banner daniela marszałka

Archiwum dla sierpień, 2020

Giro di Lombardia

Autor: admin o 17. sierpnia 2020

Tegoroczny górski sezon miałem zacząć w czerwcu od śmiałej wyprawy do dalekiej Andaluzji. Z polskiego punktu widzenia byłaby to najdalsza możliwa lądowa wycieczka w ramach kontynentu europejskiego. Gdy okazało się, że na taki „projekt” nie zbiorę odpowiedniej drużyny „przestawiłem zwrotnicę” na znacznie nam bliższą Lombardię. Krótko po zmianie owych planów nasz „Stary Kontynent” został zaatakowany przez „chińskiego” wirusa, zaś wspomniany region przez długi czas wyglądał na najbardziej doświadczony przez wybuchłą pandemię. Szybko stało się jasne, że do końca wiosny mało gdzie można będzie bezpiecznie czy legalnie pojechać. Pozostając wierny pomysłowi na Lombardię przełożyłem więc tą wycieczkę z czerwca na pierwszą połowę sierpnia. Tym samym drugą z corocznych eskapad musiałem przerzucić na ostatni sensowny termin czyli wrzesień. Początek pobytu w najbogatszym z włoskich regionów zaplanowałem na 1 sierpnia. Nigdy jeszcze tak późno nie ruszałem w góry. Niemniej zwłoka ta była w pełni uzasadniona, albowiem wyboru wielkiego nie miałem.

Lombardia nie była mi obca. Począwszy od roku 2006, gdy w pierwszych dniach lipca podjechałem na Passo Gavia (2621 m. n.p.m.), byłem tam kilkukrotnie. Chociażby w sezonie 2008, gdy wraz z Piotrem Mrówczyńskim startowałem w Gran Fondo Marco Pantani, rozgrywanym na ciężkiej 172-kilometrowej trasie wokół Apriki. Jak również w roku 2014, gdy w większym gronie (by wymienić tylko Darka Kamińskiego i Daniela Pawelca) testowałem strome podjazdy w dolinie Valtellina. We wcześniejszych latach zdążyłem już poznać 34 kolarskie wzniesienia z tego regionu. W tym kolosy takie jak: Stelvio, Gavia, Spluga, San Marco, Crocedomini, Montecampione czy słynne Mortirolo. Wciąż jednak sporo zostało miałem tu do zobaczenia. Lombardia to zdecydowanie najludniejszy (przeszło 10 milionów mieszkańców) i zarazem jeden z czterech największych regionów Republiki Włoskiej (ma niemal 24 tysiące km2 powierzchni). Rozciąga się z zachodu na wschód od jeziora Maggiore i rzeki Ticino po jezioro Garda i rzekę Mincio oraz z północy na południe od granicy ze Szwajcarią po rzekę Pad, a na pewnym odcinku nawet ciut dalej. Jak podaje wikipedia aż 41% jego powierzchni zajmują tereny górskie. Sześć z dwunastu prowincji tego regionu przebiega przez łańcuch alpejski. W jego granicach piętrzą się szczyty takich pasm jak: Alpy Lepontyńskie, Alpy Retyckie (z najwyższym w Lombardii Punta Perrucchetti 4020 m. n.p.m.), Alpy Bergamaskie, grupa Ortler-Cevedale czy masyw Adamello. Poza tym Lombardia na swym południowo-zachodnim krańcu w rejonie zwanym Oltrepo Pavese zahacza też o Apeniny Liguryjskie z kulminacją na Monte Lesima (1724 m. n.p.m.).

Region ten uznać można za kolebkę włoskiego kolarstwa. Wszak w jego stolicy czyli Mediolanie (drugiej włoskiej metropolii po Rzymie) swą siedzibę ma „La Gazzetta dello Sport” czyli dziennik będący pomysłodawcą wyścigu Dookoła Włoch. Pierwsza jak i druga edycja Giro d’Italia zaczynała się i kończyła w tym mieście. Współcześnie start tej imprezy krąży po całych Włoszech (bywa też wyznaczany poza granicami Italii), lecz meta wciąż najczęściej znajduje swe miejsce na szosach Lombardii. Zazwyczaj na ulicach jej stolicy. Podczas drugiej dekady XXI wieku 5-krotnie „La Corsa Rosa” finiszowała w Mediolanie i jeden raz w Brescii. Na tym nie koniec. Il Lombardia jesienny wyścig po szosach tego regionu ma status kolarskiego monumentu czyli zaliczany jest do wąskiego grona pięciu najbardziej prestiżowych imprez jednodniowych (rangą ustępującym tylko Mistrzostwom Świata). Natomiast drugi z włoskich „monumenti” Milano – San Remo też rozpoczyna się w tych stronach. Z Lombardii pochodzi wielu kolarskich mistrzów. By wymienić tylko postacie takie jak: Felice Gimondi, Alfredo Binda, Claudio Chiappucci, Learco Guerra, Gaetano Belloni, Gianbattista Baronchelli czy Ivan Basso. Poza tym mianem „lombardo” określani są urodzeni poza tym regionem: Giuseppe Saronni i Gianni Bugno. To właśnie tu produkowane są od wielu lat rowery takich marek jak: Bianchi, Colnago czy De Rosa. W końcu zaś to na ziemi lombardzkiej znajduje się najsłynniejsze kolarskie sanktuarium czyli kościółek pod wezwaniem Madonna del Ghisallo.

Do Lombardii pojechałem wraz z Danielem Szajną z Gdyni, który choć debiutował w mojej górskiej drużynie miał własne alpejskie doświadczenia. Przed pięcioma laty kręcił już bowiem po szosach austriackiego Tyrolu. W pierwszych tygodniu towarzyszyli nam Rafał Wanat i Krzysztof Żbik z Gorzowa. Nasi koledzy mieli do swej dyspozycji tylko początkowy weekend plus cały kolejny tydzień. My dwaj szczęśliwcy wybraliśmy się w te strony aż na szesnaście dni. Mimo to uznałem, iż przesadą byłoby zaglądać do każdego z górskich rewirów Lombardii. Darowałem nam zatem zwiedzanie prowincji Varese i Sondrio. Tą drugą miałem już wcześniej dokładnie zbadaną. W sierpniu 2014 roku poznałem 21 podjazdów w tym rejonie podczas wyprawy do Valtelliny. Poza tym na GF Pantani 2008 zmęczyłem słynne Mortirolo (od Mazzo), zaś w sezonie 2011 podziwiałem uroki Splugi. Z tej pierwszej poznałem zaś w roku 2010 dwa najciekawsze wzniesienia czyli Campo dei Fiori oraz Cuvignone. Teraz postanowiłem się skoncentrować na prowincjach Como, Lecco, Bergamo i Brescia. Prolog i pierwsze 7 etapów mieliśmy „rozegrać” w okolicach Lago di Como, zaś 8 kolejnych dni zmagać się z podjazdami na szosach wschodniej Lombardii. Mając taki plan na trasie naszego przejazdu musiałem zarezerwować w sumie pięć baz noclegowych. Ostatecznie cztery pierwsze noce spędziliśmy w Garzeno po zachodniej stronie Lago di Como, zaś trzy kolejne w Bellano na wschodnim brzegu tego jeziora. Następnie na cztery doby „zameldowaliśmy się” w Barzanie nieopodal Bergamo. Potem na jedną noc zatrzymaliśmy się we wiosce Villa koło Lodrino, zaś cztery ostatnie spędziliśmy w Capo di Ponte na terenie Val Camonica.

Początki mego Giro di Lombardia nie były łatwe. Pierwszy raz zabrałem w góry około 80 kilogramów „żywej wagi”. Potem na upalnym etapie 1b pokonały mnie skurcze nóg, zaś dzień później na deszczowym zjeździe z drugiej góry zaliczyłem mocnego „dzwona”. Nazajutrz ledwie mogłem chodzić z uwagi na kontuzję prawego kolana. Ból stopniowo słabł, acz do dziś mimo upływu trzech miesięcy kompletnie nie zanikł. Początkowo obawiałem się, iż zwiedzanie Lombardii zakończę już na piątej premii górskiej lub w najlepszym razie kilka następnych etapów przyjdzie mi odpuścić. Ku swemu zaskoczeniu mogłem dalej jeździć i ostatecznie pokonałem 30 nowych gór. A do liczby tej nie wliczam małego, lecz bardzo „kąśliwego” Muro di Sormano. W mojej kolekcji znalazło się 21 kolejnych wzniesień o przewyższeniu przeszło 1000 metrów. Podczas tego wyjazdu nie wspinałem się wysoko, gdyż zazwyczaj startowałem z niskiego pułapu. Granicę dwóch tysięcy metrów n.p.m. pokonałem tylko raz. Wjeżdżając na Passo Carette di Val Bighera usytuowaną na poziomie 2130 metrów. Nieco niżej kończyły się wspinaczki na Passo San Marco (1985 m. n.p.m.) oraz Monte Padrio (1871 m. n.p.m.). Pod względem przewyższenia moimi najtrudniejszymi wyzwaniami również były Carette i San Marco (odpowiednio 1440 i 1436 metrów w pionie), zaś trzecie miejsce przypadło wspinaczce do Alpe Giumello (1343 metry). Natomiast najdłuższym podjazdem nie był wcale żaden z wyżej wymienionych. Największy dystans musiałem bowiem pokonać między miasteczkiem Lenna a stacją narciarską Foppolo (23,1 kilometra). W sumie na trasach wieczornego prologu i 15 kolejnych etapów przejechałem 983 kilometry z łączną amplitudą 32.467 metrów. W krótkich słowach: pełen sukces mimo wszelakich przeciwności. Przy okazji niemal podwoiłem swój lombardzki dorobek.

Przez kolejne osiem tygodni postaram się opowiedzieć jak nasze zwiedzanie w szczegółach wyglądało. Mam nadzieję (dla własnego dobra), że zdołam to opisać bardziej zwięźle niż to bywało w poprzednich latach. Listopad i grudzień przeznaczam sobie na relacje z Lombardii, zaś w styczniu i lutym chciałbym się już zająć sprawozdaniem z szos francuskich czyli opisem wrześniowej podróży z Adrianem po Alpach Nadmorskich i Prowansalskich.

Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem na sierpniowym szlaku od Dongo po Edolo.

Mój rozkład jazdy:

1.08 – Valle San Iorio

2.08 – Monte Sighignola & Passo della Cava

3.08 – Alpe di Colonno & Monte Bisbino

4.08 – San Bartolomeo di Bugiallo

5.08 – Rifugio Roccoli del Lorla & Passo Agueglio

6.08 – Monte San Primo (via Ghisallo) & Colma di Sormano + Muro

7.08 – Valico di Moncodeno & Alpe Giumello

8.08 – Piani Resinelli (Rifugio Soldanella) & Valico di Valcava

9.08 – Malga Alta di Pora & Selvino

10.08 – Foppolo & Piani di Bobbio

11.08 – Passo San Marco & Monte Avaro

12.08 – Colli San Fermo (Colle Ballerino) & Colle San Zeno

13.08 – Passo del Baremone & Passo del Maniva

14.08 – Monte Padrio & Fabrezza

15.08 – Val Malga (Ponte del Guat) & Malga Lincino

16.08 – Passo Carette di Val Bighera & Monte Colmo

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Giro di Lombardia została wyłączona

Monte Colmo

Autor: admin o 16. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Edolo (via Monte Colmo)

Wysokość: 1824 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1156 metrów

Długość: 12,6 kilometra

Średnie nachylenie: 9,2 %

Maksymalne nachylenie: 11,6 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Moim finałem miało być podwójne Mortirolo czyli pierwszy wjazd z Edolo i drugi z Grosio (Tiolo). Piątkowa pogoda pomieszała mi szyki, więc dokonałem korekt w swym programie zwiedzania. Zdecydowałem się nie wyjeżdżać poza Val Camonica i ostatecznie zakończyć tą wyprawę wspinaczką na Monte Colmo. W teorii nieco trudniejszą niż planowany podjazd na Passo della Foppa od strony Valtelliny. Niemniej o moich ostatnich trudach za chwilę. Najpierw słów kilka o wyczynie mego wspólnika. Daniel rozprawił się z Passo di Gavia (2621 m. n.p.m.), jedną z górskich legend Giro d’Italia. Trzecią pod względem wysokości kolarską górą Włoch (po Stelvio i Agnello). Zaczynając swą wspinaczkę w Ponte di Legno miał do przejechania 16,4 kilometra o średnim nachyleniu 8,1%. Ta przeciętna byłaby jeszcze większa, gdyby nie pierwsze 3 kilometry o umiarkowanym nachyleniu 5,2%. Na Gavii najtrudniejszy kilometr ma średnio 11,4%. Największa stromizna 14%. Natomiast na dwóch 3-kilometrowych odcinkach notujemy przeciętne 10% i 9,6%. Mój kolega miał do pokonania w pionie 1325 metrów. Mimo tych wszystkich liczb przełęcz ta była najłatwiejszym z pięciu gigantów jakie zaliczył na tym wyjeździe. Przynajmniej wedle wyliczeń autora strony „cyclingcols”. Zdaniem Michiela van Lonkhuyzena południowa Gavia warta jest 1120 punktów. Dla porównania południowa Spluga 1293, Montecampione 1241, południowe Stelvio 1190, zaś południowe San Marco 1156. Gavia zadebiutowała na Giro w roku 1960, gdy zdobył ją Imerio Massignan. Jednak defekty na zjeździe pozbawiły Włocha zwycięstwa etapowego. W Bormio triumfował wówczas Luksemburczyk Charly Gaul. Przełęcz ta wróciła na trasę „Corsa Rosa” dopiero w sezonie 1988 i stałą się sceną jeszcze bardziej dramatycznych wydarzeń. A to z uwagi na iście zimowe warunki pogodowe. Premię górską wygrał wtedy Holender Johan Van der Velde, etap jego rodak Erik Breukink, zaś Amerykanin Andy Hampsten odebrał koszulkę lidera Włochowi Franco Chiocciolemu.

Gavia w programie Giro była przewidziana 12-krotnie. Niemniej podobnie jak Stelvio nie zawsze okazywała się dostępna dla uczestników tego wyścigu. Odwołane zostały dwa górskie odcinki z zaplanowanym przejazdem przez tą przełęcz (w 1989 i 2013 roku). Zdobywano ją zatem 10 razy, acz zdobywców jest dziewięciu. Kolumbijczyk Jose Jaime Gonzalez wygrywał bowiem tą premię górską w latach 1999 i 2000. Kolarzom z Ameryki Łacińskiej wiodło się tu zresztą najlepiej. Oprócz wspomnianego „Chepe” jako pierwsi na Gavię wjeżdżali też jego rodacy: Hernan Buenahora (1996) i Eduardo Chalapud (2014), a także Meksykanin Julio Alberto Perez Cuapio (2008). Oprócz nich wygrywali zaś: Chorwat Vladimir Miholjević (2004), Bask Juan Miguel Garate (2006) oraz Szwajcar Johan Tschopp (2010). Ten ostatni jest zresztą jedynym zdobywcą Gavii, który sięgnął następnie po zwycięstwo etapowe. Helwet triumfował na Passo del Tonale, po tym jak jeden jedyny raz na Gavię wjechano od strony północnej. We wszystkich pozostałych przypadkach (także tych odwołanych) organizatorzy Giro wybierali podjazd południowy, a więc ten pokonany przez Daniela. Trzy etapy z południową Gavią zakończyły się w oddalonym o 25 kilometrów Bormio (1960, 1988 i 2000), zaś ten z edycji 2004 w pobliskiej stacji Bormio-2000. Na pozostałych przełęcz ta była umiejscowiona z dala od mety i nie miała większego wpływu na losy rywalizacji. Mam tu na myśli etapy do Apriki (1996, 1999 i 2006), Tirano (2008) i Val Martello (2014). Jak powiedział Owidiusz „finis coronat opus” czyli „koniec wieńczy dzieło”. Mój kompan na tej wyprawie w ciągu 15 dni zaliczył w sumie 26 premii górskich o łącznym przewyższeniu ponad 27.500 metrów. Swoją dwutygodniową „robotę” wykończył zaś w możliwie najlepszy sposób. To znaczy zdobywając dzień po dniu Stelvio i Gavię. Tydzień wcześniej w podobnym stylu rozstali się z górami Lombardii nasi koledzy z Gorzowa. Przy czym Krzysiek i Rafał pokonali Gavię w pakiecie z Mortirolo, zaś Stelvio zostawili sobie na niedzielny deser.

Moja ostatnia góra nie była równie spektakularna, acz zdecydowanie do lekkich nie należała. Monte Colmo czyli przeszło 12-kilometrowy podjazd wiodący drogą prywatną należącą do koncernu energetycznego ENEL prowadzi po zachodnim zboczu góry Monte Colmo (2288 m. n.p.m.) należącej do pasma Gruppo dell’Adamello. Pod względem średniego nachylenia była to najostrzejsza wspinaczka pośród wszystkich trzydziestu, które udało mi się zaliczyć od 1 sierpnia. Jednak co godne podkreślenia ten podjazd jest bardzo równy i nie ma przesadnych stromizn, gdyż maksymalna wynosi tu tylko 11,6%. Najtrudniejszy czyli dziesiąty kilometr ma średnio 10%, zaś wszystkie pozostałe (poza nieco łatwiejszym pierwszym) co najmniej 8%. Wspinaczka zaczyna się w pobliżu stacji benzynowej Eni (Agip), jakieś 600 metrów na południe od miejsca, z którego zaczynałem swój podjazd na Passo Carette. Po zjeździe z tej góry nie traciłem czasu i już o 12:42 zabrałem się do zmagań z Monte Colmo. Na szczęście mżawka ze szczytu poprzedniego wzniesienia nie przeszła w deszcz i po suchym zjeździe z Mortirolo zastałem w Edolo całkiem przyjemną pogodę. U podnóża swej drugiej góry miałem temperaturę 25 stopni. Jednym słowem ciepło, ale bez przesady. Zatem szczęśliwie jedynymi problemami były: zmęczenie po pierwszej wspinaczce i znacząca stromizna tej drugiej. Podjazd okazał się być bardzo kręty. Na stronie „massimoperlabici” naliczono tu aż 25 zakrętów (tornanti). Na wyjeździe z Edolo minąłem pierwszych sześć wiraży zanim zdążyłem przejechać 1,1 kilometra. Kolejny czekał na mnie kilkaset metrów dalej już na terenie Parco Regionale dell’Adamello. Potem miałem do przejechania kilometr z łąką po lewej i lasem po prawej stronie drogi. Następnie zakręty nr 8-10 położone blisko siebie. Natomiast za wirażem nr 11 drogę prowadzącą ku niewielkiemu zbiornikowi przy centrali hydroelektrycznej Enel di Edolo. Dwunasty zakręt znajdował się dopiero w połowie piątego kilometra. Kilometr za nim minąłem osadę Lares, zaś pod koniec szóstego kilometra równie niedużą Corti (1234 m. n.p.m.).

To był już niemal półmetek wzniesienia. Następnie pod koniec siódmego kilometra zostawiłem za sobą zjazd ku Ristoro al Bait. Jakieś 350 metrów wyżej nieopatrznie skręciłem w prawo, na jak się okazało ślepą drogę, przez co spędziłem około minutę poza szlakiem. Wróciwszy na właściwą ścieżkę na osiemnastym wirażu minąłem parking Predazzo (9,7 km). Z kolei na dziewiętnastym zostawiłem za plecami szutrową ścieżkę biegnącą ku Rifugio Malga Stain (1835 m. n.p.m.). Na wirażu nr 21 minąłem maszty telewizyjne, po czym napotkałem na swej drodze szlaban. Bez większego namysłu obszedłem go z lewej strony uznając, iż stanowi jedynie zakaz jazdy dla kierowców samochodów. Nie zamierzałem zatrzymywać się na wysokości 1640 metrów. Pojechałem dalej. Tuż za zakrętem nr 24 wjechałem do tunelu, który szczęśliwie nie był zbyt długi. Liczył sobie ledwie 120 metrów, więc wkrótce wyjechałem na światło dzienne i po prawej ręce miałem całkiem ładne widoki. Następnie po pokonaniu krótkiej galerii musiałem przejechać tunel znacznie dłuższy, bo aż 440-metrowy i do tego zakręcający. To był zarazem ostatni czyli 25. wiraż tego wzniesienia. Nieco światła dawały tu cztery „okna”. Jednak w sposób dostateczny oświetlały one tylko pierwszą część owej przeprawy. Pozostały fragment był ciemny i w dodatku z mokrą nawierzchnią drogi. Za zakrętem w oddali tliło się światło, ale nie dość mocne by powiedzieć mi co mam przed przednim kołem. Dlatego zszedłem z roweru i przez kilkadziesiąt sekund szedłem „z buta”. Po wyjeździe z ciemnej otchłani dokończyłem wspinaczkę. Jako rzecze „strava” segment o długości 12,47 kilometra przejechałem w 1h 11:16 (avs. 10,5 km/h z VAM 971 m/h). Gdybym odliczył fragment pokonany na piechotę i ten wcześniejszy poza właściwą trasą wyszedłby mi VAM na poziomie około 990 m/h. Szczyt drogi na Monte Colmo nie był może metą szczególnej urody, ale przynajmniej oferował ładne widoki. Tak na zachód w kierunku Edolo i Passo dell’Aprica, jak również na północ ku Monno i Passo del Mortirolo. Do Edolo zjechałem tuż przed piętnastą, zaś z Danielem spotkałem się pod supermarketem sieci U2.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3923057310

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3923057310

ZDJĘCIA

IMG_20200816_061

FILM

VID_20200816_140239

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Monte Colmo została wyłączona

Passo Carette di Val Bighera

Autor: admin o 16. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Edolo (SS42 -> SP81)

Wysokość: 2130 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1440 metrów

Długość: 22,4 kilometra

Średnie nachylenie: 6,4 %

Maksymalne nachylenie: 15,8 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Ostatniego dnia wyprawy wspiąłem się w końcu powyżej 2000 metrów n.p.m. Podczas minionych dwóch tygodni blisko owej wysokości byłem tylko na Passo San Marco, ale i tam zabrakło kilkunastu metrów. Dopiero wjazd na Passo Carette gwarantował pokonanie tej bariery. Nazwa tej górskiej przeprawy brzmi tajemniczo. Dla zdecydowanej większości kolarskich kibiców to miejsce anonimowe. Nie bez racji, albowiem nie przemknął tędy żaden profesjonalny wyścig. Niemniej Carette to w praktyce słynne Mortirolo czyli Passo della Foppa (1852 m. n.p.m.) tyle, że jakby wersji „300+”. Tym samym po 12 latach wróciłem w miejsce, które poznałem „przelotnie” uczestnicząc w wyścigu GF Marco Pantani. Wtedy zdobyłem tą górę od strony Mazzo in Valtellina. Klasycznym szlakiem, który zapoczątkował modę na superstrome wzniesienia w programach Wielkich Tourów. Teraz miałem poznać jej łagodniejsze, południowe oblicze. Albano Marcarini w książce „Alti Passi. Grandi Salite” pokrótce opisał aż 10 dróg wiodących na „Mortirolo”. Dodam, iż chodzi tu o „Morti” znane w kolarskim światku, albowiem dla geografów jest nią dostępna tylko dla piechurów przełęcz o wysokości 1895 m. n.p.m. położona nieco na północ od Foppy. Dyszka wydaje się jednak liczbą mocno naciąganą. Mortirolo nie ma tylu „twarzy” co wenecka Monte Grappa. Trzeba mieć na uwadze, iż droga zachodnia będąca zwieńczeniem podjazdów „startujących” z Apriki, Stazzony, Tirano i Lombro dociera na Passo della Foppa po dłuższym odcinku biegnącym po płaskowyżu. Prawdziwą kulminacją owych wspinaczek jest Monte Padrio (1871 m. n.p.m.), względnie Valico di Baite Selena (1798 m. n.p.m.). Natomiast droga wschodnia skupiająca w sobie częściowo szutrowe podjazdy zaczynające się w Incudine oraz Vezza d’Oglio przechodzi przez wspomnianą Passo Carette, po czym zjeżdża w kierunku Mortirolo. Tym samym tak naprawdę góra ta ma „tylko” cztery trasy wspinaczkowe. Trzy północne z początkami w Valtellinie i jedną południową z podstawą w Alta Valle Camonica.

Wybrany przeze mnie podjazd z Edolo uchodzi za najłatwiejszy. Wspinaczki z Tovo di Sant’Agata oraz Mazzo in Valtellina są iście hardcorowe. Ta pierwsza ma długość 12,8 kilometra przy średnim nachyleniu 10,4%. Natomiast druga liczy sobie 12,1 kilometra i ma średnio 10,9%. W obu przypadkach do pokonania w pionie mamy ponad 1300 metrów. Bardziej przystępny jest podjazd z Grosio czyli 13,8 kilometra ze stromizną 8,3%, swymi wymiarami przypominający sławną L’Alpe d’Huez. Te trzy północne opcje mają wspólną końcówkę, albowiem droga z Grosio wpada na tą z Mazzo na wysokości 1548 metrów n.p.m., po czym na 1715 metrach łączy się z nimi szlak biegnący z Tovo di Sant’Agata. Po południowej stronie góry sprawa jest prostsza. Zasadniczo podjazd jest tylko jeden, acz możliwe są dwa punkty startu. Dojeżdżając w ten rejon z zachodu lub południa zacznie się wspinaczkę w Edolo z poziomu 690 metrów n.p.m. Natomiast docierając tu od wschodu (po zjeździe z Tonale czy Gavii) zaczynamy podjazd z pułapu 891 metrów po opuszczeniu drogi SS42. Pełen podjazd z Edolo na Mortirolo jest najdłuższy z całej czwórki, ma bowiem 17,2 kilometra długości i przeciętne nachylenie 6,8 %. Niemniej na nim też nie braknie stromych odcinków, o czym świadczy maksymalna stromizna rzędu 14%. Poza tym można go sobie skrócić o blisko trzy kilometry jeśli powyżej Monno skorzysta się ze starej drogi (vecchia mulattiera) o nazwie „La Dritta”, na której stromizna sięga ponoć 25%. Jednak ten szlak polecany jest dla cyklistów na rowerach górskich. Passo del Mortirolo zadebiutowała na Giro d’Italia w 1990 roku i jak dotychczas wspinano się ku niej 14-krotnie, acz raz premię górską zlokalizowano poniżej przełęczy Foppa. Ta nietypowa zagrywka organizatorów Giro miała miejsce w 2012 roku, gdy na etapie z metą na Passo dello Stelvio za podjazd posłużyła droga z Tovo Sant’Agata, po czym zjechano do Grosio czyli z powrotem ku Valtellinie. Premię górską wygrał wówczas Szwajcar Olivier Zaugg, zaś cały odcinek Belg Thomas De Gendt.

Na samą przełęcz wjechano zatem 13 razy. Z czego 11-krotnie od strony północnej, za każdym razem zaczynając wspinaczkę w Mazzo in Valtellina oraz 2-krotnie od flanki południowej, przy czym w 2017 roku był to podjazd z Edolo, zaś w sezonie 1990 rozpoczął się on wjazdem na drogę SP81 po wcześniejszej Passo del Tonale. Pierwszym zdobywcą tej góry został Wenezuelczyk Leonardo Sierra, który nieco później w Aprice triumfował też na mecie szesnastego etapu 73. Giro. W sumie aż 8 z 13 odcinków „Corsa Rosa”, na których peleton Giro przejechał Mortirolo kończyło się w Aprice. Ten pierwszy z roku 1990 był o tyle nietypowy, iż wykorzystano południowy podjazd pod Mortirolo i zachodni do Apriki. Potem cztery razy północne Mortirolo (od Mazzo) zgrano z łagodnym 15-kilometrowym dojazdem do Apriki od wschodu (1996, 2006, 2010 i 2015). A poza tym trzykrotnie do tych dwóch wzniesień dodano jeszcze stromą wspinaczkę na Passo di Santa Cristina (1991, 1994 i 1999). Poza tym etapy z Mortirolo w programie kończyły się też w Edolo (1997), Presolanie (2004), Tirano (2008), Bormio (2017) i Ponte di Legno (2019). Warto zauważyć, iż 6 z 14 zwycięzców premii górskiej pod hasłem „Mortirolo” cieszyło się tego samego dnia z etapowej wiktorii. Oprócz wspomnianego już Sierry, byli to sami Włosi tzn. Franco Chioccioli (1991), Marco Pantani (1994), Ivan Gotti (1996), Ivan Basso (2006) i Giulio Ciccone (2019). Pierwszym, któremu nie udała się ta sztuka był ich rodak Wladimir Belli, który w 1997 roku przegrał etapowy finisz z Pawłem Tonkowem. W późniejszych latach punktami z prestiżowej premii górskiej musieli się zadowolić: Raffaelle Illiano (2004), Antonio Colom (2008), Zaugg (2012), Steven Kruijswijk (2015) i Luis Leon Sanchez (2017). Natomiast Gotti w 1999 i Basso w 2010 roku na mecie w Aprice zdobywali coś więcej niż etap, a mianowicie różową koszulkę lidera i to tuż przed końcem wyścigu. Obaj Ivanowie rodem z Lombardii (ten pierwszy „bergamasco”, drugi „varesino”) są do dziś jedynymi dwukrotnymi zdobywcami Mortirolo.

Mój podjazd na Passo Carette był w zasadzie podrasowaną wersją południowej wspinaczki na Mortirolo. Do przejechania miałem niemal pełen dystans dzielący Edolo od Passo della Foppa. Jednak na 600 metrów przed przełęczą musiałem skręcić ostro w prawo, by pojechać na wschód ku dolinie Bighera. Na tej bocznej drodze miałem do przejechania jeszcze 6 kilometrów z finałem całej wspinaczki na wysokości 2130 metrów n.p.m. Linia tej „górskiej premii” znajduje się w miejscu, skąd krótka gruntowa ścieżka wiedzie turystów na pobliski szczyt Pianaccio (2182 m. n.p.m.). Co ciekawe o ile kolarskie Mortirolo jest o 43 metry niższe od tego prawdziwego, o tyle kolarska Carette przewyższa geograficzną przełęcz o tej nazwie o 37 metrów. Faktycznie leży ona bowiem ciut dalej na północ, gdzieś pośród obszernych pastwisk doliny Bighera. Na stronie „massimoperlabici” ów przeszło 22-kilometrowy podjazd podzielono na 5 segmentów. Pierwszy to cały odcinek na ruchliwej SS42 o długości 4,3 kilometra i przeciętnej 4,5%. Drugim jest początek drogi SP81 czyli 2-kilometrowy dojazd do Monno (1059 m. n.p.m.) ze średnim nachyleniem 8,4%. Trzeci, najdłuższy kawałek łączy wspomnianą miejscowość z mostem Ponte di Palu (1633 m. n.p.m.). Na dystansie 8,1 kilometra trzeba tu pokonać przewyższenie 574 metrów co daje średnią 7,1%. Potem mamy najbardziej stromy fragment czyli 1,7 kilometra od mostku nad potokiem Ogliolo po Trattorię Mortirolo (1812 m. n.p.m.). Tu średnia stromizna wynosi aż 10,5%. Wspomniana gospoda, a ściślej Albergo Passo Mortirolo stoi zaledwie 150 metrów przed nawrotem, który trzeba wykonać aby porzucić Mortirolo na rzecz znacznie wyższej Passo Carette. Ostatni piąty sektor ma długość 6,2 kilometra i przeciętną 5,1%. Niemniej biada temu kto pomyśli, iż to tylko kilka dodatkowych kilometrów o równym i umiarkowanym nachyleniu. Zmienny charakter finałowego sektora dobrze oddaje profil nr 2 załączony do niniejszego wpisu. Dodam tylko, że na jego czerwonym odcinku maksymalna stromizna zbliża się do 16%, zaś na żółtym przekracza 9.

W niedzielę znów wyjechaliśmy wcześnie, a przy tym powtórzyliśmy manewr sprzed dwóch dni. To znaczy ja wysiadłem z auta w Edolo, zaś Daniel pognał dalej do Ponte di Legno. Miał lepsze niż w piątek warunki do zdobycia Passo di Gavia (2621 m. n.p.m.), acz pogoda nie była już tak sprzyjająca jak w sobotę. Mój kolega miał kręcić na sporych wysokościach, więc był bardziej podatny na kaprysy górskiej aury. Ja wystartowałem około dziewiątej i na starcie miałem 22 stopni przy częściowym zachmurzeniu. Licznik włączyłem w miejscu gdzie schodzą się drogi SS39 i SS42. Tym razem interesowała mnie ta druga. Odbiłem zatem w prawo, przejechałem przez krótki tunel i ruszyłem na wschód wzdłuż rzeki Oglio. Wystartowałem dość mocno, gdyż chciałem możliwie najszybciej opuścić hałaśliwą „krajówkę” o sporym natężeniu ruchu samochodowego. Podjazd na tym odcinku zgodnie z oczekiwaniami był łagodny. Stromizna sięgnęła maksymalnie 7% w połowie trzeciego kilometra, tuż za pierwszymi serpentynami. Po przejechaniu 4,5 kilometra w około 15 minut trzeci wiraż wprowadził mnie na cichszą, lecz bardziej stromą drogę SP81. Pod koniec szóstego kilometra na odcinku z nachyleniem do 11% wjechałem do Monno. Przejazd przez to miasteczko liczył sobie niemal dwa kilometry. Po zewnętrznej stronie siódmego zakrętu przykuł moją uwagę okazały mural (6,6 km). Na wylocie z tej miejscowości stromizna sięgnęła już 12%, zaś nieco później na długiej prostej do „tornante numero 9” nawet 13%. To właśnie na tym zakręcie (po 8,7 km od startu) zaczyna się wspomniana „La Dritta” czyli stroma mulattiera, która skraca dystans (acz niekoniecznie czas) potrzebny na zdobycie Passo del Mortirolo od strony południowej. Ja trzymając się drogi SP81 skręciłem tu w prawo i przez następne półtora kilometra niejako zawracałem na wschód. Szosa szła odtąd przez las, zaś nachylenie sięgało max. 10-12%. W połowie dwunastego kilometra szlak zdecydowaniej odbił na północ, po czym trzymał ten kierunek aż do Ponte Palu (14,6 km). Na tym 3-kilometrowym odcinku był nieco lżej, max. 8,7%.

Przejechawszy mostek nad potokiem Ogliolo znalazłem się na najtrudniejszym odcinku południowego Mortirolo. Cały następny kilometr miał średnio 12,2%, zaś jego najsroższa ścianka 14,6%. Miałem tu całą serię bliskich sobie zakrętów, zaś odsapnąć mogłem dopiero po minięciu Hotel Ristorante Belvedere (15,6 km). Na początku siedemnastego kilometra jeszcze krótka ścianka o nastromieniu 12,9% i dwieście metrów za nią ostry skręt w prawo. Mając w nogach 16,3 kilometra zacząłem finałowy segment Passo Carette. Jego pierwszy kilometr był niemal płaski. Jednak na początku drugiego droga skręciła na północ i na odcinku 900 metrów podyktowała ostre warunki z maxem 15,5% pod koniec osiemnastego kilometra całej wspinaczki. Teren uspokoił się dopiero, gdy minąłem szutrową ścieżkę na Passo di Varadega. Chwilę później szosa zatoczyła szeroki łuk skręcając na południe. Następnie od połowy dwudziestego kilometra znów ruszyła na wschód. Na tym kierunku nachylenie początkowo było solidne, lecz na ostatnich dwóch kilometrach już co najwyżej umiarkowane. Nawierzchnia drogi chropowata, więc nie sprzyjała płynnej jeździe. Końcówka wiodła szeroką doliną czyli pośród górskich pastwisk. Na kilometr przed finałem minąłem gospodarstwo Malga Salina Bassa. Wspinaczkę ukończyłem w 1h 36:27 (avs. 13,9 km/h z VAM 896 m/h) w miejscu nawiedzanym przez amatorów górskich wędrówek. Na przeszło 12-kilometrowym sektorze od zjazdu z SS42 po Trattorię Mortirolo wspinałem się w tempie 974 m/h. Natomiast na niespełna 18-kilometrowym od Monno po Carette wykręciłem nawet trzeci wynik, aczkolwiek w skromnej stawce zaledwie 33 cyklistów. Na górze było rześko. Temperatura 15 stopni. Do tego nieprzyjemny wiatr i momentami mżawka. Dlatego zacząłem odwrót już po kilku minutach. Na zjeździe zrobiłem sobie dwa dłuższe przystanki. Najpierw wpadłem na Passo del Mortirolo, gdzie przybyło nieco infrastruktury od mej poprzedniej wizyty (ustawiono kontener i pomnik w formie menhiru). Następnie zrobiłem sobie jeszcze strefę bufetu w Albergo Passo Mortirolo. Do Edolo zjechałem po wpół do pierwszej.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3923024925

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3923024925

ZDJĘCIA

IMG_20200816_001

FILMY

VID_20200816_104406

VID_20200816_110055

VID_20200816_112148

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Passo Carette di Val Bighera została wyłączona

Malga Lincino

Autor: admin o 15. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Cedegolo (SP6)

Wysokość: 1614 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1181 metrów

Długość: 16,4 kilometra

Średnie nachylenie: 7,2 %

Maksymalne nachylenie: 15,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Do Cedegolo dotarłem tuż przed dwunastą. W samą porę na szybkie zakupy w miejscowym minimarkecie. Tuż przed jego zamknięciem na sjestę, a może i na resztę dnia. Miałem szczęście znajdując w tak małym miasteczku jakikolwiek otwarty sklep. Tym bardziej zważywszy na fakt, iż był to dzień świąteczny – 15 sierpnia czyli „ferragosto”. W południe było już upalnie, więc potrzebowałem chłodnych napojów tak do natychmiastowego wypicia jak i napełnienia bidonu. Bez nich mógłbym liczyć co najwyżej na wodę z przydrożnych fontann. Tymczasem czekała mnie kolejna mocna wspinaczka. Teoretycznie nie tak ostra i trudna jak ta pierwsza, lecz i tak spokojnie zasługująca na miano premii górskiej najwyższej kategorii. Podjazd pod Malga Lincino miał mnie zaprowadzić najdalej i najwyżej jak tylko można dotrzeć rowerem szosowym w głąb doliny Saviore. Przez pierwsze 6,8 kilometra miałem jechać drogą SP6, którą peleton Giro d’Italia 2019 przejechał na podjeździe do Cevo w trakcie szesnastego etapu do Ponte di Legno. Następnie dalej na wschód pośledniejszymi dróżkami ku mecie przy dolnej stacji kolejki linowej do Rifugio Citta di Lissone (2017 m. n.p.m.). Mój cel znajdował się w miejscu, gdzie Val Saviore przechodzi w wysokogórską Val Adame. Co ciekawe wspomniana „teleferica” wozi nie ludzi, lecz jedynie towary. Turyści muszą do tego schroniska dojść pieszo korzystając ze szlaku „scale dell’Adame”. Najambitniejszym i najlepiej wyszkolonym zostaje potem jeszcze 6,5 godziny marszu oraz wspinaczki na szczyt Adamello (3554 m. n.p.m.). Podjazd do Malga Lincino biegnie doliną wytyczoną przez potok Poja. Jest tylko nieco dłuższy od sąsiedniej wspinaczki do Fabrezzy, lecz zmusza do pokonania w pionie niemal 1200 metrów. Na dystansie przeszło 16 kilometrów nie brak odcinków o znikomym nachyleniu. Dla kontrastu te najtrudniejsze naprawdę wysoko stawiają poprzeczkę. Szczególnie ostatnia kwarta tego podjazdu ze średnią stromizną aż 11,2%.

Autor strony „massimoperlabici” opisując to wzniesienie podzielił je aż na osiem różnej długości segmentów. Ja nie będę tak drobiazgowy. Uproszczając nieco tą kwestię napiszę o czterech. Dolny sektor to 7 kilometrów od Cedegolo po Fresine czyli do miejscowości, w której szosa SP6 skręca na północ do Cevo. Na tym odcinku przewyższenie wynosi 450 metrów co daje średnie nachylenie 6,4%. Potem mamy trudne 2,8 kilometra do wioski Valle o średniej 8,5%. Następnie przeszło dwukilometrowe falsopiano do osady La Rasega i łagodny kilkusetmetrowy podjazd na wyjeździe z niej. Razem jest to 2,9 kilometra o przeciętnej tylko 2,6%. W końcu zaś na wysokości pizzerii „Al Cervo” (1190 m. n.p.m.) zaczyna się wspomniany finał z amplitudą 440 metrów na dystansie ledwie 3,9 kilometra. Na całym szlaku naliczono aż 31 wiraży, z których większość znajduje się na ostatnim segmencie, gdzie są zgrupowane w dwóch sekcjach. Z tym wszystkim musiałem sobie poradzić przy temperaturze na poziomie od 29 do 32 stopni. Co ciekawe tak na starcie jak i mecie owej wspinaczki była ona jednakowa. W obu tych miejscach mój licznik zanotował 30. Dałem sobie niespełna kilkanaście minut na odpoczynek, po czym wjechałem na drogę SP6. Szosa ta wijąc się po serpentynach szybko zdobywa wysokość ponad Cedegolo, gdyż początkowe 1800 metrów ma średnie nachylenie aż 8,8%. Po 700 metrach wziąłem pierwszy zakręt, zaś przez następne półtora kilometra pięć kolejnych. Pod koniec drugiego kilometra minąłem wioskę Andrista (586 m. n.p.m.). Przez pierwsze cztery kilometry stromizna była solidna. Potem chwilę wytchnienia dało siedmiusetmetrowe wypłaszczenie. Kolejne dwa kilometry na dojeździe do Fresine (869 m. n.p.m.) do łatwych już nie należały. Cały dolny segment o długości 6,8 kilometra przejechałem w 29:03 (avs. 14 km/h). Według stravy Giulio Ciccone i spółka czyli uciekinierzy z trasy ubiegłorocznego Giro uporali się z tym odcinkiem w niespełna 19 minut.

Minąłem skręt w kierunku Cevo i wjechałem na węższą drogę, początkowo jednokierunkową. Na wylocie z Fresine minąłem miejscowy cmentarz. Po czym na rozjeździe odbiłem w lewo kierując się na Valle. Od razu musiałem pokonać bardzo stromą ściankę prowadzącą do wirażu nr 9. Za tym zakrętem teren jeszcze przez ponad dwa kilometry był wymagający. Stromizna miejscami sięgała 12-13, a nawet 14%. Dopiero wjechawszy do wioski Valle di Saviore (1110 m. n.p.m.) mogłem odetchnąć. Miejscowość ta najwyraźniej była w świątecznym nastroju, gdyż na domach wzdłuż via Trento wywieszono trójkolorowe flagi we włoskich barwach narodowych. Na blisko 3-kilometrowym falsopiano łatwo było ulec pokusie i zanadto przyśpieszyć. Ten segment można było nawet pokonać na dużej tarczy. Niemniej byłem ostrożny. Wolałem przejechać ów sektor z rezerwą i zachować resztki energii na stromą końcówkę. Ta zaczęła się na początku trzynastego kilometra. Jeszcze na długiej prostej za La Rasegą (1150 m. n.p.m.). Wkrótce musiałem się zmierzyć z pierwszą serią ciasnych zakrętów. Na krętym dojeździe do baru Stella Alpina (1345 m. n.p.m.) w połowie czternastego kilometra stromizna zbliżyła się do 16%. Następny kilometr prowadził nadal stromo, acz prosto w kierunku północno-wschodnim. Po czym kolejne zakrętasy czekały na mnie powyżej Cappella dei Morti di Tole. W pobliżu tej kaplicy nachylenie znów skoczyło pod 16%. Dwa budynki składające się na Malga Lincino minąłem po przejechaniu 15,8 kilometra. Niemniej to nie był koniec owej wspinaczki. Musiałem przejechać jeszcze 300 metrów by dotrzeć do kresu szosy w miejscu, gdzie liczni turyści porzucili o poranku swe samochody. Stromą końcówkę pokonałem sprawnie czyli bez kryzysu, acz niezbyt szybko. Na segmencie o długości 4,52 kilometra spędziłem 27:39 (avs. 9,8 km/h z VAM 995 m/h). Natomiast cała wspinaczka zabrała mi 1h 18:09 co dało średnią prędkość 12,4 km/h i wertykalną 917 m/h.

Na górze spędziłem niespełna 10 minut. Na zjeździe nie zahaczyłem o żadną strefę bufetu. Niemniej w drodze powrotnej jak zwykle wielokrotnie stawałem. W co ładniejszych miejscach celem zrobienia zdjęć. Przez to zjazd do Cedegolo zabrał mi nieco ponad godzinę. Gdy kwadrans przed piętnastą ponownie się w nim pojawiłem było jeszcze cieplej niż w samo południe. Tym razem 33 stopni. Niemniej prawie wszystkie trudy były już za mną. Musiałem tylko przejechać 6-kilometrowy odcinek do Capo di Ponte i na sam koniec raz jeszcze pokonać stromą hopkę na via Limit. Potem mogłem się już cieszyć sjestą. Ukończywszy czternasty etap swego Giro di Lombardia włączyłem jeden z kanałów stacji RAI by obejrzeć relację z prawdziwej Il Lombardia. „La corsa delle foglie morte” w środku włoskiego lata. Tego jeszcze nie grali. Niemniej ten rok jak wiemy był dziwny z wielu względów. Górzysty monument po szosach Lombardii rozegrany w upale okazał się imprezą jeszcze trudniejszą niż zwykle. Na trasie działo się bardzo wiele. Na mecie różnice czasowe w czołowej „10” nie widziane od wielu lat. Szybka i ostra selekcja już na Muro di Sormano. Po tym wzniesieniu w grze o zwycięstwo liczyło się tylko siedmiu zawodników. Po groźnym wypadku rewelacyjnego Remco Evenepoela na czele pozostała już tylko szóstka. Trzech z nich należało do ekipy Trek-Segafredo, lecz w „wyścigu na wyniszczenie” nie miało to znaczenia. Ostatecznie dla kolarzy z tego zespołu zabrakło nawet miejsca na podium. Karty rozdzielała Astana ze swym liderem Duńczykiem Jakobem Fuglsangiem, którego dzielnie wspierał młody Rosjanin Aleksander Własow. Na mecie rozdzielił ich tylko Nowozelandczyk George Bennett z drużyny Jumbo-Visma. Piękny wyścig pomimo niepełnej obsady, a to z racji pomieszanego kalendarza, w którym ów klasyk dzielił termin z etapówką Criterium du Dauphine. Przy okazji fajnie było obejrzeć asów kolarskiego peletonu na Ghisallo czy Sormano, które świeżo miałem w pamięci.

Gdy ja odpoczywałem już w B&B Naquane Daniel Szajna kończył właśnie podjazd pod Passo dello Stelvio (2758 m. n.p.m.). Przyznam, że mając do przejechania dwa wzniesienia o różnej wielkości rzuciłbym wszystkie swe siły na pokonanie trudniejszego podjazdu, zaś ten mniejszy zaliczył na resztkach energii. Tymczasem mój kolega zagrał odważniej. Postanowił, że najpierw rozprawi się z Torri di Fraele (1941 m. n.p.m.) i dopiero po owej rozgrzewce wybierze się na mityczne Stelvio. Jak sobie założył tak też uczynił. Jego pierwsza sobotnia wspinaczka miała długość 8,9 kilometra i średnie nachylenie 7%. Podjazd ten zaczyna się w Turri Piano nieopodal miejscowości Premadio, zaś kończy przy wieżach wybudowanych pod koniec XIV wieku. Trasa jest bardzo widowiskowa, bowiem prowadzi przez 21 wiraży, z których aż 17 trzeba pokonać na odcinku niespełna 4 kilometrów. Wzniesienie to dwukrotnie przetestowano na wyścigu Giro Rosa, zaś w tym roku zadebiutowało ono na trasie Giro d’Italia. Przy czym mety wszystkich etapów wytyczano za kulminacją wzniesienia przy nieco niżej położonych Laghi di Cancano. To jest górskich jeziorach nieopodal źródeł Addy, czwartej pod względem długości rzeki Włoch. W 2011 roku wygrała tu Angielka Emma Pooley za przyzwoleniem liderki Marianne Vos. W sezonie 2019 Annemiek Van Vleuten zmiażdżyła tu swe rywalki, wyprzedzając kolejne zawodniczki o blisko trzy minuty. Trzecia na tej górze była Katarzyna Niewiadoma, która straciła koszulkę liderki na rzecz niesamowitej Holenderki. W tym roku zakończył się tu osiemnasty etap 103 edycji Giro. Torri di Freale do spółki z północnym Stelvio wskazało dwóch młodych kandydatów do końcowego zwycięstwa. Wygrał Australijczyk Jai Hindley z Sunwebu przed Anglikiem Tao Geoghegan Hartem z Team Ineos. Jednak na mecie w Mediolanie kolejność była odwrotna. O wielkim Stelvio czyli najwyższej włoskiej przełęczy drogowej, zaś drugiej w Europie po francuskiej Col de l’Iseran można by kilka akapitów napisać, co też uczyniłem przy relacji z roku 2014.

Podjazd od strony południowej z początkiem w Bormio liczy sobie 21,3 kilometra przy średniej 7,3%. Pierwotna droga przez Stilfserjoch powstała w trzeciej dekadzie XIX wieku za sprawą architekta Carlo Doneganiego pracującego na zlecenie Habsburgów. Dziś lombardzką Valtellinę i tyrolską Val Venosta łączy droga SS38 z 84 zakrętami, z czego 48 na zboczu północnym. Przełęcz ta zadebiutowała na Giro w 1953 roku, gdy Włoch Fausto Coppi zgubił na niej liderującego Szwajcara Hugo Kobleta i wygrał swe piąte Giro. W sezonie 1975 podjazdem z Prato allo Stelvio zakończyło się na niej całe Giro. Ostatni etap padł łupem Baska Francisco Galdosa, zaś cały wyścig wygrał Włoch Fausto Bertoglio. Z kolei w 2012 roku przedostatni odcinek Giro zakończył się wspinaczką z Bormio. Zwyciężył wówczas Belg Thomas De Gendt, który śmiałym atakiem w Valtellinie wypracował sobie trzecie miejsce w generalce. Ogólnie Stelvio już 16-krotnie pojawiło się w programie „Corsa Rosa”, lecz tylko 12 razy zostało zdobyte (przejechane). Organizatorzy wyścigu Dookoła Włoch czterokrotnie musieli odwołać lub skracać górskie odcinki, które miały prowadzić przez tą niebotyczną przełęcz. Nieco trudniejszą i zarazem popularniejszą wspinaczką jest ta północna. Na Giro przetestowana osiem razy. W sezonie 2020 ten podjazd najszybciej pokonał Australijczyk Rohan Dennis, „gregario di lusso” z Team Ineos. Przed nim zdobywcami tyrolskiego Stilfserjocha byli: Coppi (1953), Charly Gaul (1961), Jose Manuel Fuente (1972), Galdos (1975), Jean-Rene Bernaudeau (1980), Franco Vona (1994) i Jose Rujano (2005). Natomiast lombardzkie Stelvio ujarzmiali na tym wyścigu: Aurelio Del Rio (1956), De Gendt (2012), Dario Cataldo (2014) i Mikel Landa (2017). Poza tym warto wspomnieć, iż południowym zboczem ku mecie na przełęczy wspinano się już podczas Giro z roku 1965. Niemniej pogoda zatrzymała wówczas kolarzy na wysokości 1906 metrów, gdzie wygrał Włoch Graziano Battistini. Podobnych problemów nie było na Giro Rosa 2010, gdy południowym zboczem najszybciej wspięła się na tą przełęcz Amerykanka Mara Abbott.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3917193303

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3917193303

ZDJĘCIA

IMG_20200815_051

FILMY

VID_20200815_133411

VID_20200815_133859

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Malga Lincino została wyłączona

Val Malga (Ponte del Guat)

Autor: admin o 15. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Malonno (via Zazza)

Wysokość: 1532 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1026 metrów

Długość: 11,6 kilometra

Średnie nachylenie: 8,8 %

Maksymalne nachylenie: 15,1 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W sobotę nie było już śladu po niepogodzie. Od rana świeciło słońce, zaś niebo było niemal bezchmurne. Jednym słowem idealne warunki na zdobywanie nawet najwyższych alpejskich podjazdów. Daniel mógł zatem z wielką nadzieją na powodzenie wyprawić się na wymarzone Passo dello Stelvio. Wcześniej czekał go jednak długi, bo niemal 90-kilometrowy dojazd z Capo di Ponte do Bormio trasą przez Edolo, Aprikę i Tirano. Przy tym namówiłem swego kolegę by do słynnego Stelvio dodał sobie jeszcze podjazd pod Torri di Fraele, który w tym roku miał zadebiutować na trasie „męskiego” Giro d’Italia. Ja nie miałem aż tak śmiałych planów. Wspomniane wzniesienia zaliczyłem również jednego dnia, a dokładnie przed sześcioma laty. Podczas 10-dniowej wyprawy po Valtellinie, kiedy to zwiedzaliśmy górskie szosy prowincji Sondrio. Jakkolwiek obie wspinaczki miło wspominam i chętnie znów bym je odwiedził to jednak bardziej ciągnie mnie w stronę podjazdów dotąd niepoznanych. Tych miałem zaś jeszcze trochę do zobaczenia w rejonie Val Camonica. Dlatego na czternastym etapie wolałem zostać bliżej „domu” i zaliczyć dwa kolejne wzniesienia na lewym brzegu rzeki Oglio. Tym samym ponownie odwiedzając Parco Regionale dell’Adamello. Wyjechaliśmy z bazy razem i to całkiem wcześnie, bo już około wpół do dziewiątej. Niemniej ja wysiadłem z auta po zaledwie 12 kilometrach, albowiem pierwszy z moich sobotnich podjazdów zaczynał się w miejscowości Malonno. Ta stroma góra znana pod nazwami Val Malga lub też Ponte del Guat już na profilu z „archivio salite” straszyła czterema kilometrami w kolorze czerwonym czyli o średnim nachyleniu powyżej 10% i kilkoma dalszymi na poziomie ponad 9%. Na „cyclingcols” można znaleźć dwa profile tej „premii górskiej”. Oprócz trudniejszej opcji południowej, którą dla siebie wybrałem, ma ona też wariant północny zaczynający nieopodal Sonico na wysokości 622 metrów n.p.m. W każdym razie oddzielne są tylko pierwsze tercje owych wspinaczek, albowiem drogi te łączą się z sobą już na wysokości 910 metrów n.p.m. na skrzyżowaniu dróg o nazwie Quattro Strade.

Val Malga to rzecz jasna dolina. Węższa i dziksza niż pozostałe na terenie wspomnianego Parku. Tu nie ma żadnych większych osiedli ludzkich. Brak tu hoteli czy też stoków narciarskich. Napotkać tu można jedynie schroniska, rolnicze gospodarstwa i domy wakacyjne. Dolina ta rozciąga się na poziomach od 650 do 1695 metrów n.p.m. Wejście do niej znajduje się w okolicy Sonico, zaś jej górny kraniec na wysokości Malga Frino przechodzi w dwie wysokogórskie dolinki tj. Val Baitone i Val Miller. Z kolei Ponte del Guat to most nad potokiem Remulo, na której to przeprawie kończy się asfaltowa dróżka biegnąca w górę owej doliny. Wyżej są już tylko piesze szlaki, rozpoczynające się niedługim podejściem do Rifugio Premassone (1587 m. n.p.m.). Wspinaczkę z Malonno podzielić można na trzy segmenty. Pierwsze 6,6 kilometra o średnim nachyleniu 9,8% wiedzie w kierunku północno-wschodnim i kończący się w pobliżu szczytu Dosso Fobbia. Potem mamy tu łatwy przerywnik czyli 1400 metrów będące mieszanką terenu falsopiano, delikatnego zjazdu oraz odcinka płaskiego. Ten fragment wzniesienia kończy się na Ponte Faet w pobliżu Rifugio Val Malga. Na koniec zaś trzeba pokonać 3,6 kilometra o średniej aż 11,2 %, wspinając się stromą i krętą dróżką na prawym brzegu Remulo. Pierwszy i zarazem jedyny raz na tej wyprawie wystartowałem przed godziną dziewiątą. Dlatego było jeszcze całkiem rześko. Na starcie temperatura wynosiła 20 stopni, zaś w zacienionym terenie podczas środkowej fazy wspinaczki miałem ich tylko 16. Włączyłem licznik przy drodze SS42, lecz tak naprawdę zacząłem podjeżdżać po trzystu metrach. To znaczy gdy przejechawszy Ponte delle Capre znalazłem się na wschodnim brzegu rzeki Oglio. Nachylenie z miejsca było poważne. Nie dojechałem jeszcze do połowy pierwszego kilometra, a już musiałem się zmagać ze stromizną o dwucyfrowych wartościach. Do połowy drugiego kilometra droga pięła się w otwartym terenie przez zielone łąki. Potem na dłuższy czas zaszyła się w lesie. Przejechawszy 2,8 kilometra minąłem dróżkę schodzącą do osady Zazza, zaś w połowie czwartego kilometra dotarłem do Comparte.

Po przebyciu 4,3 kilometra na skrzyżowaniu Quattro Strade przeciąłem szlak biegnący z Sonico do wioski Garda. Pojechałem na wprost w głąb coraz gęstszego lasu, gdzie droga miejscami miała szerokość samochodu osobowego. Dolny segment przejechałem w 38:54 (avs. 10,2 km/h z VAM 1003 m/h). W połowie siódmego kilometra mogłem na chwilę odetchnąć. Zjazd w kierunku Ponte Faet prowadził po nierównej nawierzchni, więc trzeba było mocno trzymać kierownicę. Poza tym jechałem prosto na wschód, skąd raziły mnie w oczy promienie słońca. Bezpiecznie zjechałem w rejon wspomnianego schroniska, po czym znów zacząłem się wspinać. Początkowo nachylenie jak i otoczenie drogi były całkiem przyjemne. Niemniej na 2,5 kilometra przed finałem warunki do jazdy uległy pogorszeniu. Stromizna nie była tu bynajmniej największym problemem. Na finałowym odcinku, gdzie wąziutka jezdnia wije się ku mecie przez siedem wiraży, momentami musiałem szukać toru zdatnego do jazdy niczym na podjeździe szutrowym. Szosa została bowiem zniszczona i zabrudzona na skutek prac służb leśnych, które mają tu do uprzątnięcia spory bałagan po jakimś naturalnym kataklizmie. Jak by to nie był jedyny kłopot to jeszcze musiałem uważać na samochody, których wcale niemało zmierzało na i tak już w pełny parking przy Ponte del Guat. Na ostatnich dwustu metrach podjazdu auta stały już wzdłuż drogi dodatkowo zawężając wąski pasek asfaltu, po którym zmierzałem do swego celu. Wspinaczkę skończyłem tuż po dziesiątej w czasie 1h 05:07 (avs. 10,5 km/h i VAM 926 m/h). Podczas zjazdu spędziłem niespełna 20 minut na bufecie w Rifugio Val Malga. Słońce co raz mocniej przygrzewało. Już nawet na samej górze pod gołym niebem było 25 stopni. Natomiast w dolinie Camonica powitał mnie 30-stopniowy upał. Wiedziałem zatem, że na podjeździe pod Malga Lincino będę miał trudniej. Dlatego 6,5 kilometrowy odcinek dzielący mnie od podnóża drugiej góry przejechałem jak najspokojniej. Po drodze minąłem Forno Allione, gdzie zaczyna się podjazd na przełęcz Vivione oraz Demo, które poprzedniego wieczora było moją bramą do Fabrezzy.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3917188822

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3917188822

ZDJĘCIA

IMG_20200815_001

FILMY

VID_20200815_101355

VID_20200815_102650

VID_20200815_113335

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Val Malga (Ponte del Guat) została wyłączona

Fabrezza

Autor: admin o 14. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Demo (SP84)

Wysokość: 1424 metry n.p.m.

Przewyższenie: 981 metrów

Długość: 15,5 kilometra

Średnie nachylenie: 6,3 %

Maksymalne nachylenie: 11,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Gdy krótko po piętnastej wyjeżdżaliśmy autem z Edolo byłem pogodzony z myślą, iż trzynasty etap tej wyprawy (podobnie jak trzeci) skończy się na jednym tylko wzniesieniu. Nie śpieszyliśmy się zatem z powrotem do bazy. W pobliskim Sonico wybraliśmy się na dłuższe i większe zakupy do hipermarketu Iperal, chcąc nabyć nieco towaru na użytek już własnych gospodarstw domowych. Niemniej gdy około siedemnastej zajechaliśmy do Capo di Ponte niebo się rozpogodziło i słonko znów zaczęło przygrzewać. Pojawiła się szansa na to by jednak ów dzień uratować. To znaczy zaliczyć przed zmrokiem jeszcze jedną górę zgodnie ze swą świecką tradycją. Daniela nazajutrz czekał długi dojazd i ciężki etap. To znaczy wyprawa do Bormio, a tak batalia z Passo dello Stelvio i potyczka z Torri di Fraele. Dlatego tego obiedzie postanowił już odpoczywać. Ja zaś rozmyślałem na jaki drugi solidny podjazd starczy mi jeszcze czasu wraz z dojazdem z domu na rowerze. W grę wchodziły dwa wzniesienia zaczynające się około 6-7 kilometrów od naszej bazy. Oba położone w dolinie Saviore. Tym pierwszym była wspinaczka z Cedegolo przez Fresine do Malga Lincino. Natomiast drugim wjazd z Demo przez Cevo do Fabrezzy. Wybrałem drugi, gdyż był nieco krótszy i przede wszystkim lżejszy. Tym samym szybciej można się było z nim uporać. Kilka minut przed wpół do siódmą zjechałem z naszego wzgórza i starą wersją drogi SS42, dziś znaną jako Via Nazionale ruszyłem na północ. Jadąc przez Sellero i Cedegolo dojechałem do początku górskiej szosy SP84 po około 17 minutach. Przede mną był przeszło 15-kilometrowy podjazd z przewyższeniem niespełna tysiąca metrów, acz znaleziony w sieci profil sugerował nieco większą amplitudę. Najpierw do pokonania miałem mocne i dość regularne 8 kilometrów o średniej stromiźnie 7,7%. Potem krótki kilkusetmetrowy zjazd i następnie 7 kilometrów o zmiennym nachyleniu z przeciętną 5,7%. Na każdym z tych segmentów maksymalna stromizna zbliżała się do 12%.

Cały podjazd znajdował się w granicach ustanowionego w roku 1983 Parco Regionale dell’Adamello. Ten park przyrodniczy ma powierzchnię 50.935 hektarów i obejmuje lombardzką część pasma Gruppo dell’Adamello. W pewnym uproszczeniu powiedzieć można, iż jego północny skraj dotyka przełęczy Tonale, południowy zasięg wyznacza Passo di Croce Domini, zachodnią rubież stanowi rzeka Oglio, zaś wschodnią granica z sąsiednim regionem Trydentu. Najwyższym szczytem wspomnianych gór jest rzecz jasna Adamello (3539 m. n.p.m.) po raz pierwszy zdobyte w roku 1864. Znaleźć tu też można górę poświęconą Papieżowi Polakowi – Punta Giovanni Paolo II (3307 m. n.p.m.). Przede wszystkim jednak znajduje się tu największy włoski lodowiec czyli Ghiacciaio dell’Adamello. Dziś o połowę mniejszy niż w XIX wieku, lecz wciąż rozciągający się na wysokościach od 3530 po 2550 metrów na obszarze 16,3 km2. Fabrezza to ledwie górska osada, zaś meta owej wspinaczki znajduje się przy Albergo Rifugio Stella Alpina, które służy za bazę wypadową w głąb Valle Salarno i jeszcze wyższe partie wspomnianych gór. Rzecz jasna do końca owej drogi nie dotarł zatem żaden wyścig kolarski. Niemniej nie oznacza to, iż przez ową dolinę nie przemknął parę razy kolorowy peleton. Przede wszystkim trzeba tu wspomnieć, iż położona na półmetku tego wzniesienia miejscowość Cevo (1054 m. n.p.m.) była pierwszą z trzech premii górskich na trasie 16 etapu Giro d’Italia 2019. Aczkolwiek podjeżdżano do niej nie „moją” drogą SP84, lecz szosą SP6 przez Fresine, której spory fragment wykorzystałem dzień później wspinając się do Malga Lincino. Premię tą podobnie jak i dwie pozostałe (w Aprice i na Mortirolo) Giulio Ciccone. Młody Włoch wygrał też cały ów odcinek, gdyż na finiszu w Ponte di Legno ograł Czecha Jana Hirta. Kilka dni później na antycznej arenie w Weronie odebrał zaś niebieską koszulkę dla zwycięzcy klasyfikacji górskiej.

Z kolei w położonej nieco wyżej wiosce Saviore dell’Adamello (1210 m. n.p.m.) zakończyły się dwa etapy Brixia Tour. W 2003 roku triumfował tu Słoweniec Martin Derganc, który o 13 sekund Toskańczyka Francesco Casagrande, zaś o 1:20 Liguryjczyka Mirko Celestino. Taka sama kolejność była potem na generalnym podium. Natomiast w sezonie 2006 najszybciej dotarł do tej mety Neapolitańczyk Giuliano Figueras, który o 18 sekund zdystansował Przemysława Niemca i Kolumbijczyka Felixa Cardenasa. Cały ten wyścig wygrał 35-letni wówczas Davide Rebellin, który do Saviore przyjechał na piątym miejscu. Jak już wspomniałem pod wieczór zrobiła się pogoda, więc mimo późnego startu u progu tej wspinaczki miałem przyjemne 25 stopni. Niemal cały pierwszy kilometr zabrał mi wyjazd z Demo, na którym minąłem dwa pierwsze wiraże. Po czterech kilometrach jazdy byłem już w Berzo Demo, gdzie za piątym zakrętem droga obrała zdecydowanie wschodni kierunek. Kolejną miejscowością na tym szlaku było Monte (5,7 km). Nachylenie cały czas było solidne, zaś na sektorze od 6,4 do 7,6 kilometra po starcie, na dwóch krótszych odcinkach nawet dwucyfrowe. Starałem się jechać szybko. Nie tyle po to by się sprawdzić akurat na tej górze, lecz dlatego by w drodze powrotnej mieć warunki do zrobienia przyzwoitych zdjęć jak i ukończenia zjazdu przy resztkach dziennego światła. W czerwcu pewnie bym się o to nie martwił, ale tu miałem już połowę sierpnia. Tym samym dolną połową wzniesienia pokonałem dość szybko. Segment o długości 8,28 kilometra i przewyższeniu 612 metrów przejechałem w 35:49 (avs. 13,9 km/h z VAM 1025 m/h). W samym Cevo dostrzegłem kilka pamiątek po ubiegłorocznej wizycie Giro i pognałem dalej, znów prosto na wschód. W połowie jedenastego kilometra minąłem stojący przy łuku drogi Hostel Lombardia, w którym znajduje się m.in. kasa biletowa do wspomnianego już parku. Niebawem byłem już w Saviore dell’Adamello, gdzie po przebyciu 11,1 kilometra musiałem wziąć ciasny zakręt w lewo.

Niemniej na Via Pian Regina było do przejechania tylko 250 metrów, po czym wiraż w prawo zaprosił mnie na Via Adamello. Poczynając od Cevo do końca dwunastego kilometra nachylenie było solidne, acz na umiarkowanym poziomie od 5 do 8%. Na kilometrach trzynastym i czternastym miałem do przejechania znacznie łatwiejszy (miejscami wręcz płaski) odcinek w terenie na ogół zalesionym. Dopiero na ostatnim kilometrze znów musiałem mocniej popracować. Był tam nawet 250-metrowy fragment ze stromizną od 9 do 12%. Następnie na pół kilometra przed końcem musiałem zejść z roweru by po drewnianym mostku obejść potok utworzony z wód pobliskiego wodospadu (Cascata del Valu). Po minięciu tej przeszkody został mi już tylko finisz do mety pod wspomnianym schroniskiem. Dotarłem tam z grubsza kwadrans przed dwudziestą. Podjazd przejechałem w 1h 02:20 (avs. 14,6 km/h i VAM 937 m/h). Na górze o tej porze było 16 stopni. Utwardzona wąziutka dróżka szła jeszcze wyżej, ale nie miałem czasu sprawdzać jaki kawałek ścieżki prowadzącej do sztucznego Lago Salarno (2058 m. n.p.m.) nadaję się dla roweru szosowego. Trzeba było się ewakuować na dół. Zjeżdżając zatrzymywałem się co jakiś czas by robić zdjęcia, acz zdawałem sobie sprawę, że ich jakość nie będzie zadowalająca. Górną połowę zjazdu pokonałem jeszcze przy dość dobrej widoczności. Poniżej Cevo czyli na trzeciej kwarcie zaczęło już szarzeć. Ostatnią sensowną fotkę udało mi się strzelić w Berzo Demo. Natomiast końcówkę zjazdu zrobiłem już po zmroku. Gdy około 21:10 dotarłem do Valle Camonica było już zupełnie ciemno. Przezornie wziąłem z sobą lampki. To był ich debiut na Giro di Lombardia. Moim ostatnim zadaniem było teraz bezpiecznie dotrzeć do Capo di Ponte. Na szczęście większą część ruchu samochodowego na tym odcinku doliny bierze na siebie nowa SS42, która długim tunelem omija tak Cedegolo jak i Sellero. Gdy już wjechałem do naszego miasteczka pozostał mi jeszcze do pokonania przeszło 500-metrowy podjazd do B&B Naquane. Hopka równie długa jak ta na gdańskim Nowcu, lecz bardziej stroma. Miała średnio 10% i maksymalnie 13%. Jednym słowem tego wieczora największą stromiznę musiałem przełknąć na deser.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3913576590

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3913576590

ZDJĘCIA

IMG_20200814_061

FILM

VID_20200814_195009

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Fabrezza została wyłączona

Monte Padrio

Autor: admin o 14. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Edolo (SS39 -> Via Panoramica)

Wysokość: 1871 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1181 metrów

Długość: 17,3 kilometra

Średnie nachylenie: 6,8 %

Maksymalne nachylenie: 17,9 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Lokal pod nazwą B&B Naquane na pierwszy rzut oka odbiegał standardem od czterech wcześniejszych baz noclegowych. Niemniej na szczęście nie ograniczał się do parteru. Sypialnia i duża łazienka na piętrze podwyższały jego ocenę, zaś codzienne śniadania i pomocni gospodarze byli jego dodatkowym atutem. Do Capo di Ponte jak i samej doliny Camonica wróciłem po dwunastu latach. W 2008 roku powodem mego 5-dniowego pobytu w tych stronach był start w GF Marco Pantani. Niemniej przy okazji zaliczyłem trzy wielkie podjazdy w tym rejonie tzn. Passo del Vivione (1828 m. n.p.m.), Passo di Croce Domini (1892 m. n.p.m.) oraz Plan di Montecampione (1732 m. n.p.m.). Teraz chciałem poznać kolejne z tutejszych premii górskich o przewyższeniu co najmniej 1000 metrów, a przy okazji umożliwić Danielowi podjęcie próby zdobycia przełęczy, o których najbardziej marzył czyli Stelvio oraz Gavia. Valle Camonica to dolina o długości blisko 100 kilometrów rozciągająca się od szczytu Corna Trentapassi nieopodal jeziora Iseo po przełęcze Aprica, Gavia lub Tonale – w zależności od tego, który z jej trzech północnych kresów uznamy za jej górny kraniec. Ma ona powierzchnie 1.518 km2 i biegnie niemal na całej samej długości wzdłuż rzeki Oglio, powstającej na wysokości miasteczka Ponte di Legno. Na obszarze tym mieszka obecnie przeszło 120 tysięcy włoskich obywateli. Niemniej to pierwotni mieszkańcy owych ziem uzyskali światowy rozgłos. Camonica słynie bowiem z 300 tysięcy prehistorycznych rysunków naskalnych. Pozostawił je po sobie lud Camuni, przybyły w te strony 8 tysięcy lat p.n.e. W 1979 roku jako pierwszy włoski obiekt trafiły one na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. Przy tym najwięcej tego rodzaju neolitycznych dzieł znajduje się właśnie na terenie gminy Capo di Ponte, leżącej w samym środku owej doliny. Jeden z popularniejszych motywów prac dawnych „artystów” czyli tzw. „rosa camuni” jest aktualnie oficjalnym symbolem Lombardii, ujętym tak w herbie jak i na fladze tego regionu.

Przed laty mieszkałem w centrum Capo di Ponte nieopodal rzeki Oglio. Tym razem trafił nam się lokal na wschodnim krańcu miasteczka przy stromej Via delle Sante. Na wzgórzu nieopodal Chiesa delle Sante Faustina e Liberata i w bezpośrednim sąsiedztwie głośnego potoku o jakże krótkiej nazwie Re. Nasz plan na ostatnie trzy dni w Lombardii zakładał solowe jazdy w piątek i sobotę oraz wspólny etap niedzielny na zakończenie całej wyprawy. Przede wszystkim Daniel już w piątek miał wjechać na Passo di Gavia (2621 m. n.p.m.), zaś w sobotę zdobyć Passo dello Stelvio (2758 m. n.p.m.). Ja w tym czasie chciałem się zmierzyć ze stromym Monte Padrio (1871 m.n.p.m.) oraz trzema wzniesieniami w środkowej części Val Camonica. Ostatniego dnia mieliśmy zaś razem wjechać na Passo di Mortirolo (1857 m. n.p.m) i to najlepiej od obu stron. To znaczy najpierw zdobyć górę od strony Edolo. Następnie zjechać do Valtelliny. Po czym w drodze powrotnej zaliczyć podjazd zaczynający się w Grosio. Niestety piątkowa nie-pogoda zdusiła ów śmiały projekt w zarodku. Ostatecznie udało nam się zrealizować większość naszych planów, acz kosztem wspólnej przygody na pożegnanie z Lombardią. Tym samym czwartkowa Passo del Maniva okazała się być naszym ostatnim wspólnie pokonanym wzniesieniem. Trzynasty etap w piątek okazał się jednak pechowy. Przynajmniej co do aury. Prognozy były nieciekawe. Było spore ryzyko deszczu, acz raczej dopiero popołudniem. Ruszyliśmy z bazy kilka minut po dziewiątej. Daniel musiał przejechać około 40 kilometrów i dotrzeć do Ponte di Legno. Ja miałem zaplanowaną wysiadkę m/w w połowie tej trasy, bo w Edolo. Jego podstawowym celem była wspomniana już Gavia, zaś drugim (jeśli pogoda pozwoli i sił starczy) Passo del Tonale. Ja celowałem przede wszystkim w Monte Padrio, zaś na drugie danie chciałem połknąć leżące po przeciwnej stronie miasteczka Monte Colmo (1824 m. n.p.m.).

Edolo to miejscowość na styku dróg krajowych SS42 i SS39, która wielokrotnie „widziała” kolorowy peleton Giro d’Italia. Nie mogło być inaczej, skoro leży pomiędzy czterema przełęczami chętnie wykorzystywanymi przez ów wyścig. Na wschodzie jest Tonale, na północnym-wschodzie Gavia, na północy Mortirolo, zaś na zachodzie Aprica. Można się dziwić, iż znajomość tego miasteczka z „Corsa Rosa” niemal zawsze miała tylko przelotny charakter. Jak dotąd zaledwie raz zorganizowano tu etapowy finisz. Zakończył się tu przedostatni etap Giro z roku 1997, który wygrał Paweł Tonkow przed Ivanem Gottim i Wladimiro Bellim. Dla Rosjanina to zwycięstwo miało jednak słodko-gorzki smak, gdyż na Mortirolo nie zdołał urwać lidera i tym samym nie powtórzył swego wielkiego sukcesu z sezonu 1996. Monte Padrio czyli sąsiadka słynnego Mortirolo jak na razie nie pojawiła się na trasie Giro. Niemniej ja widziałem się z nią już dwa razy. Pierwszy raz w 2008 jadąc we wspomnianym Gran Fondo, kiedy to nie musiałem się nawet wspinać na tą górę. Wjechawszy na Passo del Mortirolo od strony Mazzo mieliśmy bowiem do przejechania kilkunastokilometrowy odcinek po płaskowyżu, a następnie zjazd przez Trivigno w kierunku Apriki. Sześć lat później zwiedzając Valtellinę wjechałem na tą górę od strony północnej, choć miałem już w nogach bardzo stromą Pra’ Campo (1709 m. n.p.m.). Według „cyclingcols” tamten podjazd pod Monte Padrio był nawet trudniejszy od tegorocznego. Wspinaczkę z roku 2014 rozpocząłem w Tirano i do pokonania w pionie miałem aż 1437 metrów. W sumie zaś do przejechania 19,6 kilometra o średnim nachyleniu 7,3%, zaś w jego dolnej połowie 5-kilometrowy segment o średniej 10,9% i max. 15%. Mój południowy podjazd miał mieć długość 17 kilometrów i przewyższenie „tylko” 1181 metrów, ale za to straszył stromizną na swym środkowym segmencie. Pomiędzy połową siódmego i szesnastego kilometra czyli na dystansie aż 9 kilometrów średnie nachylenie wynosi tu równo 10%, zaś chwilowe sięga 17-18%. Najtrudniejszy kilometr (piąty od końca) ma zaś średnio 12,9%.

Licząc podjazd od centrum Edolo miałem do przejechania następujące odcinki. Najpierw niemal płaski pierwszy kilometr. Potem luźne 5,3 kilometra o przeciętnej 3,9%. Oba na drodze SS39, z której należało zjechać nieopodal Lombro na wysokości 906 m. n.p.m. Następnie hardcorowy „środek” czyli 9,2 kilometra o średniej 9,8%, kończący się wjazdem na Valico di Baite Selena (1798 m. n.p.m.). Na zakończenie zaś łagodne 1,5 kilometra o nachyleniu 4,3%, po wspomnianym już płaskowyżu. Meta w anonimowym miejscu na Piana del Gobbo. Jako że prawdziwa Monte Padrio to pobliska góra wznosząca się na wysokość 2153 metrów n.p.m. w geologicznie strategicznym miejscu. To znaczy na styku płyt eurazjatyckiej i adriatyckiej (linea insubrica). Wspomniałem już, że pierwsze 6 kilometrów z hakiem miałem przejechać po drodze krajowej nr 39. To nic innego jak dolna część znanego z wielu edycji Giro wschodniego podjazdu do stacji turystycznej Aprica. Szlak wykorzystywany już choćby w latach 1939 i 1967, gdy na śmiałe ataki po różową koszulkę zdecydowali się Giovanni Valetti i Felice Gimondi. Jak również w roku 1962, gdy po etapowy sukces pognał Vittorio Adorni. Współcześnie podjazd ten wieńczy zazwyczaj górskie etapy ze słynnym podjazdem z Mazzo in Valtellina na Passo della Foppa (Mortirolo). Tą drogą po etapowe wiktorie zmierzali: Franco Chioccioli (1991), Gotti (1996), Roberto Heras (1999), Ivan Basso (2006), Michele Scarponi (2010) i w końcu Mikel Landa (2015). Gdy tuż przed dziesiątą ruszałem z centrum Edolo nie przypuszczałem, iż wrócę do tego miasteczka dopiero za pięć godzin. Owszem było pochmurno, lecz zarazem całkiem ciepło. Na starcie miałem 24 stopni. Najważniejsze jednak, że nie padało. Zacząłem dość spokojnie, wiedząc że pierwsze kilometry na SS39, z przejazdem przez Cortenedolo (4,6 km), to jedynie luźny wstęp do prawdziwej wspinaczki na Via Panoramica. Jadąc ze średnią prędkością około 18 km/h pokonałem ten „rozgrzewkowy” segment w 20 minut i 38 sekund.

Przejechawszy 6,3 kilometra wziąłem ostry zakręt w prawo. Pierwszy z szesnastu wiraży na kluczowym segmencie tego wzniesienia. Via Panoramica początkowo miała standardową szerokość i nie była przesadnie stroma. Na 900-metrowym dojeździe do Megno (7,1 km i 969 m. n.p.m.) średnie nachylenie wynosi tylko 7%. Kolejny sektor jest już trudniejszy, albowiem odcinek przed Doverio (8,5 km i 1112 m. n.p.m.) ma średnio 10,2%. Za Doverio droga stała się wąziutka, zaś na początku dziesiątego kilometra czekała mnie pierwsza ścianka ze stromizną zbliżoną do 20%. Niektóre znaki drogowe straszyły nawet nachyleniem aż 25%. Jednak uważam, że tak stromo na tej górze w żadnym miejscu nie było. No chyba, że po wewnętrznej stronie niektórych zakrętów. Mój licznik zanotował maxa na poziomie 18% i pewnie był bliższy prawdy. Najbardziej strome odcinki miały po 200-300 metrów długości, więc po minucie czy dwóch wzmożonego wysiłku, nachylenie wracało do akceptowalnego poziomu 10-12%. Kolejną ścianę pokonałem w okolicy Alpe Donase (10,2 km i 1306 m. n.p.m.). Z czasem zaczął siąpić deszcz. Na szczęście szosa była na ogół chropowata, więc nawet przy jeździe w pedałach tylne koło się nie ślizgało. Tu i ówdzie mijałem pojedyncze gospodarstwa czy też domy wakacyjne, zaś na wysokości około 1570 metrów n.p.m. wjechałem na pierwszy z czterech leśnych sektorów. W połowie piętnastego kilometra minąłem ostatnią osadę czyli Baite del Lago, po czym mając w nogach 15,3 kilometra wpadłem na drogę, która biegnie z przełęczy Foppa (Mortirolo) do wioski Trivigno. Dotarłem zatem do Valico di Baite Selena i wszelkie wspinaczkowe trudy miałem już za sobą. Ostatnie 1700 metrów po skręcie w lewo (na zachód) to już była pestka. Szkoda tylko, że opady z początkowej mżawki przerodziły się w regularny deszcz. Do najwyższego punktu drogi dotarłem w 1h 21:49 (avs. 12,5 km/h). Według stravy segment „Padrio, salita completa” o długości 9,07 km i przewyższeniu 900 metrów przejechałem w 55:11 (avs. 9,9 km/h z VAM 979 m/h).

Ten stromy podjazd okazał się wyzwaniem do ogarnięcia. Jednak w tej ulewie trudniej było z tej góry zjechać! Na razie ubrałem się cieplej i schowałem pod drzewem. Porozmawiałem sobie krótko z włoskim cyklistą, który podjechał tu z przeciwnej strony. Próbowałem przeczekać deszcz, ale nadaremnie. Po blisko 40 minutach na górze ruszyłem w stronę Edolo. Jednak już na finałowym falsopiano poczułem, że hamulce odmawiają współpracy. Cóż, zużyłem je nieco na 24 wcześniejszych zjazdach, a poza tym miałem też mokre obręcze. Powolutku dotarłem na Valico di Baite Selena, skąd dalszy zjazd był niemożliwy. Zdecydowałem się zatem na zejście. Wolałem nie ryzykować życia. Zapewne wypadłbym z drogi na pierwszym zakręcie. Spacer był zaś przydatną rozgrzewką, skoro temperatura otoczenia spadła do 10 stopni. Przeszedłem się z buta około 6-7 kilometrów. Dopiero za Doverio odważyłem się wskoczyć na rower. Gdy sturlałem się do SS39 obawiałem się jazdy po tej mokrej i ruchliwej drodze. Na szczęście Daniel przechwycił mnie już w Cortenedolo. Mój wspólnik tego dnia nie porwał się na Gavię. Przy tak kiepskiej pogodzie była to rozsądna decyzja. Podjechał za to Ponte di Legno na Passo del Tonale. Podjazd ten ma co najwyżej 13 kilometrów przy średniej 5,4%. Zastępcza wspinaczka była zatem nieporównanie łatwiejsza od planowanej, acz prowadziła w bardzo ciekawe miejsce. Tonale to przełęcz o przebogatej historii, także tej kolarskiej. Leży na granicy Lombardii i regionu Trentino-Alto Adige łącząc doliny Val Camonica i Val di Sole. Zarazem oddziela górskie grupy Ortles i Adamello. W dziejach Giro d’Italia przejeżdżano przez nią aż 28 razy. Pierwszy raz już w 1933 roku czyli na cztery lata przed pierwszą wizytą Giro w Dolomitach. Przy czym od lombardzkiej strony wspinano się tylko 5-krotnie. Ostatni raz w sezonie 2017, gdy premię górską wygrał tu Francuz Pierre Rolland. Wcześniej w roku 2010 roku podjazdem tym zakończył się etap wygrany przez Szwajcara Johanna Tschoppa. Nieco dłuższa i większa wspinaczka wschodnia również jeden raz posłużyła za etapowy finisz. Podczas Giro-1997, gdy na przełęczy tej triumfował Kolumbijczyk Jose Jaime „Chepe” Gonzalez.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3913574799

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3913574799

ZDJĘCIA

IMG_20200814_001

FILMY

VID_20200814_131855

VID_20200814_132910

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Monte Padrio została wyłączona

Passo del Maniva

Autor: admin o 13. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Ponte Prada (SP669 -> Via Selva)

Wysokość: 1664 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1046 metrów

Długość: 15,3 kilometra

Średnie nachylenie: 6,8 %

Maksymalne nachylenie: 15,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Z Anfo do podnóża wschodniej Manivy mieliśmy niedaleko, bo zaledwie 11 kilometrów. Byłoby zaś jeszcze bliżej gdybyśmy rozpoczęli naszą drugą wspinaczkę z okolic Santuario di Sant’Antonio (441 metrów n.p.m.) przy drodze SS237. Wówczas jednak miałaby ona niemal 22 kilometry. Zbyt dużo jak na dzień, który musieliśmy zakończyć długim przejazdem przez wysokie góry do naszej ostatniej bazy noclegowej w Capo di Ponte. Uznałem, że musimy zrezygnować z pierwszego segmentu owej góry i zacząć zabawę na Ponte Prada poniżej miejscowości Bagolino. W ten sposób darowaliśmy sobie 5 kilometrów podjazdu o średnim nachyleniu 4,9% oraz półtorakilometrowy zjazd do wspomnianego już mostu. Co oznaczało start z poziomu 611 metrów n.p.m. Mimo redukcji wciąż pozostało nam do pokonania ponad 1050 metrów w pionie na dystansie około 15 kilometrów. Passo del Maniva to przełęcz w paśmie Prealpi Bresciane, przez którą biegnie szlak łączący położoną na zachodzie Val Trompia z leżącą na wschodzie Val Caffaro. Zachodni podjazd na Manivę prowadzi po szosie SP345 i zaczyna się w Lavone (503 m. n.p.m.). Jest jeszcze dłuższy niż pełna wersja wschodniej wspinaczki. Ma długość aż 22,8 kilometra przy średniej 5,1%. Niemniej na pierwszych 14 kilometrach prowadzących przez Bovegno i Collio jego przeciętne nachylenie wynosi tylko 3,2%. Na dobre zaczyna się on dopiero za wioską San Colombano. Ostatnie 9 kilometrów ma średnio 8,1%, zaś maksymalna stromizna sięga 13%. Wschodni szlak to 21,7 kilometra o średniej 5,6%. Niemniej nam startującym z Ponte Prada zostało do pokonania 15,2 kilometra, w tym ostatnie 10,5 kilometra o średniej stromiźnie 8,7% i max. 14,6%. Przed pięciu laty miałem już okazję poznać zawitać tak do Bagolino jak i Collio. W pierwszych dniach sierpnia 2015 roku kręciłem bowiem w tych górskich okolicach. Niemniej celem pierwszej wspinaczki było Goletto di Cadino (1943 m. n.p.m.), zaś drugiej Giogo della Bala (2129 m.n.p.m.). Jadąc wówczas po drodze SP345 niemal otarłem się o Giogo del Maniva. Brakowało mi do niej tylko trzystu metrów, a mimo to na samą przełęcz nie zajechałem.

Teraz miałem dla niej czas i byłem gotów się z nią zmierzyć na poważnie. Maniva to nie tylko przełęcz, lecz również ośrodek narciarski. Mający w swej ofercie 9 wyciągów i 18 tras o łącznej długości 40 kilometrów. Nasza wschodnia droga zimą jest nieprzejezdna, albowiem chowa się pod śniegiem i służy za stok, na którym dokazują fani narciarstwa alpejskiego oraz snowboardu. O tej porze roku do stacji dojechać można wyłącznie drogą nr 345 od strony Val Trompia. Passo del Maniva podobnie jak Baremone czy San Zeno nie dostąpiła jak dotąd zaszczytu goszczenia uczestników Giro d’Italia. Tym niemniej w swoim czasie była stałym punktem w programie regionalnej etapówki Brixia Tour. W latach 2006-11 czyli przez sześć sezonów z rzędu kończyły się na niej królewskie odcinki tego wyścigu. Nie mam jednak pewności, od której strony podjeżdżano do stacji. Zakładam, że częściej wykorzystywano nieco łatwiejszą drogę zachodnią. Pierwszym zdobywcą Manivy był Kolumbijczyk Felix Rafael Cardenas, który o 1:12 zdystansował Włocha Santo Anzę. W sezonie 2007 wygrał tu Ukrainiec Rusłan Pidgorny, który o 3 sekundy wyprzedził Davide Rebellina. Zaledwie 36-letni Włoch zadowolił się zwycięstwem w „generalce”. W roku 2008 najszybszy na finiszu z 8-osobowej grupki był tu wspomniany już Anza, który zarazem wygrał ósmą edycję tej imprezy. Rok później z podwójnego sukcesu cieszył się zaś kolejny Włoch, a mianowicie Giampaolo Caruso. Jako drugi ze stratą 6 sekund wjechał wówczas na Manivę nasz Przemysław Niemiec. Ostatnie dwie wspinaczki z metą na tej przełęczy padły zaś łupem niezniszczalnego Domenico Pozzovivo. W sezonie 2010 filigranowy Włoch wyprzedził o 53 sekundy Irlandczyka Dana Martina i przy okazji wygrał cały ten wyścig. Natomiast w 2011 musiał zadowolić się tylko sukcesem etapowym. Triumfatorem ostatniej jak dotąd edycji Brixia Tour został bowiem jego rodak Fortunato Baliani, który na najtrudniejszym odcinku stracił do „Pozzo” tylko 7 sekund.

Maniva w naszym wydaniu miała długość 15,2 kilometra. Początek na drodze SP669 łagodny czyli 4 kilometry z przeciętnym nachyleniem zaledwie 3,15%. Potem skręt w lewo i przejazd po Ponte Destrone na prawy brzeg rzeczki Caffaro. Dalej już porządna, zaś miejscami stroma, wspinaczka węższą i krętą szosą z 15 wirażami uparcie zmierzającą na zachód. Według „massimoperlabici” średnia stromizna pierwszych 7 kilometrów owej dróżki to 8%, zaś ostatnie 3,5 kilometra ma średnio 8,7%. Przy czym zdecydowanie najtrudniejszy jest półtorakilometrowy odcinek na samym końcu tego podjazdu, gdzie trzeba się zmierzyć z nachyleniem rzędu 11,7%. Jednym słowem „im dalej w las tym więcej drzew”. Oczywiście znów zaczęliśmy drugi podjazd w porze najgorszego upału. Tym razem mój licznik odnotował na starcie 37 stopni. Temperatura spadła poniżej 30 w połowie siódmego kilometra, zaś u kresu wspinaczki wyniosła 28. Na szczęście w środkowej części wzniesienia było niemało zacienionych odcinków. Pierwsze 3 kilometry tego podjazdu można było pokonać na dwa sposoby. Za rondem przed stacją benzynową Constantin jest rozjazd. Droga w prawo (via San Giorgio) prowadzi pod górę ku centrum Bagolino, zaś łagodniejsza szosa w lewo stanowi jakby „obwodnicę” tej miejscowości. Ponieważ przed pięciu laty ruszając na Goletto di Cadino skorzystałem z pierwszej opcji to tym razem zdecydowałem się na drugi wariant. Niedługo po starcie z uwagi na problemy techniczne musiałem się zatrzymać na około minutę. Tym samym Daniel zyskał nieco przewagi przed stromą częścią podjazdu. Goniąc kolegę na początku czwartego kilometra minąłem fabryczkę wody mineralnej Maniva. Kilometr dalej po przebyciu 4300 metrów skręciłem na zachód kończąc rozgrzewkowy segment w dolinie Caffaro. Trzeba było zredukować przełożenie i wypracować sobie własny rytm do pokonania następnych 10 kilometrów. Niebawem dogoniłem swego kompana i nieco zwolniłem. Niemniej teren okazał się zbyt trudny na zgodną współpracę. Po pewnym czasie ruszyłem zatem szybciej przed siebie. Daniel podobnie jak na Baremone mógł pokonać górę w swoim optymalnym tempie.

W dolnej partii nowej drogi serpentyny były gęsto rozsiane. Między połową szóstego i ósmego kilometra szosa „zawracała” aż siedem razy. Na kolejne „tornanti” trzeba było już nieco dłużej czekać. Na szlaku nie było żadnych wiosek. Napotkać było można co najwyżej pojedyncze gospodarstwa czy domy wakacyjne. A poza tym: restaurację (Pratolungo), schronisko (Fabus) czy górski kościółek (Chiesetta Alpina). Powyżej 1400 metrów n.p.m. skończył się las, zaś na początku czternastego kilometra minąłem już parking należący do Maniva Ski. Niebawem wziąłem ostatni zakręt i ujrzałem przed sobą stromą ścianę wiodącą wprost do tej stacji. Postarałem się o niezły finisz. Finałowy sektor długości 1260 metrów pokonałem w 7:14 (avs. 10,5 km i VAM 1070 m/h). Cały podjazd przejechałem w 1h i 11 minut, zaś na jego zasadniczej części spędziłem blisko 58 minut. Segment „Maniva Classico” przyjechałem bowiem w 57:59 (avs. 11 km/h) co dało VAM 940 m/h. Tuż przed szczytem nasza droga wpadła na wielki plac służący za parking dla zmotoryzowanych turystów. Metę wspinaczki wyznaczała zaś brama z napisem „Comprensorio Sciistico – Maniva Ski”. Na końcu placu po jednej stronie stoi hotelowa restauracja, zaś po drugiej pizzeria. Wpadliśmy na bufet do Albergo Ristorante Dosso Alto. Spoglądając w prawo dojrzeć było można w dole szosę SP345, która przez Passo Dasdana i Giogo della Bala biegnie ku przełęczy Crocedomini. Natomiast po lewej stronie mieliśmy początek szutrowego łącznika Manivy z Passo del Baremone. Niemniej nas czekał już tylko zjazd powrotny do auta, przy którym zameldowałem się o wpół do szóstej. Potem jeszcze dość długi i terenowo urozmaicony przejazd do Capo di Ponte. Na początek podjazd na Goletto di Cadino. Mogłem sobie powspominać deszczową przygodę z sierpnia 2015 roku. Daniel zachwycał się zaś co chwila majestatem górskiego krajobrazu. Potem mieliśmy długi zjazd do Breno i na koniec już łatwiejszy odcinek krajówką SS42 w górę Valle Camonica. Na szczęście nie musieliśmy szukać ostatniej bazy noclegowej. Czujni gospodarze przechwycili nas na ulicach miasteczka i zawiedli do miejsca przeznaczenia.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3909097816

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3909097816

ZDJĘCIA

IMG_20200813_051

FILM

VID_20200813_161833

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Passo del Maniva została wyłączona

Rifugio Rosa di Baremone

Autor: admin o 13. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Anfo (Via Santa Petronilla)

Wysokość: 1427 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1018 metrów

Długość: 11,2 kilometra

Średnie nachylenie: 9,1 %

Maksymalne nachylenie: 12,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W czwartek mieliśmy do zobaczenia dwie ładne i zarazem konkretne górki. Co rozumiem pod tym pojęciem? Podjazdy z wysokim średnim nachyleniem prowadzące przez miłe dla oka okolice. Naszą pierwszą wspinaczkę poprzedził 27-kilometrowy transfer drogami SP3 i SS237 zakończony w Anfo nad jeziorem Idro. Ta niewielka miejscowość mająca wedle ostatniego spisu ludności zaledwie 463 mieszkańców leży w dolinie Sabbia. Lokalną atrakcją jest Rocca d’Anfo czyli ufortyfikowany kompleks wojskowy wzniesiony przez Wenecjan w połowie XV wieku, na pograniczu Republiki z Księstwem Biskupim Trydentu. Przebudowali go w XIX stuleciu najpierw inżynierzy napoleońscy, a następnie włoscy. Do końca I Wojny Światowej spełniał swą obronną rolę z uwagi na pobliską granicę z Cesarstwem Austro-Węgier. Ciekawostką jest też samo Lago d’Idro, najmniejsze z ośmiu przedalpejskich jezior włoskich. Ma powierzchnię tylko 10,9 km2. Niemniej z całej ósemki jest najwyżej położonym, gdyż leży na wysokości 368 metrów n.p.m. Swoją nazwę zawdzięcza zaś mitologicznej Hydrze, która wedle legendy miała w nim niegdyś mieszkać. Szkoci mają swego Nessiego, za to Włosi musieli importować potwora z Grecji. Nas przywiodła w te strony stroma i malownicza szosa wiodąca na Passo del Baremone, leżącą na dziale wodnym między Val Sabbia i Val Trompia. Pierwszą wersję tej górskiej drogi oddano do użytku już w 1559 roku z rozkazu niejakiego Sigismondo Lodrone. Przełęcz ta leży przeszło 1400 metrów n.p.m. Niemniej jej dokładna wysokość bywa różnie określana. Na profilu z „archivio salite” są 1404 metry, zaś na „cyclingcols” aż 1450. Na niektórych mapach widnieje 1406, zaś na stronie „massimoperlabici” 1418. Z przebiegu poziomic w aplikacji „veloviewer” wynika zaś, iż jest to pułap pomiędzy 1420 a 1430. W każdym razie metę tej wspinaczki można wyznaczyć też przy wybudowanym odrobinę wyżej i jakieś 200 metrów dalej Rifugio Rosa del Baremone. To jest schronisku, które od roku 1963 prowadzi rodzina Bonardellich.

Dawna droga wojskowa łącząca Anfo z Passo del Baremone ma długość nieco ponad 11 kilometrów i średnie nachylenie na poziomie co najmniej 9%. Na szlaku tym nie ma żadnych miejscowości. Mija się tylko jedno miejsce kultu i kilka samodzielnych gospodarstw. Stromizna trzyma niemal na całym dystansie. Wedle „cyclingcols” na pierwszych 1300 metrach ma średnią 10,7%. Co prawda na kolejnym kilometrze spada do umiarkowanej 5,8%. Niemniej na pozostałych dziewięciu waha się już na poziomie od 8,5 do 10,9%. Najtrudniejszy jest czwarty kilometr od końca. Co ciekawe na poziomie wspomnianego schroniska wcale nie kończy się kolarska wspinaczka w tych stronach. Można pojechać dalej na północny-zachód i po niespełna 9 kilometrach dotrzeć od południa na Passo Maniva (1664 m. n.p.m.). W ten sposób zyskując jeszcze ponad 200 metrów w pionie. Szlak ten prowadzi przez kilka pośrednich przełęczy takich jak: Passo della Spina (1521), Passo di Berga (1527) i Passo Dosso Alto (1674) po terenie wznoszącym się już tylko delikatnie, a przy tym nie pozbawionym zjazdów. Przede wszystkim jednak po drodze, na której odcinki asfaltowe przeplatają się z szutrowymi. Dlatego do tego rodzaju wycieczki lepiej nadałby się już rower przełajowy lub gravelowy. Przełęcz Baremone znana jest też pod nazwą Passo del Mare. Turyści piesi lub kolarze na rowerach górskich zamiast jechać na zachód po wspomnianej via Passo Maniva mogą stąd ruszyć na północ w kierunku Forte di Cima Ora. To znaczy do ruin przeszło 100-letniej warowni, wybudowanej na wysokości 1539 metrów n.p.m. My rzecz jasna trzymaliśmy się owej malowniczo wytyczonej szosy, która wijąc się pośród zieleni lasów i białych skał przypominających dolomickie szczyty, śmiało pokonuje przeszło tysiąc metrów przewyższenia od biegnącej wzdłuż jeziora Idro drogi SS237. Z małego parkingu jaki znaleźliśmy na wjeździe do Anfo ruszyliśmy kilka minut przed jedenastą. Pogoda słoneczna. Temperatura na starcie 32 stopni. Świetne warunki do późniejszego zjazdu czy robienia zdjęć, ale niezbyt korzystne do wymagającej wspinaczki.

Po przejechaniu 500 metrów na drodze krajowej dotarliśmy do miejsca, gdzie trzeba było wjechać na wąską i stromą via Santa Petronilla, przy tej okazji skręcając niemal o 180 stopni. Podjazd od samego początku był stromy, więc dość szybko się rozstaliśmy. Każdy z nas musiał znaleźć sobie właściwy rytm do pokonania tak trudnego wzniesienia. Po początkowej stromiźnie oddech można było wyrównać tylko na drugim kilometrze, zaś wyżej nie było już żadnej taryfy ulgowej. Ponieważ góra była stroma i ogólnie równa, a przy tym niezbyt długa postanowiłem się na niej sprawdzić. To znaczy chciałem zobaczyć na co mnie stać na dwunastym etapie wyprawy. Tym bardziej, że ból w prawym kolanie po 10 dniach od feralnego zjazdu z Monte Bisbino znacząco osłabł. Planem minimum było wjechanie na Baremone w czasie poniżej godziny. Jak już wspomniałem szosa ta prowadzi przez górską głuszę. Prawie nie ma tu siedzib ludzkich. Wspomnieć można Chiesa di Santa Petronilla na początku drugiego kilometra czy osadę Tese di Sotto pod koniec trzeciego. Wyżej zaś gospodarstwo Cascina Fontana Fredda (1029 m. n.p.m.) w połowie ósmego kilometra. Ruch samochodowy był minimalny. Bardzo przyjemne warunki do jazdy rowerem, o ile tylko ma się moc niezbędną do pokonania niebagatelnej stromizny. Na podjeździe spotkałem tylko trzech nastolatków, zaś podczas późniejszego odwrotu z przełęczy jeszcze młodą parę i wszyscy oni bawili się tu na rowerach elektrycznych. Droga wiodąca na przełęcz była nie tylko stroma i wąska, ale też kręta. Massimo ze wspomnianej strony doliczył się 20 zakrętów. Połowa z nich znajduje się pomiędzy początkami siódmego i dziesiątego kilometra, kiedy to szosa omija szczyt Cima Valdaelli (1360 m. n.p.m.). Podjazd wytrzymałem całkiem dobrze i wspinaczkę ukończyłem w czasie 58:44 co według mnie oznacza avs. 11,4 km/h i VAM rzędu 1040 m/h. Na przełęczy się nie zatrzymałem. Skierowałem się do schroniska, dojeżdżając do niego od strony Chiesetta degli Alpini. Przy dużej i zaskakująco taniej kawie spędziliśmy tam dobre pół godziny. Potem jeszcze niemal 10 minut przy tablicach. Poza tym sam zjazd kosztował nas sporo czasu z uwagi na uroki krajobrazu. Tym samym do samochodu dotarłem dopiero po wpół do drugiej.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3908773653

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3908773653

ZDJĘCIA

IMG_20200813_001

FILMY

VID_20200813_122728

VID_20200813_123832

VID_20200813_125314

VID_20200813_133323

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Rifugio Rosa di Baremone została wyłączona

Colle San Zeno

Autor: admin o 12. sierpnia 2020

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Pisogne (Via della Pace)

Wysokość: 1418 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1231 metrów

Długość: 16,7 kilometra

Średnie nachylenie: 7,4 %

Maksymalne nachylenie: 13,2 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wjazdami na Colli San Fermo i Colle del Gallo pożegnaliśmy się z kolarskimi górami prowincji Bergamo. Teraz trzeba było się przywitać się z podjazdami w rejonie sąsiedniej Brescii. Wsiedliśmy zatem do samochodu i drogą krajową SS42 ruszyliśmy na północ. Po około 30 minutach jazdy zatrzymaliśmy się w Pisogne. Niespełna 8-tysięcznej gminie położonej na północnym krańcu Lago d’Iseo i zarazem na południowej rubieży doliny Camonica, która od roku 1991 jest partnerem naszego Konstancina-Jeziorny. Daniel wysadził mnie przed tamtejszym supermarketem sieci Italmark, zaś sam pojechał do Pian Camuno by stamtąd zaatakować słynny Plan di Montecampione (1732 m. n.p.m.). Nie ulega wątpliwości, iż tego popołudnia to mój kolega miał trudniejsze zadania do wykonania. Przyszło mu się bowiem zmierzyć z premią górską najwyższej kategorii. To znaczy 20-kilometrowym podjazdem o średnim nachyleniu 7,6% i maksymalnej stromiźnie 12%. Do pokonania w pionie miał 1530 metrów czyli niewiele mniej niż jest do zrobienia na Passo dello Stelvio od strony Bormio. Montecampione trzykrotnie gościło uczestników Giro d’Italia, przy czym za pierwszym razem wjeżdżano tylko na wysokość 1200 metrów n.p.m. Niemniej w 1982 roku słynny Francuz Bernard Hinault nie potrzebował całej góry do tego by odzyskać różową koszulkę lidera. Bretończyk triumfował w dolnej stacji, zwanej po prostu Montecampione, z przewagą 14 sekund na Belgiem Lucienem Van Impe. Tym samym odrobił straty z etapu przez Passo Croce Domini do Boario Terme, na którym to skutecznie zaatakowali go trzej kolarze Bianchi-Piaggio z Włochem Silvano Continim na czele. Kibice w średnim wieku mają też zapewne w pamięci wspaniały pojedynek na pełnym Monte Campione jaki stoczyli w 1998 roku Włoch Marco Pantani i Rosjanin Paweł Tonkow. Reszta peletonu była tylko tłem dla tych dwóch asów. Po kilkunastokilometrowej walce „Pirat” odczepił w końcu „Kozaka” na dwa kilometry przed metą i wygrał z przewagą 57 sekund. Trzeci tego dnia Giuseppe Guerini stracił do zwycięzcy aż 3:16.

Co ciekawe trzeci udział Montecampione w Giro miał miejsce po kolejnych 16 latach. W sezonie 2014 najlepszy był tu Włoch Fabio Aru, który o nieco ponad 20 sekund wyprzedził dwójkę Kolumbijczyków tzn. Fabio Duarte i Nairo Quintanę. Nasz Rafał Majka finiszował szósty ze stratą 57 sekund do kolarza rodem z Sardynii. Hinault oraz Pantani po owych triumfach wygrywali potem cały wyścig. Natomiast Aru stanął na trzecim stopniu podium. Można, więc rzec, że góra ta jest godna swej dumnej nazwy. Moja popołudniowa góra czyli Colle di San Zeno nie ma tak bogatej kolarskiej historii, no i była nieco mniejsza. Niemniej przeszło 1200 metrów przewyższenia na dystansie 16,5 kilometra też budziło respekt jak i pewne obawy co do powodzenia mojej „misji”. Przede wszystkim z uwagi na fakt, iż oprócz samej góry znów trzeba się było mierzyć z iście pioruńskim upałem. O ile na podjeździe pod San Fermo mój licznik notował temperaturę w zakresie od 24 do 29 stopni, tak tu na starcie pokazał mi 38! Nie na darmo Włosi robią sobie sjestę właśnie wczesnym popołudniem. Dodam, że poniżej 30 temperaturka spadła dopiero powyżej 1200 metrów n.p.m., zaś na mecie owej wspinaczki pod Rifugio Piardi wynosiła 27 stopni. Szosowa droga przez przełęcz św. Zenona łączy położoną na zachodzie dolinę Camonica z leżącą bardziej na wschód Val Trompia. Asfalt na jej szczytowych odcinkach wylano dopiero w roku 2002. To poniekąd tłumaczy dlaczego dotychczas „Corsa Rosa” nie zawitała w te strony. Wybrany przeze mnie podjazd zachodni jest tym trudniejszym. Niemniej również od wschodniej strony jest tu co jechać. Tamta wspinaczka zaczyna się w miejscowości Lavone na poziomie 503 metrów n.p.m. i zmusza do pokonania 931 metrów na dystansie 15,3 kilometrów co daje średnio 6,1%. Mogłaby by więc kiedyś być ciekawym wstępem przed czwartym w dziejach Giro finiszem na Montecampione. Natomiast mój zachodni San Zeno można by zgrać z finałem w stacji narciarskiej na Passo Maniva.

Ponieważ wydawnictwo Ediciclo nie postarało się jak dotychczas o przewodnik po kolarskich podjazdach prowincji Brescia to chcąc się czegoś więcej dowiedzieć o moim środowym przeciwniku musiałem zajrzeć na stronę „massimoperlabici”. Jej autor zaliczył ów podjazd w lipcu 2003 roku i przy swoim opisie podzielił go na cztery segmenty. Pierwszy na dojeździe do Sonvico czyli 5,2 kilometra z przeciętnym nachyleniem 6,7%. Drugi prowadzący do Fraine o długości 3,9 kilometra i średniej stromiźnie 7,3%. Trzeci kończący się przy Osteria Stella na końcu osady Val Palot o wymiarach 3,4 kilometra i 6,7%. Natomiast finałowy miał mieć 4,5 kilometra o średniej aż 8,6%. Pełnej wersji tego podjazdu nie przerobił jak dotąd żaden wyścig. Niemniej pierwszy trzy kwarty czyli to wzniesienie w wersji około 12-kilometrowej zostało dwukrotnie przetestowane na wyścigu Brixia Tour. Była to kilkudniowa etapówka istniejąca w latach 2001-2011 rozgrywana pod koniec lipca. Swą nazwę zawdzięczała łacińskiej nazwie miasta Brescia. Jej pierwszym zwycięzcą był Australiczyk Cadel Evans, zaś jedynym dwukrotnym triumfatorem Włoch Davide Rebellin. Klasyfikacje generalne czwartej i piątej edycji tego wyścigu ustawiły wspinaczki z Pisogne do Val Palot. W 2004 roku zakończył się tu odcinek ze startu wspólnego, na którym najlepiej spisali się Juan Alberto Perez Cuapio oraz Danilo Di Luca. Meksykanin zgarnął sukces etapowy, zaś „Killer z Abruzji” zwyciężył w „generalce”. Rok później rozegrano na tym zboczu niespełna 13-kilometrową górską czasówkę, którą zdecydowanie wygrał Włoch Emanuele Sella. Wyprzedził on o 1:01 wspomnianego już Rebellina oraz o 1:19 Baska Pedro Arreitunandię i dokładnie taka sama była kolejność na podium wyścigu. Dodać jeszcze można, iż ciekawą alternatywą dla zachodniego San Zeno jest podjazd z Pisogne przez Pontasio i Grignaghe na sąsiednią Passo di Passabocche (1297 m. n.p.m.). Ma on pierwsze 4 kilometry wspólne ze św. Zenonem, zaś w sumie oferuje przewyższenie 1110 metrów na dystansie 15,2 kilometra przy średniej 7,2%.

Swoją wspinaczkę na San Zeno zacząłem kwadrans po trzynastej w warunkach iście cieplarnianych. Podjazd zaczyna się Via della Pace w pobliżu XV-wiecznego Chiesa Madonna della Neve. Nachylenie od początku było znaczące. Pokonawszy pierwsze pół kilometra minąłem kościół parafialny Santa Maria in Silvis. Odtąd przez kolejnych pięć kilometrów droga wyraźnie biegła na północ. Na początku trzeciego kilometra (zaraz po szóstym wirażu) trzeba było pokonać ściankę ze stromizną około 13%. Kolejne zakręty zawiodły mnie do rozjazdu na wspomnianą Passabocche, zaś kilometr dalej minąłem kościół św. Marcina i po chwili byłem już w Sonvico. W połowie szóstego kilometra droga zaczęła zataczać łuk, po czym skręciła na południowy-wschód. Na początku dziewiątego kilometra przejechałem przez Fraine, gdzie po chwili zastanowienia na wirażu wziąłem kurs na lewo. Jeszcze przez około 1800 metrów nachylenie było całkiem zdrowe, po czym na początku jedenastego kilometra zaczął się najłatwiejszy odcinek na tym szlaku. Półtora tysiąca metrów łagodnego podjazdu z odrobiną płaskiego terenu. Wszystko wśród zielonych łąk i wakacyjnych domków czyli w sielankowej scenerii. Potem na wysokości Albergo Nuova Stella (widać dawna Osteria się rozrosła) dojechałem do rozdroża. Na nim trzeba było wybrać stromą i wąską dróżkę biegnącą w lewo. Większa cześć finałowego odcinka była ukryta w lesie. Nawierzchnia początkowo gładziutka, wyżej stała się popękana, zaś na przedostatnim kilometrze trafiłem na parce remontowe. Finałowy kilometr prowadził najpierw przez łąkę, następnie krótko znów lasem, po czym na ostatnich 200 metrach przed Rifugio Piardi było już zupełnie płasko. Niemniej na wysokości schroniska należało jeszcze depnąć pod „zmarszczkę”, gdyż finał wzniesienia znajdował się nie u drzwi, lecz jakby na poziomie I piętra tego lokalu. Według stravy segment o długości 16,53 kilometra pokonałem w 1h 21:44 (avs. 12,1 km/h). Trzymając się oficjalnego przewyższenia tej góry dałoby to VAM 904 m/h.

Na tej przełęczy również spędziłem przeszło 20 minut. Nie omieszkałem zajść do miejscowego baru. Miałem tu strefę bufetu z widokiem na Monte Guglielmo (1948 m. n.p.m.). Nie musiałem się śpieszyć wiedząc, iż tym razem to Daniel ma dłuższą robotę do wykonania. Następnie przez kolejną godzinę z kwadransem bardzo spokojnie zjeżdżałem do Pisogne. Gdy dotarłem na dół zbliżała się już 16:30, a tam wciąż było 35 stopni. Szukając rześkiego powietrza udałem się na deptak przy jeziorze. Daniel nadjechał po siedemnastej. Okazało się na Montecampione dopadła go „klątwa Dumoulina”. Zapewne owe problemy gastryczne były przyczyną słabego samopoczucia na przedpołudniowym Colle del Gallo. W każdym razie pomimo przymusowego stopa mój kompan wzorem holenderskiego ostatecznie stanął na wysokości zadania i w swym zeszycie zapisał zwycięstwo nad kolejnym alpejskim gigantem. W Pisogne strzeliliśmy kilkanaście zdjęć i zjedliśmy lody dla ochłody. Przed osiemnastą ruszyliśmy w drogę do naszej bazy noclegowej nr 4. Początkowo prosto na południe wzdłuż wschodniego brzegu Lago d’Iseo z przystankiem aby popatrzeć na efektowną Monte Isola. Następnie na wysokości Sulzano odbiliśmy na wschód grzecznie słuchając się nawigacji. Ta wąziutkimi i krętymi ścieżkami wywiodła nas aż pod Santuario di Santa Maria del Giogo (968 metrów n.p.m.). Zanim w okolicy Polaveno wróciliśmy do „cywilizacji” tj. na drogę SP48 Daniel musiał wznieść się na wyżyny swych umiejętności kierowcy, aby bezpiecznie przewieźć nas przez ów górski OS. Dalsza część transferu nie była już tak problematyczna. Jadąc przez Gardone Valtrompia i Brozzo dotarliśmy w rejon Lodrino, gdzie musieliśmy jeszcze odszukać Appartamenti Isola Verde we wiosce Villa. Obiekt pierwsza klasa i fachowo zarządzany. Mieliśmy do swej dyspozycji 2-pokojowy domek z salono-kuchnią i łazienką (50m2) oraz własnym garażem. Do tego duży ogród i wokół piękne górskie widoki. Niestety żadnych większych premii górskich w najbliżej okolicy, przeto zaplanowałem nam w tym miejscu tylko jeden nocleg.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/3904134616

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/3904134616

ZDJĘCIA

IMG_20200812_059

FILMY

VID_20200812_150323

VID_20200812_160852

Napisany w 2020a_Lombardia | Możliwość komentowania Colle San Zeno została wyłączona