pierwszym razem „zaliczyłem” dziesięć wzniesień, a pośród nich trzy najwyższe kolarskie góry Francji, jeśli zapomnieć o „nieużywanej” do 2008 roku Col Agnel. Zacząłem  wówczas swe francuskie podboje od Izoard, Bonette i Les Deux Alpes, potem przyszła pora na Glandon, Telegraphe, Galibier i L’Alpe d’Huez straszące na trasie górskiego maratonu La Marmotte, a całą „zabawę” skończyłem na La Plagne, Courchevel i Iseran.

Rok później pojechałem do Francji aż dwa razy, lecz w czerwcu celem naszej 8-osobowej drużyny spod szyldu Vitesse-Tour de Pologne były urokliwe wzniesienia Masywu Centralnego w rejonie Ardeche, a nie wysokogórskie przełęcze Alp. Natomiast w lipcu 2006 roku przyszło mi przejechać „tylko” dwie imprezy „cyclosportive” tzn. ponownie La Marmotte oraz po dniu odpoczynku L’Etape du Tour na trasie z Gap do L’Alpe d’Huez. Jakkolwiek wyzwanie to wiązało się z koniecznością pokonania aż siedmiu gór to w istocie tylko jedna z nich tzn. południowe zbocze przełęczy Lautaret było dla mnie nowością. Z kolei w lipcu 2007 roku, choć we Francji spędziłem dwa piękne, acz momentami dramatyczne tygodnie Alpy ominąłem szerokim łukiem przez Wogezy i Masyw Centralny obierając azymut na Pireneje gdzie rozgrywano L’Etape na trasie z Foix do Loudenville.

Dlatego też po zakończeniu ubiegłorocznych wycieczek zacząłem rozmyślać nad tematem: jak możliwie najskuteczniej uzupełnić swą francusko-alpejską listę życzeń. W październiku 2008 roku ogłoszono trasę L’Etape du Tour 2009 i okazało się, że tym razem ta słynna impreza dla amatorów kolarstwa szosowego znajdzie swój finał na osławionej „Górze Wiatrów” czyli Mont Ventoux. Ponieważ tego wzniesienia nie miałem jeszcze w swej kolekcji postanowiłem po raz trzeci wystartować w L’Etape. W ten sposób po alpejskiej edycji z 2006 roku i pirenejskiej z sezonu 2007 mógłbym poznać ów wyścig w jeszcze innym pod względem geograficznym wydaniu. Z uwzględnieniem tego wydarzenia sportowego powstał, więc mój 3-częściowy plan pod kryptonimem „France anno domini 2009”. Zakładał on najpierw tygodniowy pobyt w okolicy Albertville i siedem-osiem dni jazdy po górach od Joux-Plane i Avoriaz na północy, przez Mont du Chat i Mont Revard na zachodzie, po Madeleine i Croix de Fer na południu tego regionu. Następnie w środkowej fazie wyprawy przewidziałem trzydniowy wypad do Prowansji, gdzie po jednodniowym odpoczynku miałem stanąć na starcie L’Etape w Montelimar. Natomiast na sam koniec zostawiłem sobie pięć dni z bazą noclegową w rejonie Gap, aby „obskoczyć” wzniesienia od Granon i Montgenevre nieopodal Briancon, po przełęcze: Cayolle, Champs i Allos w dzikich ostępach Parku Narodowego Mercantour.

Niestety już zimą okazało się, iż po raz pierwszy we francuskiej wyprawie nie będzie mi mógł towarzyszyć Piotrek Mrówczyński, wobec czego musiałem sobie poszukać innego kompana pośród trójmiejskich kolegów. Znalazłem go w osobie Darka Kamińskiego, z którym miałem już przyjemność jeździć po Francji podczas obu wypraw z 2006 roku. Podobnie jak podczas włosko-francuskiej wycieczki sprzed trzech lat w daleką podróż postanowiła się z nami zabrać dziewczyna Darka – Basia Szyniec. Zważywszy, że na długie przelotowe trasy po europejskich autostradach wolę nie montować rowerów na dachu samochodu miałem nieco obaw czy zdołamy się pomieścić w trójkę wraz z rowerami i wszystkimi bagażami w było nie było średniej wielkości samochodzie. Szczęśliwie moja Kia Cee’d okazała się wystarczająco pojemna. Między powrotem ze Szwajcarii a wyjazdem do Francji postanowiłem się nie przemęczać. Po trzech miesiącach solidnych wiosennych treningów oraz wyczerpującym 10-dniowym programie na helweckich drogach byłem już w wystarczająco dobrej formie fizycznej. Zależało mi też na zachowaniu świeżości przed jeszcze dłuższą i trudniejszą wycieczką po francuskich Alpach. Dlatego w tym czasie wybrałem się na ledwie sześć treningów o łącznej długości 505 kilometrów, z których tylko ostatni z niedzieli 5 lipca był na miarę czekających mnie wyzwań. Tego dnia wraz z Darkiem i Andrzejem (wspólnikiem z wycieczki do Romandii) przejechaliśmy 136 km, w tym osiem górskich rund wokół zbiornika wodnego koło żarnowieckiego Czymanowa.

Ostatnie dni przed wyprawą odpoczywałem co było tym bardziej wskazane z uwagi na przeziębienie, które się do mnie przyplątało. Wyjazd zaplanowaliśmy na  piatkowy wieczór 10 lipca. Po ciężkim tygodniu pracy uraczony smakowitym obiadem zdążyłem jeszcze obejrzeć w miłym towarzystwie pierwszy z pirenejskich etapów 96. Tour de France po czym pognałem na gdyńskie Oksywie by zabrać Darka i Basię. Nasz samochodowy szlak był w 80% identyczny z czerwcowym, który mnie, Andrzeja i Łukasza powiódł do pierwszego przystanku w Wangen an der Aare. Tym razem jednak musieliśmy pognać dalej szwajcarską A-1 aż do okolic Genewy gdzie w cieniu masywu Saleve wjechaliśmy na francuską ziemię. Na krętych, by nie powiedzieć powyginanych uliczkach Annecy, które bardzo przypadły do gustu Darkowi wpadliśmy w niezły korek. Następnie drogą przez Faverges, Ugine i Albertville dojechaliśmy w końcu do wynajętego jeszcze przez Piotra lokum Saint-Helene-sur-Isere. Niemniej ponieważ na miejscu zjawiliśmy się około siedemnastej i po 21 godzinach męczącej podróży, zabrakło nam czasu i woli na to by pierwszy z alpejskich odcinków przemierzyć jeszcze w sobotnie popołudnie 11 lipca. Moje super-ambitne plany wojażów po Sabaudii należało „odchudzić” do siedmiu dni. Jeden z pomysłów miał pozostać niezrealizowany. Ostatecznie z programu pierwszego tygodnia skreśliłem „szarże” w masywie Chartreuse po trasie niegdysiejszego Classique des Alpes.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Piąta wyprawa francuska została wyłączona