banner daniela marszałka

Archiwum dla czerwiec, 2016

Port del Comte-L’Estivella & Tuixent-La Vansa

Autor: admin o 2. czerwca 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/596522673

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/596522688

Czwartek zapowiadał się na długi dzień poza domem. Po pierwsze czekał nas przeszło godzinny dojazd w wybrany górski rewir. Po drugie już na miejscu mieliśmy zaliczyć dwa wzniesienia o przeszło 20-kilometrowej długości. Najpierw musieliśmy dojechać samochodem do Sant Llorenc de Morunys (com. Solsones, prov. Lleida). Następnie z okolic tego miasteczka, już na rowerach, podjechać do dwóch stacji narciarskich leżących na wysokości 1930 metrów n.p.m. każda. Pierwsza wspinaczka skończyć się miała na parkingu L’Estivella w najwyższej części rozległego ośrodka narciarstwa alpejskiego Port del Comte. Z kolei druga zawieść nas miała do kurortu Tuixent-La Vansa służącego przede wszystkim miłośnikom narciarstwa biegowego. Ze względu na zbieżny punkt startu, taką samą wysokość i przewyższenie oraz podobną długość oba podjazdy śmiało można nazwać „bliźniakami”. Wzniesienia te nie są szczególnie znane kolarskim kibicom, acz Port del Comte bywał na trasach hiszpańskich wyścigów z najwyższej półki. W latach 1989-1990 kończyły się w tej stacji etapy Volta a Catalunya. Przy pierwszej okazji wygrał w tym miejscu Francuz Thierry Claveyrolat. Późniejszy „Król Gór” Tour de France z roku 1990 wyprzedził o 2 sekundy Hiszpana Pedro Delgado i o 5 sekund Baska Marino Lejarretę. Cały wyścig Dookoła Katalonii wygrał jednak Lejarreta przed Delgado, zaś Claveyrolat był w „generalce” szósty. Rok później pierwszy linię mety minął tu Hiszpan Jesus Montoya tuż przed swym rodakiem Laudelino Cubino. Obaj o 26 sekund wyprzedzili 4-osobową grupkę, którą przyprowadził Delgado. Cubino objął prowadzenie w wyścigu i nie oddał go już do mety w Gironie. Po jego prawicy i lewicy na generalnym podium stanęli Lejarreta i Delgado. Natomiast Montoya sklasyfikowany został na ósmym miejscu. Następnie w sezonie 2004 do Port del Comte zawitała też Semana Catalana. Etap wygrał Amerykanin Levi Leipheimer, który przyjechał do celu w towarzystwie Katalończyka Joaquima Rodrigueza. „Purito” zadowolił się zdobyciem koszulki lidera, którą nie bez trudu obronił na ostatnim etapie tej imprezy. Natomiast wielka Vuelta nigdy nie dotarła do Port del Comte. Aczkolwiek dolna część tego podjazdu czyli odcinek do wysokości Coll de Jou (1461 m. n.p.m.) znalazł się na piątym etapie VaE 1980 z San Quirze del Valles do La Seu d’Urgell. Pierwszy na tą przełęcz wjechał wówczas Hiszpan Juan Fernandez. Ten sam, który w latach 1980, 1987 i 1988 dał Hiszpanii trzy brązowe medale Mistrzostw Świata.

Tradycyjnie już opuściliśmy bazę około jedenastej. Do przejechania autem mieliśmy 53 kilometry. Pierwszą część tej trasy znaliśmy już ze środowej przejażdżki. Następnie na wysokości Bergi musieliśmy zjechać z krajówki C-16 na lokalną drogę BV-4241 vel LV-4241, którą w środę przecinaliśmy na początku wspinaczki pod Rasos de Peguera. Dojechawszy do Sant Llorenc de Morunys zaparkowaliśmy od razu w pierwszej bocznej uliczce na wysokości około 880 metrów n.p.m. Niemniej do podnóża całego wzniesienia trzeba było zjechać jakieś półtora kilometra. Najniższym punktem w tej okolicy był bowiem most nad sztucznym jeziorem Panta de la Llosa del Cavall. Ten efektownie wyglądający zbiornik wodny powstał na rzece Cardener u jej zbiegu z Aigua de Valls. Rafał ruszył pod górę jako pierwszy o godzinie 12:15. Ja zjechałem na start razem z Darkiem. Niemniej chciałem jeszcze zrobić kilka zdjęć w tym miejscu. Była ku temu jedyna okazja jako, że drugi podjazd wolałem zacząć nieco wyżej by nie powtarzać wspólnego odcinka obu wzniesień. Dario nie tracił czasu i ruszył do boju o 12:27, zaś ja dwie minuty później. Już 200 metrów po starcie musiałem się jednak zatrzymać by odebrać telefon. Jak się okazało od Rafała. Ten bowiem dojechawszy do rozdroża w górnej części Sant Llorenc dopytywał się jak ma dalej jechać. Odrzekłem by trzymał się dotychczasowej drogi (mając na myśli LV-4241). Niemniej nieopatrznie wplotłem w swą wskazówkę słówko „prosto”. Tymczasem szlak na Port del Comte po 2 kilometrach od startu odbijał w lewo. Natomiast na wprost zaczynała się droga C-462 prowadząca na Coll de Port (1669 m. n.p.m.) i ewentualnie do stacji Tuixent-La Vansa. Jak się później okazało Rafa wybrał tą drugą opcję. Wskutek tego niczym Darek przed pięcioma laty w Chiavennie przerobił oba wybrane wzniesienia, acz w kolejności odwrotnej od zakładanej. Po blisko trzyminutowej rozmowie ruszyłem ponownie. Zakładałem, że w pościg nie tylko za Darkiem, ale i Rafałem. Po wspomnianym strategicznym zakręcie w lewo na wysokości około 925 m. n.p.m. podjazd jeszcze przez dwa kolejne kilometry biegł po ulicach Sant Llorenc de Morunys. Powyżej miasta droga była nadal szeroka i prowadziła w odsłoniętym terenie. Jej nachylenie było umiarkowane na średnim poziomie od 5 do 7%. Taki teren mi jak najbardziej odpowiadał. Nadawał się do jazdy w równym tempie na stosunkowo twardym przełożeniu. Pewnie dlatego jeszcze przed dojazdem do Coll de Jou udało mi się wyprzedzić Darka.

20160602_001

Zresztą aby dotrzeć do Port del Comte wcale nie musieliśmy mijać owej przełęczy. Tuż przed nią czyli po przejechaniu 10,3 kilometra od startu należało odbić w prawo na boczną drogę o wszystko mówiącej nazwie Carretera del Port del Comte. Stąd do stacji brakowało jeszcze prawie pięciu kilometrów. Niemniej tylko trzy z nich prowadziły pod górę, z czego ten pierwszy łagodnie. Potem za masztami na wysokości Costa de Galliners (13,3 km) było już niemal płasko. Po prawej stronie drogi w dole mieliśmy piękny widok na lazurowe wody Panta de la Llosa del Cavall. Do Port del Comte wjechałem po przebyciu 15,2 kilometra. Stacja jest dość okazała, więc można było się zastanawiać jak dalej jechać. Brnąłem po Avinguda del Port del Comte szukając na znakach drogowych słowa „L’Estivella”. Po 1200 metrach na tej alei skręciłem w lewo skuszony żółtą tablicą „Estacio d’Esqui”. Następnie przejechawszy kolejne 1600 metrów z nachyleniem nie przekraczającym 6 % dotarłem do hoteli i parkingów położonych na wysokości około 1720 metrów n.p.m. Tu trafił się nawet 300-metrowy zjazd, po którym droga skręcała w lewo na Pista acces Sucre i Estivella. To był już znak, że jestem na właściwym szlaku. Mając w nogach 19,2 kilometra dotarłem do parkingu El Sucre służącego turystom szusującym po zboczu góry El Querol (2110 m. n.p.m.). Tym niemniej do najwyżej położonego parkingu L’Estivella u stóp góry Clot Rodo (2323 m. n.p.m.) brakowało jeszcze dwóch kilometrów. Niby niewiele, lecz był to najtrudniejszy odcinek całej wspinaczki ze stromiznami sięgającymi nawet 12-13%. Zmęczyłem i ten trudny finał, acz przyznam że takie nachylenie u kresu drogi nieco mnie przytkało. W końcu dotarłem do swego celu po przejechaniu 21,2 kilometra o przewyższeniu 1120 metrów w czasie netto 1h 16:13 (avs. 16,8 km/h i VAM 882 m/h). Prędkość w pionie daleka od rewelacji, lecz przy średnim nachyleniu 5,3% i paru wypłaszczeniach nie mogła być wysoka. Na stravie wśród oficjalnych odcinków znalazłem dwa ciekawe segmenty. Jeden o długości 14,1 kilometra między Sant Llorenc (1,3 km) a Port del Comte (15,4 km) i drugi obejmujący 8-kilometrowy dojazd do zakrętu przed Coll de Jou. Ten pierwszy przejechałem w czasie 49:55 (avs. 17,0 km/h i VAM 924 m/h), zaś drugi w 31:02 (avs. 15,5 km/h i VAM 971 m/h). Dario uzyskał tu odpowiednio wyniki 55:24 i 35:12. Potem jednak począł błądzić po górskich ścieżkach stacji i zanim z godzinnym poślizgiem dotarł do parkingu L’Estivella zaliczył dwie „fałszywe mety” podkręcając swój przebieg o blisko 9 kilometrów.

20160602_021

20160602_144326

20160602_150623

20160602_152604

Do samochodu zjechałem o 15:11. Po kilku minutach dołączył do mnie powracający ze swej północnej wycieczki Rafał. O przygodach Darka dowiedziałem się z rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziłem stojąc jeszcze na parkingu L’Estivella. Powiedziałem więc Rafałowi, że będziemy czekać na swego kolegę dłuższą chwilę. Dlatego postanowiliśmy podjechać do centrum Sant Llorenc de Morunys by tam przechwycić naszego „Błędnego Rycerza”. Wstąpiliśmy do baru położonego w pobliżu miejscowej stacji benzynowej Repsol. Mieliśmy dość czasu by wyjaśnić sobie nasze telefoniczne nieporozumienie. Poza tym mogliśmy się wymienić swoimi doświadczeniami z pierwszej wspinaczki. Ja powiedziałem Rafałowi jak skutecznie dotrzeć do parkingu L’Estivella ponad Port del Comte. Z kolei on mógł mnie wprowadzić w temat pod tytułem Tuixent-La Vansa. Kilka minut po szesnastej dołączył do nas Dario. Już wcześniej uradziliśmy, że nie ma większego sensu zjeżdżać po drugi raz do poziomu sztucznego jeziora. Rafał mógł zacząć podjazd do Port del Comte w miasteczku św. Wawrzyńca. Natomiast my postanowiliśmy zacząć swą drugą wspinaczkę poza miastem. To znaczy w miejscu, gdzie podjazd do Tuixent już na dobre się zaczyna. Z profilu wzniesienia wynikało, że droga biegnąca na północ od miasta z początku jest ledwie pofałdowana. Prawdziwie górski charakter miała zyskać dopiero w punkcie oznaczonym jako Font de la Puda La Pedra czyli w odległości 4 kilometrów od rozjazdu dróg LV-4241 i C-462. Rafa ruszył w kierunku zachodnim o 16:15. Po chwili wsiedliśmy do samochodu udając się na północ. Mieliśmy pominąć nieciekawe ze sportowego punktu kilometry „falso llano”. Niemniej z drugiej strony nie chcieliśmy też zabrnąć autem zbyt daleko. Zatrzymaliśmy się na wysokości kampingu Morunys u kresu długiej prostej z widokiem na pozostawione za plecami Sant Llorenc. Sądziliśmy, że jesteśmy już na pierwszym kilometrze wzniesienia. Dlatego po wskoczeniu na rowery zjechaliśmy niespełna pół kilometra w kierunku miasta. Wystartowaliśmy około 16:40 z poziomu 907 metrów n.p.m. czyli wysokość bezwzględna nam się zgadzała. Niemniej wkrótce wyszło na to, że z owym startem nieco się pośpieszyliśmy. Co prawda na pierwszych 1100 metrach droga poszła w górę o 39 metrów, lecz na kolejnych 1500 metrach zjechała o 38.

20160602_041

W tak łatwym terenie wystartowałem szybciej od Darka. Po przejechaniu 2,6 kilometra dotarłem do wspomnianego mostu nad rzeką Cardener w pobliżu osady La Pedra. Dopiero tu wspinaczka zaczęła się na dobre. Pierwsze półtora kilometra na dojeździe do La Coma (4,2 km) było solidne czyli z nachyleniem powyżej 6 %. Za tą wioską było kilkaset metrów delikatnego zjazdu. Na górski tryb jazdy trzeba się było przestawić w połowie szóstego kilometra. Przez kolejne 7,5 kilometra teren wznosił się na poziomie od 5 do 7,5 %. Na tym krętym odcinku znajdowało się w sumie dziesięć serpentyn. Przy dziewiątej z nich (11,7 km od startu) w lewo odchodziła dróżka, którą można dojechać do Port del Comte od strony północnej. Od czasu do czasu mijałem pojedyncze domki, ostatnie tuż za wirażem przy Coma Pregona (12,8 km). Po kolejnych trzech kilometrach dotarłem do Coll de Port (15,7 km) leżącej na granicy powiatów Solsones i Alt Urgell. Ledwie 100 metrów za tą przełęczą trzeba było zjechać z drogi C-462 pokonując ciasny zakręt w lewo. Stąd do końca wspinaczki pozostało jeszcze 3200 metrów o średnim nachyleniu 8,1 %. To był trudny finał, na którym chwilowa stromizna sięgała nawet 12 %. Pokonałem go jadąc ze średnią prędkość 11,2 km/h. Asfaltowa droga skończyła się na placu przy stacji Tuixent-La Vansa. Zatrzymałem się po przejechaniu 19 kilometrów w czasie 1h 11:46 (avs. 15,9 km/h). Dalej szedł już tylko gruntowy szlak do Refugi de l’Arp tzn. schroniska wybudowanego na wysokości 1945 m. n.p.m. Czekając na Darka usiadłem sobie w okręgu wymalowanym na placu. Odpoczywałem łapiąc ostatnie promienie popołudniowego słońca. Dario dojechał po jedenastu minutach. Na stravie znalazłem dwa ciekawe segmenty. Jeden miał długość 12,8 kilometra i przewyższenie 730 metrów kończąc się na Coll de Port. Drugi obejmował 13,4 kilometra o amplitudzie 865 metrów z finałem przy stacji Tuixent-La Vansa. Ten pierwszy przejechałem w czasie 49:26 (avs. 15,6 km/h i VAM 886 m/h), zaś drugi w 56:27 (avs. 14,2 km/h i VAM 920 m/h). Dario uzyskał odpowiednio wyniki: 58:05 i 1h 04:20. Natomiast Rafa potrzebował wcześniej na to samo: 1h 08:10 i 1h 16:21. Stwierdził, że kiepsko mu się tego dnia kręciło. W trakcie późniejszej wspinaczki pod Port de Comte nie był w stanie uzyskać VAM-u na poziomie 600 m/h. Zgodnie z oczekiwaniami to był długi etap. Ja przejechałem w sumie 80,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2250 metrów. Moi koledzy jeszcze więcej – Rafał 83, zaś Darek nawet 89 kilometrów.

20160602_061

20160602_181137

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Port del Comte-L’Estivella & Tuixent-La Vansa została wyłączona

Rasos de Peguera & Creu de Fumanya

Autor: admin o 1. czerwca 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/595292101

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/595292103

W środę do wybranych gór musieliśmy odrobinę dojechać. Czekała nas 22-kilometrowa wycieczka na południe do miasta Berga będącego stolicą comarki Bergueda. To znaczy katalońskiego powiatu na terenie którego pomieszkiwaliśmy. Miejscowość ta liczy sobie 16,5 tysiąca mieszkańców czyli jest wielkości naszych Kartuz. W 2012 roku stało się o niej głośno gdy miejscowa rada miejska uznała ex-króla Juana Carlosa za persona non grata. W pobliżu tego miasta, acz już w granicach górskiej gminy Castellar del Riu znajduje się Rasos de Peguera. To najstarsza, choć obecnie nieczynna, stacja narciarska w Katalonii. Rząd Autonomii planuje ponoć jej reaktywację połączoną z otwarciem tras biegowych, modernizacją dotychczasowych tras zjazdowych, a nawet stworzeniem parku dzikich zwierząt. Rasos de Peguera (1892 m. n.p.m.) pamięta też czasy pierwszych „flirtów” Vuelta a Espana z górskimi finiszami na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Peleton tego wyścigu zajrzał tu bowiem już w 1981 roku. Na trzynastym etapie owej edycji najlepszy okazał się maleńki hiszpański góral (154 cm wzrostu) Vicente Belda. Wieloletni kolarz, a później dyrektor sportowy słynnej ekipy Kelme wyprzedził o 36 sekund lidera i późniejszego zwycięzcę całej tej imprezy tzn. Włocha Giovanni Battaglina. Trzeci na kresce był Jose-Luis Laguia, będący na drodze do pierwszego ze swych pięciu zwycięstw w klasyfikacji górskiej VaE. Trzy lata później najmocniejszy na tym przeszło 16-kilometrowym podjeździe okazał się Francuz Eric Caritoux, urodzony w prowansalskim Carpentras. Zawodnik drużyny Skil-Reydel o 16 sekund wyprzedził Hiszpana Pedro Delgado i o 27 Kolumbijczyka Edgara Corredora. Delgado odebrał tu koszulkę lidera trenującemu przed Giro Francesco Moserowi, lecz ostatecznie całą Vueltę wygrał wspomniany już Caritoux spod Mont Ventoux. Po raz trzeci i ostatni wyścig ten dotarł na Rasos w roku 1999. Przy tej okazji pierwszy do mety dojechał Szwajcar Alex Zulle, który o 14 sekund wyprzedził Włocha Nicolę Miceliego i o 32 swego kolegę z ekipy Banesto Hiszpana Jose-Maria Jimeneza. Za ich plecami liderujący Niemiec Jan Ullrich o 13 sekund powiększył swą przewagę nad Baskiem Igorem Gonzalezem de Galdeano. Poza wielką Vueltą w stacji tej bywał też w latach 1998 i 2001 wyścig Semana Catalana. Królewskie etapy Tygodnia Katalońskiego wygrywali tu kolejno: Holender Michael Boogerd i Włoch Danilo Di Luca.

Z bazy wyjechaliśmy około jedenastej. Po dotarciu do miasta zatrzymaliśmy się na dużym parkingu przy Passeig de la Industria. Znalezienie początku podjazdu w mieście bywa kłopotliwe. Nie inaczej było tym razem. Co prawda Rafał do swego Garmina wgrał stosownego „tracka”, ale mi i Darkowi na nic się to zdało, bowiem swemu potencjalnemu przewodnikowi znów pozwoliliśmy na wcześniejszy start. Rafa po przejechaniu półtora kilometra dotarł do podnóża podjazdu na Carrer de Pere Costa około 11:37. Natomiast my najpierw błąkaliśmy się po centrum miasta wypytując o właściwą drogę przygodnych przechodniów. Potem w poszukiwaniu najniższego punktu w mieście zjechaliśmy na poziom Carrer de Prat de la Riba (669 m. n.p.m.), skąd o 11:58 ruszyliśmy w górę pod prąd Carrer del Compte Oliba. Do położonego na wysokości 709 m. n.p.m. miejsca, z którego wspinaczkę rozpoczął Rafał dotarliśmy dopiero o 12:02. Podjazd zaczął się od przeszło 400-metrowej stromej prostej. Na jej końcu nachylenie przekraczało już 12%. Jak zwykle na pierwszej górze dnia zacząłem szybciej od Darka, więc już ten krótki odcinek wystarczył by rozbić nasze szyki. Solidna stromizna trzymała do przecięcia drogi BV-4241 czyli przez pierwsze 1100 metrów. Następne 1700 metrów wiodło po drodze BV-4242. Ten odcinek drogi był stosunkowo łagodny i kończył się na rozjeździe, gdzie trzeba było skręcić w prawo wybierając drogę BV-4243. Jadąc dalej prosto można by dotrzeć do położonego na wysokości niespełna 1200 metrów n.p.m. barokowego Santuari de la Mare de Deu de Queralt. Odtąd nie było już dylematów związanych z wyborem właściwej drogi. Pierwsze 500 metrów na Carretera de Rasos było spokojne. Poprzeczka została podwyższona wraz z wjazdem na kilometrową prostą o nachyleniu bliskim 9%. Następne trzy kilometry były niewiele łatwiejsze. Po przejechaniu 5,1 kilometra byłem już we wspomnianej gminie Castellar del Riu. Następnie pokonałem zakręt z widokiem w prawo na kościółek Sant Vicenc (6,0 km), mostek nad potokiem Tagast (6,5 km) i zjazd w lewo na Camping Font Freda (6,9 km).

20160601_001

Na początku dziewiątego kilometra droga zmieniła kierunek z zachodniego na północny. Pogoda nam dopisywała. W pełnym słońcu można było podziwiać okoliczne widoki, w tym skały i piaszczyste bandy wzdłuż owej szosy. Było dość ciepło. Do końca dziewiątego kilometra temperatura utrzymywała się na poziomie 22-23 stopni. Po dwóch łatwiejszych kilometrach wspinaczka znów stała się trudniejsza niespełna 5 kilometrów przed finałem. Po przebyciu 11,8 kilometra szosa po raz pierwszy przecięła Torrent de Porxos. Kręcąc się przez następne półtora kilometra uczyniła to jeszcze dwa razy. Na początku piętnastego kilometra można było chwycić głębszy oddech na niemal płaskim odcinku o długości 300 metrów. Po wyjechaniu zza zakrętu ujrzałem przed sobą Rafała. Swego kompana dogoniłem na stromiźnie w pobliżu Xalet Refugi Rasos de Peguera (14,4 km). Do szczytu brakowało nam jeszcze 1700 metrów. Nieznacznie zwolniłem aby dać Rafałowi szansę na złapanie koła. Ten zaś mocno się zmobilizował by na finałowym odcinku wytrzymać moje tempo jazdy. Dał radę czym mnie pozytywnie zadziwił. W kolejnych dniach jeszcze nie raz dał nam przykład swego hartu ducha i olbrzymiej ambicji. Razem dotarliśmy do rozjazdu znajdującego się kilometr przed finałem. Okazało się, że ostatnie 1000 metrów tej wspinaczki prowadzi po drodze jednokierunkowej. Stąd droga prawa prowadzi pod górę, zaś lewa służy za początek zjazdu. Ot taka górska rundka. Z tego rodzaju „wynalazkiem” spotkałem się wcześniej tylko na słoweńskim Mangarcie. Całą wspinaczkę o długości 16,1 kilometra zrobiłem w czasie 1h 10:34 (avs. 13,7 kmh). Na stravie najdłuższy oficjalny sektor liczy sobie 15 kilometrów i ma przewyższenie 1053 metrów co daje średnio 7%. Obejmuje on odcinek powyżej skrzyżowania z drogą BV-4241. Na jego przejechanie potrzebowałem z kolei 1h 04:08 (avs. 14,1 km/h i VAM 985 m/h). Dario wspiął się w czasie 1h 14:55 (avs. 12,1 km/h), zaś Rafa 1h 27:18 (avs. 10,4 km/h). Darek stracił blisko 11 minut, acz na ostatnich 9 kilometrach powyżej wspomnianego kampingu Font Freda, już tylko 3:36. Najwyraźniej potrzebował trochę czasu na rozgrzewkę.

20160601_021

20160601_132911

20160601_134555

Na początku zjazdu rozdzieliśmy się. Darek z Rafałem pojechali w prawo czyli zgodnie z przepisami. Ja chcąc udokumentować na zdjęciach cały podjazd, włącznie z jego ostatnim kilometrem, zignorowałem zakaz i do wspomnianego rozjazdu dotarłem wschodnią nitką drogi. Było to całkowicie bezpieczne przy zerowym ruchu drogowym, zaś w razie konieczności można jeszcze było odbić na skraj szosy przeznaczony na parking. Do samochodu zjechałem jako drugi około 14:35, lecz i tak przyszło nam czekać około 20 minut na Darka. Mieliśmy dużo czasu. Druga wspinaczka miała być krótsza, a poza tym znajdowała się nieopodal. Dlatego nie śpieszyliśmy się z opuszczeniem miasta. Wcześniej chcieliśmy coś zjeść i w tym celu wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego marketu sieci Mercadona. Ostatecznie z Bergi wyjechaliśmy około szesnastej. Drugim wzniesieniem w naszym środowym menu był przeszło 13-kilometrowy podjazd pod Creu de Fumanya. Według profilu znalezionego na stronie www.ramacabici.com wspinaczka miała się skończyć na wysokości 1678 metrów n.p.m. Po pokonaniu w pionie 1026 metrów. Podjazd ten zaczyna się przy drodze krajowej C-16 na wysokości północnego krańca sztucznego jeziora Panta de la Baells, którego powstało po spiętrzeniu wód rzeki Llobregat. Dojazd w to miejsce mieliśmy krótki bo niespełna 11-kilometrowy. Można powiedzieć, że przystanek wypadł nam na półmetku drogi powrotnej z Bergi do Bagi. Zaparkowaliśmy w żwirowej zatoczce po prawej stronie krajowej „szesnastki”. Mieliśmy stąd dobry widok na pierwsze kilkaset metrów czekającej nas wspinaczki. Podjazd do Creu de Fumanya (alias Coll de Peguera) w całości przebiega po drodze lokalnej BV-4025. Początkowo w kierunku północnym, zaś od piątego kilometra już prosto na zachód. Koniec podjazdu znajdować się miał kilka kilometrów na północ od Rasos de Peguera. Teoretycznie do owej stacji można było dotrzeć również tym szlakiem. Niejako „kuchennymi drzwiami”. Niemniej raczej tylko na rowerze górskim lub przełajowym jako, że tylko trzy pierwsze kilometry za Creu de Fumanya są szosowe, zaś ostatnie półtora prowadzi po stromej drodze gruntowej.

20160601_041

Rafał ponownie udał się na „przeszpiegi”. Tym razem z zapasem 9 minut. Ja wraz z Darkiem ruszyłem o godzinie 16:32. Przy wzniesieniu o przewyższeniu ponad tysiąca metrów i średnim nachyleniu 7,6 % każdy z nas miał szanse dotrzeć na szczyt jako pierwszy. Szybko okazało się, że za dużo sił rzuciłem na pokonanie Rasos de Peguera. Najwyraźniej nie stać mnie jeszcze było na „przerobienie” dwóch kolejnych wzniesień na wysokich obrotach. Tymczasem Darek ten pierwszy podjazd potraktował jako dobre przetarcie. Stopniowo się na nim rozgrzewał i sporo energii zostawił sobie na drugie ze środowych wyzwań. Od początku to Dario rządził. Już na dwóch pierwszych kilometrach męczyło mnie jego tempo jazdy. W końcu na trzecim mój „system się przegrzał” i musiałem puścić koło swego starszego kolegi. Na wysokości wioski Sant Corneli (3,6 km) traciłem do Darka już 40 sekund. Trzeba powiedzieć, że podjazd ten jest słabo „opracowany” na stravie. Brak rankingu z całego wzniesienia, zaś najdłuższy segment liczy sobie 6,8 kilometra. Obejmuje on środkowy fragment wspinaczki między Sant Corneli a skrętem na Coll de Fumanya (10,7 km). Dario wykręcił tu czas 32:47, ja 35:04, zaś Rafa 39:33. Jechało mi się ciężko do połowy wzniesienia. Potem nieco odpuściło. W każdym razie nie był to podjazd, który wybaczał chwile słabości. Jak widać po profilu od połowy drugiego do końca dziewiątego kilometra trzymał na poziomie powyżej 8 %, zaś momentami stromizna dochodziła nawet do 14-15 %. Jakieś trzy kilometry przed finałem dogoniłem Rafała i postanowiłem się wcielić w rolę „gregario di lusso” czyli dotrzeć do szczytu tempem holowanego kolegi. Na górze czekały nas dwie niespodzianki. Po pierwsze wspinaczka skończyła się na wysokości 1716 metrów n.p.m. Po drugie dotarliśmy tam jako pierwsi, zaś tuż po nas zza ostatniego zakrętu wyskoczył Darek. Okazało się, że tym razem to Dario pomylił trasę, gdy na jedenastym kilometrze odbił w prawo ku Coll de Fumanya. Poza szlakiem przejechał w sumie 1800 metrów co kosztowało go jakieś cztery i pół minuty. Podczas gdy ja cały podjazd o długości 13,9 kilometra pokonałem w czasie 1h 06:05 (avs. 12,9 km/h i VAM 976 m/h) to nasz „Iron-Man” na właściwej drodze spędził tylko 1h 01:37. Czapki z głów. Król był tylko jeden, choć z popsutym kompasem. Niemniej jak wiadomo „błądzić jest rzeczą ludzką”, by wspomnieć tylko mój przypadek z Montserrat. Etap piąty okazał się jak na razie najkrótszym. Przejechałem tylko 63 kilometry, ale za to z rekordowym jak dotąd przewyższeniem 2348 metrów.

20160601_056

20160601_174751

Napisany w 2016a_Catalunya & Andorra | Możliwość komentowania Rasos de Peguera & Creu de Fumanya została wyłączona