Pomysł na tą, bardziej turystyczną niż sportową, wyprawę zrodził się w mojej głowie niemal rok wcześniej. Gdy w sierpniu 2020 roku poznawałem wraz z Danielem, Rafałem i Krzyśkiem górskie drogi Lombardii stwierdziłem, że przy najbliższej okazji trzeba będzie wybrać się z Iwoną nad piękne Lago di Como. Najlepiej na dwa tygodnie i to może nie tylko nad to jedno jezioro. Nie byłaby to zresztą nasza pierwsza wspólna wycieczka z pobytem nad alpejskimi Laghi. Już podczas pierwszej wspólnej wyprawy z lipca 2010 roku spędziliśmy we dwoje nieco pięknych chwil w rejonie jezior Varese, Maggiore i Orta. Natomiast pięć lat później w pełnym składzie rodzinnym z Adamem cieszyliśmy się wspólnymi wakacjami nad wielkim Lago di Garda. Tym razem „młody” już niemal pełnoletni nie był zainteresowany podróżą ze swymi „starymi” co dało nam okazję do spędzenia wakacji we dwoje w pięknych okolicach Lago di Como oraz Lago d’Iseo. Swój pobyt w Lombardii podzieliśmy bowiem na dwie równe części znajdując sobie na cały ten czas dwie bazy noclegowe. Pierwszą we wiosce Dorio na wschodnim brzegu jeziora Como, zaś drugą w miasteczku Lovere na północno-zachodnim krańcu jeziora Iseo.
Oczywiście w środku kolarskiego sezonu nie mogłem się rozstać z rowerem na długie dwa tygodnie. Jeden tydzień bez wszelkiej aktywności można by sobie jeszcze wybaczyć, ale dwa mogłyby mi się odbić czkawką w przygotowaniach do późno-letniej wyprawy z chłopakami. Na koniec sierpnia planowałem zaś początkowo wypad do południowej Austrii z silnym akcentem na Karyntię. Potem zamieniałem ten „projekt” na wyjazd we francuskie Pireneje Wschodnie, który „nie wypalił” mi w czerwcu. Ostatecznie zaś raz jeszcze udałem się do Italii by w zacnym towarzystwie Adriana i dwójki wspomnianych już Gorzowian poznawać kolejne wzniesienia Piemontu i Doliny Aosty. O tej eskapadzie przyjdzie jeszcze pora opowiedzieć. Tymczasem na kilka tygodni przed nią miałem szansę oswoić się z rytmem górskich wspinaczek w czasie spędzanym głównie na zwiedzaniu: Mediolanu, Brescii oraz pomniejszych, acz wielce urokliwych miasteczek leżących nad dwoma wspomnianymi jeziorami. Ten lipcowy wyjazd dał mi też okazję do poznania kolarskich gór, na które nie starczyło czasu bądź możliwości rok wcześniej. Poznałem zatem 10 nowych wzniesień, z czego cztery w okolicach Bergamo i po dwie w granicach prowincji Como, Lecco i Brescia. Na sam koniec wycieczki pozwoliłem sobie na „lajtowe” Giro del Lago d’Iseo czyli zrobiłem pełne kółko wokół tego jeziora. Przyjemną trasę o długości 60-kilku kilometrów w terenie – o zgrozo – niemal zupełnie płaskim 😉
Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem na lipcowym szlaku między Dorio a Lovere.
Tym razem zwyczajowym programie naszych dziennych aktywności dokonaliśmy zasadniczej roszady. Czwartek zacząłem zatem od lekcji włoskiej kultury, a na moje solowe zajęcia sportowe ruszyłem dopiero w porze poobiedniej. Przed południem wybraliśmy się na zwiedzanie Brescii. Drugiego pod względem wielkości miasta Lombardii. To ważny ośrodek przemysłowy, ale też miasto o długiej i bogatej historii. Założone przez Celtów, potem oczywiście rządzone przez Rzymian, zaś we wczesnym średniowieczu ważny ośrodek państwa Longobardów. W owych czasach znana pod łacińską nazwą Brixia, która kibicom kolarskim może się kojarzyć z etapowym wyścigiem rozgrywanym w jej okolicach przez pierwszych 11 sezonów XXI wieku. Przyznam, że miejscowość ta pozytywnie zaskoczyła mnie swą ofertą turystyczną. Zwiedzanie zaczęliśmy od okazałego Castello di Brescia (alias Falcone d’Italia) powstałego między XIII a XVI stuleciem na wzgórzu Cidneo. Na Starym Mieście też było na czym zawiesić oko. Na Piazza Paolo VI stoją bezpośrednio sąsiadujące z sobą dwie katedry. Stara czyli „La Rotonda” wybudowana w XI wieku, oczywiście w stylu romańskim. Obok niej zaś Nowa budowana od początków wieku XVII, zwieńczona okazałą kopułą. Na liście UNESCO znalazł się zaś miejscowy kompleks monastyczny San Salvatore-Santa Giulia, którego dzieje sięgają VIII wieku oraz Forum z czasów rzymskich obejmujące Capitolium oraz amfiteatr. Co ciekawe na chodniku uliczki łączącej Zamek ze Starówką upamiętniono wszystkie ofiary zamachów terrorystycznych we Włoszech od końca lat 60. do początków lat 80. czyli w czasach „anni di piombo”. Nieprzypadkowo, bowiem jeden z nich miał miejsce na pobliskim Piazza della Loggia. Pełni pozytywnych wrażeń wróciliśmy do Lovere wczesnym południem. Niemniej z wypadem na rower poczekałem do wpół do piątej, a że do wybranej góry musiałem jeszcze dojechać autem całą zabawę zacząłem dopiero około siedemnastej.
Moim celem była Monte Creo (1106 m. n.p.m.). Góra na zachodnim brzegu Lago d’Iseo wznosząca się przeszło 900 metrów ponad poziom jeziora i łatwo rozpoznawalna za sprawą masztów telewizji RAI umieszczonych na jej wierzchołku. Co ciekawe na sam jej szczyt można wjechać rowerem szosowym. O ile tylko los będzie sprzyjał śmiałkowi. Ten specyficzny podjazd miałem dobrze rozpoznany. Do przejechania jest tu 15,7 kilometra o średnim nachyleniu 5,8%. Najpierw umiarkowane 7 kilometrów o regularnym średnim nachyleniu 5-6%. Potem łatwiejsze i nieregularne 5,5 kilometra o przeciętnej tylko 3,7%. Następnie po zjeździe z drogi SP78 tuż przed Parzanicą dwa ciężkie kilometry. Pierwszy z nachyleniem 9,7% i drugi z masakryczną średnią stromizną 16,1% i max. 20%. Na koniec zaś dość luźne 1200 metrów. Tyle w teorii. Niestety nie było mi dane zmierzyć się z tą „ścianą” i stanąć na szczycie owej góry. Wszystko przez roboty drogowe, ale po kolei. Dojechawszy do Tavernola Bergamasca zatrzymałem się na wysokości miejscowej cementowni. Zanim przystąpiłem do wspinaczki zrobiłem sobie jeszcze przeszło 4-kilometrową rozgrzewkę w terenie płaskim na drodze SP469. Podjazd należało zacząć od wjazdu na via Valle w północnej części miasteczka. Wiedziałem, że pierwsze kilometry tego podjazdu będą miały umiarkowane i przy tym równe nachylenie co było dla mnie sprzyjającą okolicznością. Mniej cieszyłem się z upału, który na początku wzniesienia sięgał 32 stopni. Wąska szosa SP78 przez kilka pierwszych kilometrów pięła się po serpentynach. Tu i ówdzie pośród sadów i gajów oliwnych. Do początku szóstego kilometra zaliczyłem w sumie jedenaście wiraży. Na drugim kilometrze i początku trzeciego przejechałem przez wioskę Cambianica. Tu zaniepokoił mnie widok zablokowanej drogi będącej wschodnią opcją dojazdu do Parzaniki. Ja jednak miałem skorzystać z wariantu zachodniego i odbić na północ dopiero pod koniec siódmego kilometra, dojechawszy do Vigolo (588 m. n.p.m.).
Niestety gdy dotarłem do tego miejsca również ta odnoga drogi SP78 była szczelnie zablokowana. Pojedynczy znak drogowy pewnie bym zignorował jak to drzewiej bywało. Niemniej wolałem nie przeskakiwać płotu ustawionego na całą szerokość szosy. Postanowiłem jechać dalej przed siebie czyli na zachód. Przejechałem przez całe, całkiem ładne zresztą, Vigolo po czym wjechałem na via degli Alpini. Miałem jeszcze cień nadziei, że uda mi się dotrzeć na Monte Creo od jakiejś trzeciej „nieoficjalnej” strony. Po dziewięciu kilometrach podjazdu chcąc kontynuować wspinaczkę ominąłem tablicę z napisem „strada chiusa”. Do połowy dziesiątego kilometra nachylenie wciąż było przyzwoite. Potem przez 1200 metrów teren delikatnie opadał, zaś droga miejscami była zniszczona. Jeszcze kilkaset metrów i po przejechaniu 11,4 kilometra zatrzymałem się na rozdrożu dróg w okolicy Bratta. Tu już stało się jasne, że tego dnia nie wjadę na Monte Creo. Zaciekawiła mnie za to stroma dróżka odchodząca w lewo i zmierzająca początkowo na południowy-zachód. Postanowiłem sprawdzić gdzie też ona wiedzie. Przejechałem na niej jeszcze 2600 metrów. Miejscami musiałem się mierzyć z nachyleniem na poziomie 12-13%. Stromizna nie była tu jednak problemem. Bardziej utrudniały jazdę poprzeczne kanaliki na wodę rozmieszczone dosłownie co kilkadziesiąt metrów. Wspinaczkę zakończyłem na końcu asfaltowej drogi, w pobliżu szczytu Colle Martinazzo (1037 metrów n.p.m.). Przed sobą miałem odcinek bardziej szutrowy niż szosowy. Tym niemniej nie wykluczone, że gdybym pojechał dalej to trafiłbym jeszcze na segmenty z przyjemniejszą nawierzchnią. Na mapach widać, że szlak ten wnosząc się wyżej już bardziej delikatnie dociera na Colle di Caf (1242 m. n.p.m.), po czym opada na południe w rejon znanego z tras Giro d’Italia wzniesienia Colli San Fermo.
Dla mnie było jednak za późno na wycieczkę w nieznane, tym bardziej po dukcie podejrzanej jakości. Nie dotarłem tak wysoko jak zamierzałem, ale jakoś ten wypad uratowałem. Przekroczyłem wysokość 1000 metrów n.p.m. i zaliczyłem podjazd o przewyższeniu niemal 830 metrów. Poniekąd była to dla mnie powtórka z rozrywki. Cztery lata wcześniej podczas wyprawy do szwajcarskiego kantonu Wallis pewnego dnia zamiast dotrzeć do górskiej osady Alpe Galm wylądowałem w niżej położonej Bachalp. Wtedy jednak nazajutrz miałem okazję do poprawki. Tu nie mogłem liczyć na to, że w piątek górna część drogi SP78 nagle stanie przede mną otworem. Poza tym na ostatni dzień nad Lago d’Iseo miałem już w głowie inny pomysł. Spędzając rozmaite wakacje nad Lago di Garda, Lago Maggiore czy Lago di Como jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy by objechać te akweny dookoła za jednym zamachem. Po pierwsze za dużo ciekawych górskich wyzwań miałem w ich okolicy. Po drugie zaś sam rozmiar owych jezior wymagałby pokonania dystansu na miarę wyścigu Gran Fondo. Tymczasem Lago Sebino wręcz kusiło długością swego obwodu. Nieco ponad 60 kilometrów czyli w sam raz na spokojną dwugodzinną przejażdżkę. Jak pomyślałem tak zrobiłem ruszając z Lovere w stronę Pisogne w piątkowy poranek około dziewiątej. Jezioro objechałem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Na wschodnim brzegu musiałem w pewnym momencie zjechać z drogi SP510 na przybrzeżne alejki, zaś miejscami skorzystać też z chodnika. Na zachodnim wybrzeżu można było cały czas jechać po szosie SP469. Jedynym problemem okazała się awaria oświetlenia w długim tunelu za Tavernolą. Ze względów bezpieczeństwa wolałem tam zejść z roweru i kilkaset metrów przejść po omacku poboczem szosy. Trasa owego Giro del Lago była generalnie płaska, więc niewiele metrów dodałem do ogólnego przewyższenia z wyprawy. Od 11 lipca przejechałem tylko nieco ponad 320 kilometrów, ale o łącznej amplitudzie blisko 8800 metrów.
Na środę w planach mieliśmy wycieczkę wzdłuż zachodniego brzegu Lago d’Iseo, po czym zwiedzanie turystycznej trasy z widokami na Piramidi di Zone. To znaczy „bajeczne kominy” czyli formacje skalne podobne do tych, z których słynie choćby turecka Kapadocja. W sumie szykował nam się objazd jeziora samochodem w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Po drodze zaś dwa przystanki przeznaczone na dwa nieśpieszne spacery. Pierwszy w Sarnico po płaskim terenie nad wodą. Drugi już w bardziej górskiej scenerii, albowiem Zone leży niemal 500 metrów powyżej Lago Sebino. Aby dojechać do owego rezerwatu przyrody trzeba odbić z drogi wiodącej wzdłuż wybrzeża na wysokości miejscowości Marone. To wszystko jednak było przewidziane na popołudnie. Zatem przed południem miałem parę godzin na zorganizowanie sobie nieco dłuższego niż zwykle kolarskiego wypadu. Potrzebowałem ciu więcej czasu nie dlatego, że moja kolejna górka była jakoś szczególnie dłuższa czy cięższa niż inne wzniesienia poznane na tym wyjeździe. Wszystkie rzekłbym były premiami górskimi pierwszej i drugiej kategorii. Kolejne w życiu podjazdy HC zostawiłem sobie dopiero na przełom sierpnia i września. Tego dnia jednak chcąc dojechać do podnóża kolejnej wspinaczki musiałem spędzić co najmniej pół godzinki w aucie. Z rana miałem bowiem do pokonania blisko 25-kilometrową trasę do Ponte Nossa, szlakiem przez Sovere, Fonteno i okolice Clusone. To ostatnie miasteczko to rodzinna miejscowość Paolo Savoldellego, zwycięzcy Giro d’Italia z lat 2002 i 2005. Moim celem była zaś Passo di Zambla, która trzy miesiące później znalazła się na trasie klasyku Il Lombardia. Uczestnikom tego wyścigu za podjazd posłużyła jednak przeciwna, bo zachodnia strona tego wzniesienia. Ja wybrałem sobie solidną 14-kilometrową wspinaczkę z początkiem w Alta Val Seriana.
„Profi” musieli się zmierzyć z dłuższym i nieregularnym podjazdem przez Dossenę. Zaczynanym w pobliżu San Pellegrino Terme, gdzie z kolei urodził Ivan Gotti triumfator „La Corsa Rosa” z lat 1997 i 1999. Moja Zambla zasługuje na miano największego szosowego podjazdu w dolinie Seriana, acz z pewnością nie jest najtrudniejszym w tej okolicy. Za takowe uchodzą bowiem krótsze, ale znacznie bardziej strome wspinaczki z Gandino na Monte Farno czy też Vertovy na Monte Cavlera. Tym niemniej wschodnia Zambla jest jedynym wzniesieniem, który amatorom górskich podjazdów czy też przyszłym mistrzom kolarstwa, oferuje tu okazję do pokonania przeszło 800 metrów w pionie. Poza tym jest to górka mająca za sobą „występy” na wielkim Giro. Wykorzystana została na tym wyścigu dwukrotnie w latach 70. Co ciekawe rok po roku. Najpierw w sezonie 1976 przejechano ją od wschodu na etapie nr 21 z Comano Terme do Bergamo. Na swojej ziemi rządziły tu wówczas miejscowe asy. Gianbattista Baronchelli jako pierwszy zameldował się na przełęczy, zaś Felice Gimondi wygrał finisz z 9-osobowej grupki po zwycięstwo etapowe. Ten drugi dzień później po czasówce odebrał też prowadzenie w całym wyścigu Belgowi Johanowi De Muynckowi i wygrał swe trzecie Giro w karierze. Rok później na etapie 19 z Pinzolo do San Pellegrino Terme znów przetestowano wschodni podjazd, ale aż takich emocji nie było. Zarówno na górze jak i mecie pierwszy był nie liczący się w „generalce” Włoch Renato Laghi. Wschodni podjazd pod Colle di Zambla prowadzi przez Valle del Riso, dolinę która od starożytności znana była ze swych kopalni cynku i ołowiu. Jego pierwsza 4,5-kilometrowa tercja to najpierw łagodne 2000 metrów na wprowadzenie do tematu, a potem całkiem solidny odcinek o średniej 7,6%. Środkowe pięć kilometrów to zrazu dwa luźne odcinki ze stromym przerywnikiem na dojeździe do Onety, zaś potem bardziej regularne 2,5 kilometra o przeciętnej 5,5%. Najtrudniejsza jest faza trzecia czyli 4,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,8%.
Na miejsce pomimo pewnych kłopotów nawigacyjnych na wylocie z Lovere dotarłem już około dziewiątej. Dzięki tak wczesnej godzinie nie musiałem się martwić upałem, acz już w porze śniadania było tu 25 stopni. Z uwagi na znikome nachylenie pierwszych kilometrów na drodze SP46 podjazd ten mogłem zacząć na dużej tarczy. Jeszcze na falsopiano minąłem pomnik poświęcony miejscowym górnikom, a potem Santuario del SS Crocifisso. Nachylenie stało się solidniejsze pod sam koniec drugiego kilometra. W połowie czwartego kilometra minąłem boczną drogę prowadzącą do wioski Gorno. Potem przejechawszy 4,3 kilometra skończyłem pierwszy z trudniejszych odcinków tego wzniesienia. W połowie kilometra szóstego dotarłem do Onety, zaś pod koniec siódmego przeskoczyłem na prawy brzeg potoku Riso. Odtąd mój szlak wiódł już do końca po północno-wschodnim zboczu góry Monte Alben (2019 m. n.p.m.). Za mostem przejechałem przez osadę Scullera (7,2 km), na odcinku który do końca ósmego kilometra zmierzał na południe. Po nawrotce na północ i przejechaniu kolejnych 800 metrów minąłem boczną dróżkę do Santuario del Frassino. W połowie dziesiątego kilometra zaczęła się najtrudniejsza część wzniesienia. Na początku jedenastego wjechałem do Cantoni d’Oneta. Odtąd zacząłem jechać na zachód, krętym szlakiem z sześcioma serpentynami. Dopiero niespełna kilometr przed finałem szosa znów odbiła na północ. Dojechawszy na górę po prawej zastałem mały parking, zaś po lewej dróżkę wiodącą na Passo della Crocetta (1267 m. n.p.m.). Przed sobą miałem zaś zjazd górską dolinką Val Parina ku większej i słynniejszej Valle Brembana. Wjechałem na przełęcz w czasie niespełna 52 minut. Średnia prędkość powyżej 16 km/h wyglądała nieźle, lecz VAM na poziomie 936 m/h już gorzej. Takie wyniki były jednak do przewidzenia zważywszy na umiarkowaną stromiznę tej góry. Na stravie jej „królem” jest Mattia Cattaneo czyli „pros” z ekipy Deceunick pochodzący z nieodległego Alzano Lombardo.
Wtorek przeznaczyliśmy sobie na wycieczkę w głąb Val Camonica. To jedna z największych dolin w środkowej części Alp. Rozciąga się na długości przeszło 80 kilometrów wzdłuż biegu rzeki Oglio. Za jej południowy kraniec uchodzi szczyt Cima Trentapassi nieopodal Pisogne nad Lago d”Iseo (vel Sebino). Natomiast jej północnych rubieży szukać można na trzech różnych przełęczach: Aprica, Gavia i Tonale. Zajmuje ona powierzchnię przeszło 1518 km2 i ma przeszło 120 tysięcy mieszkańców. Niemal w całości leży w granicach lombardzkiej prowincji Brescia. Wciśnięta jest pomiędzy dwa górskie pasma tzn. Prealpi Orobiche (Bergamasche) na zachodzie oraz Gruppo dell’Adamello na wschodzie. Swoją nazwę zawdzięcza starożytnemu ludowi Camunni, który zasiedlił te strony w epoce żelaza. Tak oni jak i wcześniejsi mieszkańcy tych ziem pozostawili po sobie ponad 140 tysięcy rytów naskalnych. Petroglify te w roku 1979 zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, zresztą jako pierwszy obiekt we Włoszech! Jeden z ich popularnych motywów tzw. „rosa camuna”, odpowiednio wystylizowana, stała się symbolem Lombardii i trafiła tak na flagę jak i do herbu tego włoskiego regionu. Na teren Val Camonica po raz pierwszy zajrzałem w 2006 roku, gdy zmierzyłem się z południowym podjazdem na Passo di Gavia. Dwa lata później powtórzyłem tą wspinaczkę w ramach GF Marco Pantani, zaś poza tym wyścigiem zaliczyłem jeszcze trzy inne znane z Giro d’Italia podjazdy: na przełęcze Vivione i Crocedomini oraz do stacji Plan di Montecampione. Po raz trzeci raz zawitałem do Val Camonica w 2020 roku, gdy do swego dorobku dodałem jeszcze sześć lokalnych wzniesień począwszy od Monte Padrio a skończywszy na Monte Colmo. Największym z tej szóstki była zaś przedłużona wersja południowego wjazdu na Passo del Mortirolo.
Tak się akurat złożyło, że zarówno w 2008 jak i 2020 roku zatrzymując się w tych stronach nocowałem w Capo di Ponte. Miejscowości liczącej sobie niespełna 2,5 tysiąca mieszkańców i leżącej na obszarze Media Val Camonica czyli w środkowej części owej doliny. Pochłonięty swymi kolarskimi celami nie miałem jednak czasu na poznanie największej turystycznej atrakcji tej gminy. Jest nim Parco nazionale delle incisioni rupestri di Naquane. To otwarty w roku 1955 skansen o statusie Parku Narodowego. Na terenie 30 hektarów można tu zobaczyć jedną z najlepszych kolekcji sztuki naskalnej powstałej w okresie od neolitu po epokę żelaza. O ironio przed rokiem mieszkałem z Danielem dosłownie o kilkaset metrów od wejścia do tego parku, zaś tym razem musiałem tu jechać niemal 40 kilometrów z naszej bazy Lovere. Niemniej dobrze się stało, bowiem Iwona była bardzo zainteresowana rysunkami sprzed tysięcy lat. Po drodze do Capo di Ponte chciałem wykonać pewien kolarski „skok w bok”, oczywiście za przyzwoleniem swej partnerki. Jako, że największe rowerowe wspinaczki w tej okolicy miałem już odhaczone, nie za wiele pozostało mi tu do zobaczenia. W każdym razie żadne wyzwania wymagające poświęcenia nadmiaru sił i czasu. Mój wybór padł na wschodni podjazd pod Croce di Salven. To znaczy na przełęcz będącą łącznikiem pomiędzy Val Camonica a Val di Scalve. Akurat ta blisko 15-kilometrowa wspinaczka (w całości) nigdy nie znalazła się na trasie wielkiego Giro. Tym niemniej podczas edycji „Corsa Rosa” z roku 2019 zjeżdżano tędy w początkowej fazie etapu nr 16 z Lovere do Ponte di Legno. Wjazd na Salven od łatwiejszej, zachodniej strony nie zasłużył sobie w oczach organizatorów na status premii górskiej jakiejkolwiek kategorii. Niemniej skoro później były pokonania wspinaczki pod Gavię i Mortirolo to i tak nie miał on żadnego znaczenia. Dzień ten należał do Włocha Giulio Ciccone, który na finiszu ograł Czecha Jana Hirta.
Naszą podróż samochodem przerwaliśmy w Cividate Camuno. Miasteczku sąsiadującym z Malegno. Z „granicznego” mostu nad rzeką Oglio do podnóża wzniesienia miałem tylko czterysta metrów. Tym samym krótko po starcie skręciłem w drogę SP5, po czym przejechałem przez tory kolejowe i już mogłem rozpocząć wspinaczkę ku Altopiano di Borno. Poza teren zamieszkany wyjechałem dopiero w połowie drugiego kilometra. Na początku trzeciego minąłem odchodzącą na północ drogę SP92 do górskiej wioski Lozio (1029 metrów n.p.m.). Pierwsza tercja wzniesienia była kręta. Na pierwszych pięciu kilometrach przejeżdża się tu przez 9 wiraży. Dopiero za Ossimo Inferiore (7 km) szlak ten wiedzie niemal prosto na zachód. Patrząc na profil podjazdu można założyć, iż jego dolna połówka jest tą trudniejszą. Natomiast w górnej będzie nam już łatwiej. Przekonałem się jednak, że to nie cała prawda. Owszem na dole nachylenie trzyma na regularnym i solidnym poziomie 6,5-7%. Wyżej jest z pozoru luźniej, ale de facto trzeba się zmierzyć z kombinacją odcinków falsopiano i dość wymagających ścianek. Największa, bo blisko 11%-owa stromizna na tej górze znajduje się na wylocie z Borno. To stacja narciarska ze stokami na północnych zboczach Monte Altissimo (1703 m. n.p.m.). Miejscowość, która w sezonie 1981 gościła etapową metę Giro d’Italia. Siedemnasty odcinek tej imprezy wygrał tu po śmiałym solowym rajdzie Benedetto Pattelaro. Biały krzyż, przy którym zatrzymałem się na przełęczy postawiono w 1964 roku. Z owej mety miałem ładny widok w kierunku zachodnim na Pizzo della Presolana, której zachodni wierzchołek sięga 2521 metrów n.p.m. Podjazd na Salven teoretycznie niezbyt trudny, w praktyce do łatwych też nie należał. Swoje „trzy grosze” dorzucił upał z temperaturą do 32 stopni. Na pokonanie całego wzniesienia potrzebowałem blisko 53 minut. Ruszyłem dość mocno, kończyłem słabiej. Niemniej VAM tak czy owak musiał spaść z uwagi na rozmaite wypłaszczenia za półmetkiem.
Miejsce startu: Costa Volpino (Via Nazionale SP469)
Wysokość: 828 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 634 metry
Długość: 8,2 kilometra
Średnie nachylenie: 7,7 %
Maksymalne nachylenie: 12 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Na ten dzień nie miałem zaplanowanej żadnej rowerowej wspinaczki. Mieliśmy go spędzić na jeziorze i to dosłownie. O ile Lago di Como wyróżnia się głębokością i nad wyraz długą linią brzegową, o tyle mniejsze Lago d’Iseo może się pochwalić największą śródlądową wyspą na terenie Italii. Naszym celem była Monte Isola. Górzysta wyspa o powierzchni 12,61 km2, której najwyższy punkt sięga 600 metrów n.p.m., a zatem przeszło czterysta ponad taflę jeziora. Całkiem spory kawałek lądu pośród błękitu górskiej wody. Na dobrą sprawę nieco większy i wyższy niż słynna wyspa Capri na Morzu Tyrreńskim. Monte Isola to zarazem gmina mająca ponad 1600 mieszkańców i podzielona na 12 frakcji. Ta turystyczna perełka znajduje się na liście „I Borghi piu belli d’Italia”. Ma cztery przystanie, do których można dotrzeć ze wschodniego brzegu jeziora promami z Sale Maresino lub Sulzano. Cumują tu również statki obsługujące dłuższe rejsy po Lago d’Iseo. Na jeden z nich wsiedliśmy w naszym Lovere by po przeszło godzinnej żegludze oraz kilku przystankach po obu stronach jeziora tuż po jedenastej zejść na ląd w Pescheria Maraglio. Założyliśmy sobie kilkugodzinne zwiedzanie wyspy, okraszone wejściem z buta na poziom wieńczącego ją Santuario della Madonna della Ceriola. Przeszło 30-stopniowy upał zrewidował nasze plany. Ostatecznie większą część trasy w górę jak i w dół pokonaliśmy busikiem, który obsługuje trasę z Peschiery do Cure. Na bardziej płaski, acz przeszło 8-kilometrowy marsz po obwodzie wyspy w tych warunkach też nie mieliśmy ochoty. Cała nasza aktywność ograniczyła się zatem do „ataku szczytowego” pod Ceriolę i spacerze po wąskich uliczkach portowej wioski. Tym samym pobyt na Monte Isola znacząco nam się skrócił i załapaliśmy się na wcześniejszy kurs powrotny.bb
Tuż przed szesnastą wróciliśmy na stancję, gdzie z miejsca odpaliliśmy klimatyzację. Dzień był jeszcze dość młody, więc trzeba było pomyśleć jak sobie zagospodarować najbliższe godziny. Od Iwony dostałem dyspensę na krótki rowerowy wypad. W najbliższej okolicy Lovere miałem do dyspozycji dwa ciekawe wzniesienia o umiarkowanej wielkości czyli przewyższeniu ponad 600 metrów. Na południe od miasta Altopiano di Bossisco (848 m. n.p.m.), zaś na północ od nas Ceratello (w teorii 804 m. n.p.m.). Ten pierwszy podjazd ma blisko 13-kilometrów i do półmetka prowadzi po ruchliwej krajówce SS671dir. W dodatku na wylocie z Lovere droga ta w owym czasie była remontowana. Zatem bez dłuższego rozmyślania zdecydowałem się na Ceratello. Wspinaczkę znacznie krótszą, bo nieco ponad 8-kilometrową. Za to z bardzo solidnym średnim nachyleniem i ciężką końcówką, na której stromizna przez dobre dwa kilometry trzyma na poziomie powyżej 9%. Według książki „Passi e Valli in Bicicletta” podjazd ten zaczyna się w Lovere. Niemniej ja zrobiłem sobie krótką rozgrzeweczkę by rozpocząć wspinaczkę w pobliskim Costa Volpino. Jazdę zacząłem na kwadrans przed osiemnastą. Mimo to w dolnej części wzniesienia mój licznik zanotował temperaturę sięgającą 31 stopni. Po przejechaniu 1,8 kilometra skręciłem w lewo na prowadzącą pod górę via Aldo Moro. Już na pierwszych 700 metrach stromizna sięgnęła 10%, ale za pierwszym łukiem drogi nachylenie znacząco zmalało. Na tym odcinku minąłem Cimitero di Corti i via Aria Libera dochodzącą bezpośrednio z Lovere. Pod koniec drugiego kilometra zaliczyłem pierwszy wiraż i niebawem wjechałem do wioski Branico. Następną miejscowością na tym szlaku było Qualino (3,7 km). W tej okolicy nachylenie drogi przekraczało już 8%. Szosa pięła się śmielej, a przy tym coraz częściej zmieniała kierunek jazdy za sprawą 180-stopniowych zakrętów. W sumie na całym tym wzniesieniu trzeba było pokonać dwanaście klasycznych „tornanti”.
Za półmetkiem wspinaczki przemknąłem przez zwężenie szosy spowodowane robotami drogowymi. Podjazd niemal na całej swej długości prowadził w terenie odkrytym. Jedynie na początku siódmego kilometra przez chwilę jechałem w obszarze zalesionym. Wcześniej, bo po przebyciu 5,6 kilometra od Costa Volpino minąłem wioskę Flaccanico. Powyżej niej zaczęła się ostatnia, najtrudniejsza kwarta tej wspinaczki. Do samego Ceratello dotarłem na około 800 metrów przed finałem. Na najbliższym zakręcie powitała mnie przystrojona kwiatami drewniana tablica. Następnie za przystankiem autobusowym minąłem wyciosaną w drewnie postać lemura, acz może to tylko moja swobodna interpretacja napotkanej rzeźby. Na ostatnim z zakrętów zamieniłem ulicę Partyzantów na via della Resistenza, gdzie nachylenie było już spokojniejsze. Zatrzymałem się na jej zachodnim krańcu. W miejscu z widokiem na północne krańce Lago d’Iseo oraz miejscową świątynię Chiesa di San Giorgio Martire. Na cały podjazd potrzebowałem równo 36 minut, co oznaczało iż na 8-kilometrowy segmencie „Ceratello Completo” wykręciłem VAM na poziomie 1058 m/h. Dało mi to 18 miejsce pośród 305 śmiałków, którzy jak dotąd zaliczyli tą premię górską. Ów ledwie 20-kilometrowy wypad na wieczorową górkę był iście ekspresowy. Godzinka z hakiem i po zabawie. Tuż po dziewiętnastej zajechałem na podwórko przed naszym blokiem. Swoją drogą jakie szczęście mają miejscowi amatorzy kolarstwa. Już kilkanaście minut po wylocie ze swych miasteczek mogą poczuć przedsmak alpejskiego klimatu. Mieszkańcom Trójmiasta, Warszawy oraz innych polskich czy patrząc szerzej europejskich aglomeracji więcej czasu zajmuje wyjazd na „trening” poza granice swych zakorkowanych miast.
Miejsce startu: Pisogne (Chiesa di Santa Maria della Neve)
Wysokość: 1290 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1097 metrów
Długość: 14,7 kilometra
Średnie nachylenie: 7,5 %
Maksymalne nachylenie: 13 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
W sobotnie popołudnie dotarliśmy do Lovere, gdzie zamieszkaliśmy na trzecim piętrze bloku z widokiem na jezioro. Pod nami mieliśmy siedzibę miejscowej straży pożarnej, zaś pod bokiem posterunek carabinierich. Owego dnia wybraliśmy się na pierwszy spacer wzdłuż Lego d’Iseo. Natomiast z pierwszą wycieczką po dalszej okolicy poczekaliśmy do niedzielnego przedpołudnia. Podobnie jak w pierwszym tygodniu wakacji zwiedzanie postanowiliśmy zacząć od przeciwległego brzegu jeziora. To oznaczało przejazd na lewy brzeg rzeki Oglio i wizytę w prowincji Brescia. Docelowym celem owego wypadu było miasteczko Iseo położone na południowo-wschodnim krańcu Lago „Sebino”. Po drodze zrobiliśmy przystanek w Pisogne, gdzie miałem przetestować swe siły na blisko 15-kilometrowym podjeździe na Passo di Passabocche. Wspomniana miejscowość ma niespełna 8 tysięcy mieszkańców i co ciekawe jest siostrzanym miastem mazowieckiego Konstancina-Jeziornej. Nie była mi ona obca, bowiem przed rokiem spędziłem parę godzin w jej okolicy. Podczas transferu z trzeciej do czwartej bazy noclegowej zatrzymałem się tu wtedy by wystartować na Colle San Zeno (1418 m. n.p.m.). Natomiast mój kompan Daniel Szajna podjechał autem nieco w górę pobliskiej Val Camonica, aby zmierzyć się ze znanym z tras Giro d’Italia podjazdem na Pian di Montecampione. Ze wspinaczki na Passo di Passabocche zrezygnowałem w pełni świadomie chcąc poznać tego dnia stromy podjazd pod Colli di San Fermo (Colle Ballerino). Liczyłem się z tym, że okazja do poznania Passabocche uciekła mi na lata lub może nawet bezpowrotnie, a tymczasem nadarzyła się ona już przed upływem kolejnych 12 miesięcy. Kolarski program mojej lipcowej wycieczki był na tyle ulgowy, iż owszem wymagająca choć nie przesadnie trudna wspinaczka na tą przełęcz okazała się być największym i chyba też najtrudniejszym ze wszystkich wzniesień tej wyprawy. Na pewno zaś jedynym, na którym musiałem pokonać w pionie przeszło 1000 metrów.
Podjazd na Passo di Passabocche wije się krętym szlakiem po północnym zboczu góry Monte Guglielmo (1948 m. n.p.m.) i jest nieco krótszy i mniejszy od swego sąsiada – świętego Zenona. Należy przy tym dodać, iż obie wspinaczki zaczynają się w tym samym miejscu. To znaczy na via della Pace w sąsiedztwie XV-wiecznego kościoła Santa Maria della Neve (Matki Boskiej Śnieżnej). Dzielą też one ze sobą mniejszy lub większy odcinek drogi. Na Passabocche dotrzeć można na dwa sposoby. Po pierwsze szlakiem przez Pontasio oraz Grignaghe bądź też wariantem przez Sonvico i Fraine. W tym drugim przypadku z drogi na Colle San Zeno zjeżdża się dopiero na trzynastym kilometrze. To znaczy w pobliżu Osteria Stella (1046 m. n.p.m.). Tak długa „powtórka z rozrywki” mnie nie interesowała. Wybrałem pierwszą opcję czyli wjazd dolinką Val Trobiolo. Tym sposobem miałem do powtórzenia jedynie jakieś 3,5 kilometra z ubiegłorocznego „Zenona”. Południowa wersja Passabocche jest przy tym o jakieś półtora kilometra krótsza, a zatem z punktu widzenia stromizny konkretniejsza. Według „massimoperlabici” pierwsze 6,5 kilometra do Pontasio mają średnio 7,35%. Kolejny odcinek czyli 3,5 kilometra do Grignanghe przeciętną 6,97%. Natomiast trzeci i ostatni fragment 7,46%. Po dotarciu do Pisogne zatrzymaliśmy się na dużym parkingu pod miejscowym centrum handlowym Italmark. Z tego miejsca Iwona mogła ruszyć na zakupy lub też do centrum miasteczka, względnie pobliskie lungolago. Ja zaś wziąłem kurs na wspomnianą świątynię i piętrzące się za nią góry. Rozgrzewka była nad wyraz krótka. Już po 600 metrach musiałem zacząć się wspinać po znanym sobie szlaku. Po chwili minąłem budynek miejscowej podstawówki, zaś w połowie pierwszego kilometra kolejny zabytkowy kościół. To znaczy Chiesa di Santa Maria in Silvis, którego historia również sięga XV wieku. Na jego wysokości bierze się szeroki łuk w lewo, po czym przejeżdża obok miejskiego cmentarza.
Droga obiera tu kierunek wyraźnie północny, acz miejscami zdobywa wysokość za pomocą serpentyn. Pierwsze cztery wiraże zaliczyłem już do połowy drugiego kilometra wspinaczki. Za piątym i szóstym zakrętem przyszło mi pokonać najbardziej stromy odcinek tego wzniesienia, który zarazem jest też najtrudniejszym fragmentem podjazdu na Colle San Zeno. Nieco wyżej otworzył się przede mną ładny widok na północne krańce Lago d’Iseo, w tym na ujście Oglio do tego jeziora. W drugiej połowie trzeciego kilometra droga skręciła na wschód i krętym szlakiem wiodła mnie do rozdroża, na którym miałem odbić w prawo. Zjazd z via Ronchi trudno było przeoczyć. Zakręt był szeroki i odsłonięty, zaś napisy na drewnianej tablicy bardzo czytelne. Przez kolejne czterysta metrów szosa wiodła w terenie odkrytym pośród łąk. Pod koniec czwartego kilometra skryła się w lesie, po czym pokonawszy trzy wiraże na dłużej pociągnęła zdecydowanie na południe. Dopiero na początku siódmego kilometra w okolicy Pontasio musiałem zawrócić na północ. Po przejechaniu kolejnego kilometra dotarłem do wioski Siniga, zaś za nią pokonałem serię siedmiu wiraży na dojeździe do Grignanghe (9,5 km). Powyżej niej szlak nadal wiódł przez odkryty teren, co w ten ciepły dzień (na starcie 30 stopni) nie ułatwiało mi zadania. Przy tym za kościołem św. Jerzego zaczął się trudny 2-kilometrowy sektor z finałem w osadzie Sommo. Pod koniec dwunastego kilometra mogłem przez chwilę odsapnąć na 400-metrowym falsopiano. Jednak od połowy trzynastego stromizna znów solidnie trzymała i to na odcinku 1200 metrów. W końcówce na 500 metrów raz jeszcze wjechałem do lasu, gdzie pokonałem ostatni czyli 29-ty wiraż tego wzniesienia. Meta też okazała się być miejscem mocno zacienionym, a przy tym w ten świąteczny dzień służącym za dziki parking dla wielu amatorów pieszych górskich wędrówek. Podjazd zabrał mi nieco ponad 66 minut, co przy przewyższeniu niemal 1100 metrów przełożyło się na prędkość VAM 995 m/h.
Trzecia sobota lipca oznaczała już półmetek naszych włoskich wakacji. Trzeba było zamienić maleńkie Dorio na większe i gwarniejsze Lovere. To znaczy przenieść się z wschodniego wybrzeża Lago di Como na zachodni brzeg Lago d’Iseo. Najszybsza opcja transferu między tymi miejscowościami zajęła by nam raptem dwie godziny. Niemniej na przeprowadzkę mieliśmy kilka godzin wolnego czasu, więc uznałem iż na odcinku za Bergamo warto będzie zahaczyć o Val Seriana. Dolinę tą odwiedziłem już rok wcześniej podczas drugiego tygodnia sierpniowej wyprawy. Wspólnie z Danielem Szajną pojechałem wtedy do Rovetty by zrobić podjazd pod Malga Alta di Pora. Natomiast w drodze powrotnej do bazy zrobiliśmy sobie przystanek w Nembro by zaliczyć kultową w tym rejonie wspinaczkę do stacji Selvino. Podczas tej wyprawy chciałem zaś poznać dwie kolejne premie górskie w tej okolicy. Obie znane z tras największych włoskich wyścigów. Pierwszą z nich miała być Passo di Ganda, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem jak ważną rolę odegra to wzniesienie w trakcie tegorocznej edycji Giro di Lombardia. Po ogłoszeniu przez RCS trasy 115 edycji jesiennego monumentu stało się jasne, że może to być kluczowa góra dla losów tego wyścigu. Po pierwsze po czterech z rzędu finiszach w Como meta tej imprezy wróciła do Bergamo. Po drugie ostatnią większą wspinaczką na szlaku „La corsa delle foglie morte” miała być właśnie Ganda podjeżdżana od Gazzaniga, ze szczytem na 32 kilometry przed finałem. Górka nie zawiodła oczekiwań kibiców stając się dla Tadeja Pogacara idealną trampoliną do śmiałego ataku po zwycięstwo. Słoweniec ustrzelił tym sposobem pierwszy od niemal półwiecza sezonowy hat-trick składający się z triumfów w obu górzystych monumentach oraz największym wyścigu etapowym czyli: LBL, TdF & GdL. Warto dodać, iż Ganda znalazła się wcześniej na szlaku Il Lombardia w sezonie 2014, gdy triumfował Irlandczyk Daniel Martin. Niemniej wówczas z owej przełęczy do mety w Bergamo pozostawało jeszcze 65 kilometrów.
Ganda ma też za sobą debiut w Giro d’Italia. Znalazła się bowiem na trasie osiemnastego etapu „La Corsa Rosa” z roku 2011. Odcinek ten prowadził z Morbegno do San Pellegrino Terme, gdzie zwyciężył Włoch Eros Capecchi. Tym niemniej jako pierwszy na wcześniejszej premii górskiej drugiej kategorii zameldował się jego rodak Marco Pinotti. Choć długość tego podjazdu nie sięga nawet 10 kilometrów to z pewnością nie można go lekceważyć. Nachylenie na całym tym dystansie jest co najmniej umiarkowane, zaś zdecydowanie najtrudniejsze na ostatniej ćwiartce. Według danych książkowych na pierwszych 7 kilometrach średnie nachylenie wynosi 6,1%, zaś na finałowym odcinku 2800 metrów już 8,9%. Dojechawszy do Gazzanigi zatrzymaliśmy na małym parkingu przy via Cesare Battisti. Dotarliśmy na miejsce tuż po dwunastej. Mogłem być zatem pewien, że podczas swej górskiej próby zmagał się będę nie tylko z terenem, lecz również upałem. Na szczęście tego dnia słońce było dla mnie względnie łaskawe. W dolnej połówce wzniesienia temperatura sięgnęła „tylko” 31 stopni. Podjazd zrazu delikatny zaczyna się od wjazdu na via Guglielmo Marconi przy Mauzoleum Briolini. Uczestnicy październikowej Lombardii na tutejsze rondo wjechali z północy, po wcześniejszym zjeździe z Zambla Alta. Pierwsze 250 metrów miało tak nikłe nachylenie, iż niejako z rozpędu wpadłem na plac przed XV-wiecznym kościołem San Ippolito Martire. Tymczasem tuż przed tą świątynią należało skręcić ostro w prawo w podejrzanie wąską via Masserini. Gdy zdałem sobie z tego sprawę szybko zawróciłem i zacząłem prawdziwą wspinaczkę. Po przejechaniu 600-700 metrów od ronda minąłem dwa pierwsze wiraże na wysokości miejscowego cmentarza. Wraz z końcem pierwszego kilometra zaliczyłem trzeci zakręt. Po czym przez cały drugi kilometr jechałem przez miejscowość Masserini. Po długiej prostej na między wirażami szóstym i siódmym droga SP41 obrała już zdecydowanie zachodni kierunek.
Po przejechaniu 4,6 kilometra zatrzymałem się na wysokości Orezzo. Niby wiedziałem, że powinienem teraz wziąć wiraż nr 9 (ostro w lewo). Niemniej znaki drogowe były dla mnie mylące. Nigdzie wzmianki o Gandzie, wszędzie tylko wskazania na pobliskie Selvino. Musiałem spojrzeć na mapę w telefonie, co zabrało mi blisko minutę. Rozwiawszy swoje wątpliwości ruszyłem dalej spokojniejszy na duchu. To właśnie w tej okolicy „Pogi” trzy miesięcy później rozpoczął swą akcję. Po przebyciu 5,3 kilometra wyjechałem z Orezzo i zacząłem górny, mocno zacieniony odcinek wzniesienia. W połowie ósmego kilometra przejechałem dwa blisko siebie wytyczone zakręty i wjechałem na polanę wokół osady Plaz. Dogoniłem tu dwóch nieco starszych ode mnie jegomości jadących na rowerach górskich. Jeden z nich o sylwetce typowego „scalatore” skoczył mi na koło. Niebawem zaś wyszedł na prowadzenie i podyktował tempo, które z trudem mogłem utrzymać. Na ostatnim kilometrze walczyłem już praktycznie o przetrwanie. Gość mocno mnie naciągnął, ale nie złamał. Choć pewnie byłoby inaczej gdyby tego dnia wziął sobie na przejażdżkę rower szosowy. Podjazd pod Gandę kończy się na zakręcie, z którego w prawo odchodzi via Martinelli wiodąca do Osservatorio delle Prealpi Orobiche. Ja jednak z przełęczy skręciłem w przeciwnym kierunku czyli na niemal płaską drogę prowadzącą ku wiosce Ganda (1066 m. n.p.m.). Przejechawszy 400 metrów zatrzymałem się na małym placu pod kościołem Santa Maria Assunta. Przed startem założyłem sobie pewien plan minimum. To jest wjazd w czasie poniżej 40 minut. Strava odnotowała mi wynik netto 37:21 co oznacza VAM na poziomie blisko 1080 m/h. W ramach ciekawostki dodam, iż Woods, Valverde, Masnada i Bardet ścigając Pogacara dotarli na przełęcz w czasie 23:21, pomimo sporego „bagażu” w postaci wcześniej przejechanych dwustu kilometrów.
W czwartek 15 lipca odpoczywałem od roweru. Wybraliśmy się bowiem we dwoje na całodniową wycieczkę do Mediolanu. Nie chcąc się pchać samochodem do wielkiego miasta skorzystaliśmy z regionalnego połączenia kolejowego pomiędzy Bellano a stolicą Lombardii. Na miejscu odbyliśmy dłuższy spacer z mediolańskiego Dworca Centralnego do słynnej Katedry (Duomo Santa Maria di Nascente Milano) oraz Zamku Książąt z rodu Sforzów (Castello Sforzesco). Co ciekawe w minionym sezonie pod tym pierwszym zabytkiem skończyła się 104. edycja Giro d’Italia, zaś sprzed drugiego ruszyli na trasę uczestnicy Milano – San Remo. Niejako po drodze do tych atrakcji przemknęliśmy obok słynnego w świecie operowym Teatro alla Scala oraz przeszliśmy pod dachem wybudowanej w XIX wieku Galerii handlowej Vittorio Emmanuele II. Kolejny dzień postanowiłem zacząć od zapoznania się z podjazdem na Alpe di Paglio. To miała być dla mnie już ósma w ciągu dwunastu miesięcy wspinaczka na wschodnim brzegu Lago di Como. Ostatnia z listy moich „lektur obowiązkowych” po tej stronie jeziora. Zarówno w książce „Passi e Valli in Bicicletta – Lombardia 1” jak i na załączonym do tego artykułu profilu ze strony „cyclingcols” wzniesienie to opisywane jest jako 20-kilometrowy podjazd. Ja ograniczyłem sobie tą wspinaczkę do jej najbardziej konkretnej części. Po pierwsze dlatego że, na tym wyjeździe rower nie był na pierwszym planie. Starałem się zatem by moje „kolarskie praktyki” trwały nie dłużej niż dwie, maksymalnie dwie i pół godziny. Po drugie pierwszą fazę owej wspinaczki czyli 5,2 kilometry na SP62 poznałem przed rokiem podjeżdżając z Bellano na Passo Agueglio. Natomiast kolejne cztery kilometry na tej drodze wiodą delikatnie w dół. Dlatego mając mniej czasu spokojnie można zacząć podjazd na Alpe di Paglio z poziomu około 430 metrów n.p.m. To znaczy w pobliżu miasteczka Taceno, na styku SP62 della Valsassina z biegnącą na północ szosą SP67.
Nawet w ograniczonym wymiarze jest to wymagające wzniesienie. Według strony „massimoperlabici” jego dolny segment prowadzący po drodze SP67 ma długość 5,7 kilometra i przeciętne nachylenie 7,1%. Jednak prawdziwym wyzwaniem jest sektor górny czyli odcinek 4,4 kilometra ze średnią stromizną aż 10,8%. Ruszyliśmy z domu w Dorio około dziewiątej. Jadąc najpierw wzdłuż jeziora do Bellano, po czym pokonując autem „zbędny” fragment podjazdu. Zatrzymaliśmy się w centrum Taceno. Miasteczka czy może raczej wioski zważywszy na fakt, iż ta miejscowość ma aktualnie 535 mieszkańców. W każdym razie jest stolicą gminy na terenie Val Muggiasca czyli dolinie leżącej między szczytami Monte Croce di Muggio (1799 m. n.p.m.) i Cimone di Margno (1806 m. n.p.m.). Gdy około wpół do dziesiątej wsiadłem na rower swą aktywność musiałem zacząć od przeszło 700-metrowego zjazdu do wspomnianego już rozdroża. Mimo wczesnej pory na starcie było już ciepło. Mój licznik zanotował 26 stopni. Na pierwszym wirażu drogi SP67 minąłem nasz samochód, zaś na drugim po 1100 metrach od podnóża wyjechałem poza teren zamieszkany. Przez następne 1400 metrów podjazd prowadził w terenie zalesionym. Na trzecim kilometrze przez teren gminy Crandola Valsassina, acz szosa nie zahacza o tą miejscowość. Za to w połowie czwartego kilometra wjechałem do Margno. Wioski, z której ruszają kolejki na Pian delle Betulle. Górskie pastwisko określane przez miejscowych mianem „Ultimo Paradiso”. Popularne tak latem jak i zimą, jako że funkcjonuje tam kilka tras zjazdowych. Następnie przejechałem na prawy brzeg potoku Maladigo i zacząłem zwiedzanie Casargo. To największa miejscowość na tym górskim szlaku. Licząca sobie blisko 850 mieszkańców i dzieląca się na cztery frakcje od dolnej Codesino po górną Somadino. Tu na przeszło kilometr opuściłem drogę SP67 wybierając trasę wiodącą przez środek wsi.
Potem wróciwszy na główny szlak minąłem romański kościółek Santa Margherita di Antiochia. Świątynię o zabudowie obronnej, której historia sięga końca XI wieku. Niebawem mając w nogach 6,2 kilometra wspinaczki musiałem odbić w prawo by zmierzyć się ze stromym finałem wzniesienia. Obawiałem się tej końcówki mając w pamięci swe trudne chwile na Monte Cornizzolo. Zrazu musiałem tu pokonać prostą o długości kilometra, zaś następnie gęsto usiane serpentynki z wirażami co 200, a niekiedy nawet 100 metrów. W sumie jest ich tu trzynaście na dystansie 2250 metrów. Po wyjściu z ostatniego zakrętu do parkingu, który miał być moją metą zostało tylko 800 metrów. Tym niemniej gdy wjechałem na ten wielki plac po jego prawej stronie ujrzałem dwie asfaltowe dróżki biegnące jeszcze wyżej. Czułem się dobrze, więc zafundowałem sobie małą dokładkę. Skręciłem w dróżkę obok Rifugio Disolin i podjechałem kilkanaście metrów wyżej wydłużając planowaną wspinaczkę o jakieś 200 metrów. Tego dnia poszło mi lepiej niż się spodziewałem. Na całym oficjalnym podjeździe czyli od rozdroża po plac parkingowy spędziłem nieco ponad 53 minuty. To oznacza, iż wykręciłem tu VAM o wartości powyżej 1050 m/h. O wpół do dwunastej byłem już z powrotem w Taceno, skąd udaliśmy się do Bellano. Tu najpierw ruszyliśmy na zwiedzanie Orrido di Bellano czyli małego kanionu powstałego przed 15 milionami lat. Cudo dzikiej natury opiewane już przez francuskiego romantyka Stendhala, a znajdujące się o przysłowiowy „rzut kamieniem” od centrum miasteczka. Następnie po spacerze przez lungolago przysiedliśmy w jednym z restauracyjnych ogródków na pizzę z widokiem na Lago di Como.
Ten akurat podjazd nie był dla mnie kompletną nowością. Przed rokiem poznałem jego pierwszą część, a mianowicie niemal 6-kilometrowy dolny odcinek prowadzący drogą SP67. Podczas piątego dnia naszej Giro di Lombardia mieliśmy przeprowadzkę z bazy noclegowej w Garzeno do następnej wynajętej w Bellano. Przed meldunkiem w tej drugiej zaliczyliśmy dwa solidne wzniesienia. Pierwszym z nich była blisko 18-kilometrowa wspinaczka z Dervio do Rifugio Roccoli dei Lorla. Rafał z Danielem do ostatnich metrów toczyli na nim zacięty pojedynek o zwycięstwo. Ja wjechałem na górę z niewielką stratą oszczędzając obolałe prawe kolano. Na przyjazd Krzyśka czekaliśmy na próżno. Kolega gdzieś nam się na trasie zagubił. Nieco później okazało się, że po prostu zbyt wcześnie opuścił drogę SP67. To znaczy odbił na północ niedługo po minięciu wioski Vestreno, a nie jak należało dopiero tuż przed Tremenico. Niechcący ułatwił sobie zadanie, lecz i tak pokonał w pionie około 1000 metrów. Mieszkając blisko Dervio postanowiłem sprawdzić, gdzie wówczas bawił się „Żbiku”. Czekało mnie 13 kilometrów z hakiem o regularnym nachyleniu powyżej 7%. Na stronie „massimoperlabici” ów podjazd podzielono na cztery sektory o różnej długości. Pierwszy kończący się w Vestreno czyli 5,2 kilometra o średnim nachyleniu 7,1%. Drugi wiodący do Sueglio ma 2,6 kilometra z przeciętną 7,15%. Trzeci z Sueglio do osady Loco Tocco 1,9 kilometra ze średnią 7,95%. W końcu zaś ostatni do mety w Artesso 3,6 kilometra i przeciętne nachylenie 7,86%. To podjazd zaiste wymagający, ale przede wszystkim bardzo kręty. Mimo umiarkowanej długości ma on aż 45 wiraży (!), z czego dwie-trzecie z nich w górnej części po zjeździe z drogi SP67. Wspinaczka ta początkowo prowadzi na wschód doliną wyrzeźbioną przez potok Varrone. Następnie zaś na północ kręcąc się po zachodnim zboczu góry Monte Legnoncino (1711 m. n.p.m.).
Do podnóża tego wzniesienia miałem na tyle blisko, że grzechem byłoby skorzystać z samochodu. Krótko po godzinie dziewiątej ruszyłem z domu rowerem. Na rozgrzewkę miałem do przejechania 3400 metrów drogą SP72 biegnącą wzdłuż jeziora. Podjazd zacząłem skręcając w wyłożoną drobną kostką via Martiri della Liberazione. Po chwili przejechałem przez tory kolejowe, zaś po 250 metrach od startu wpadłem na via Armando Diaz. Tym samym znalazłem się na drodze SP67. Po chwili skręciłem w prawo by na dobre zacząć wspinaczkę. Pierwszy z wielu wiraży minąłem po 700 metrach od skrzyżowania w centrum Dervio. Natomiast pod koniec pierwszego kilometra dotarłem do ronda, na którym chcąc kontynuować wspinaczkę przez Valvarrone musiałem wybrać pierwszy zjazd. Drugi prowadzący do tunelu był bowiem przeznaczony tylko dla samochodów, jako, że wiedzie ku drodze krajowej SS36 del lago di Como e della Spluga. Tymczasem mój szlak na pewien czas stał się wąski i niebawem minął zjazd ku Castello di Orezia. Po pokonaniu serii szybko następujących po sobie zakrętów przemknąłem przez osadę Roncasch (2,2 km). Cztery wiraże dalej byłem już w Masatele (3,3 km). Chwilę później przejechałem przez Acque i Bondal, zaś pomiędzy nimi pokonałem zakręt z panoramicznym widokiem na Lago di Como. Po minięciu Posol na ponad kilometr mogłem zapomnieć o ciągłych zmianach kierunku jazdy. Kolejne pojawiły się w pobliżu wioski Vestreno, o którą zahaczyłem pokonawszy 5,4 kilometra tego wzniesienia. W końcu po kolejnych 400 metrach czyli na wirażu nr 16 i wysokości 620 metrów n.p.m. „porzuciłem” SP67 na rzecz węższej SP67dir3. Znów trzeba było pokonać całą serię ciasnych zakrętów. Dokładnie siedem na dystansie niespełna 1700 metrów. Ukończywszy ten odcinek byłem już w centrum Sueglio (7,5 km), gdzie musiałem wybrać via Scabiume.
Pod koniec ósmego kilometra wjechałem w teren zalesiony. Dobre półtora kilometra dalej dotarłem do wspomnianej już osady Loco Tocco. Potem ponownie jadąc przez las rozpocząłem jedenasty kilometr wspinaczki. To jest najtrudniejszy odcinek całego wzniesienia, na którym przez 800 metrów stromizna trzyma na poziomie co najmniej 9%, zaś maksymalnie osiąga 12%. Po tej ściance szosa odbiła zdecydowanie na zachód, po czym w połowie dwunastego kilometra znów zaczęła się wić na północ po serpentynach. Na kolejnych 800 metrach zaliczyłem bodaj 10 zakrętów. Na ostatnim z nich musiałem skręcić ostro w prawo, gdyż jadąc prosto dotarłbym do wioski Monte Sommafiume położonej na wysokości ledwie 1112 metrów n.p.m. Na owym rozdrożu musiałem wziąć kurs na Rifugio Bellano. Jednak owo schronisko wybudowane na wysokości 1309 metrów n.p.m. nie było moim celem. Tutejsza szosa aż tak wysoko nie dochodzi. Jej bieg kończy się jakieś sto metrów niżej w sąsiedztwie maleńkiego Laghetto di Artesso. To była moja meta. Finałowy sektor liczył sobie 900 metrów i miał w swej ofercie jeszcze cztery zakręty. Natomiast kończył się krótkim odcinkiem po nawierzchni szutrowej. Na szczycie otoczonym gęstym lasem iglastym było rześko i wilgotno. U podnóża tej wspinaczki miałem przyjemne 25 stopni, zaś tu ledwie 11. Trochę obawiałem się o to, że zacznie jeszcze padać. Akurat we wtorek i środę pogoda nad Lago di Como była kapryśna. Na szczęście upiekło mi się, zaś po paru kilometrach zjazdu znów mogłem się cieszyć promieniami słońca. Ze swej jazdy też mogłem być zadowolony. Cała wspinaczka zabrała mi z grubsza 57 i pół minuty co oznaczało VAM na poziomie niemal 1040 m/h. Mimo nadwagi dolny segment przejechałem znacznie szybciej niż przed rokiem. Na przeszło 5-kilometrowym odcinku pomiędzy Dervio a Vestreno poprawiłem się o ponad dwie minuty w porównaniu z sierpniem 2020 roku. Cóż, tym razem mogłem dać z siebie wszystko, nawet jeśli forma nie pozwalała na zbyt wiele.
Główną atrakcją pierwszego poniedziałku naszych wakacji miała być wizyta w Bellagio. Miasteczku położonym na krańcu zwężającego się pasa ziemi, który wcina się pomiędzy dwie południowe odnogi Lago di Como. Jest ono najważniejszym kurortem pośród wielu turystycznych perełek leżących nad brzegami tego jeziora. Jako, że w owym tygodniu nocowaliśmy w Dorio najszybszym sposobem na dostanie się do Bellagio byłoby skorzystanie z przeprawy promowej. W tym celu musielibyśmy tylko podjechać skromne 12 kilometrów na przystań w skądinąd urokliwej Varennie. My jednak zdecydowaliśmy się na całodniową wycieczkę z wykorzystaniem naszego samochodu. Na drodze do Bellagio zaplanowałem nam dwa przystanki o tematyce kolarskiej. Pierwszy w Pusiano bym mógł zapoznać się z najtrudniejszym podjazdem na terenie Triangolo Lariano. Drugi w Megreglio by pokazać Iwonie kościółek i muzeum w Ghisallo. Rok wcześniej byłem w tych stronach z trzema kompanami swej sierpniowej podróży. Wtedy jednak zmierzyliśmy się z najbardziej znanymi wzniesieniami owego rejonu. Na pierwszy rzut poszło Monte San Primo z przejazdem przez Madonna del Ghisallo, zaś na drugi Colma d Sormano. Plus na deser w postaci słynnego Muro di Sormano, który dla mnie z kontuzjowanym kolanem okazał się ciężkostrawny. Tym razem za cel wziąłem sobie wspinaczkę pod Monte Cornizzolo. Podjazd, który w książkowym przewodniku („Passi e Valli in Bicicletta – Lombardia 1) otrzymał ocenę „5-„. Wjazd na tą górę zaczyna się w Pusiano nad jeziorem o tej samej nazwie. Miasteczku należącym do związku gminnego Triangolo Lariano i liczącym niespełna 1400 mieszkańców. Dojechaliśmy do niego szlakiem przez Lecco i korzystając głównie z drogi krajowej SS36. Zatrzymaliśmy się na parkingu znajdującym się na zachodnim krańcu tej miejscowości. Krótko po dziesiątej wskoczyłem na rower i chcąc dotrzeć do podnóża wspomnianego wzniesienia musiałem się cofnąć 600 metrów na wschód jadąc przybrzeżną via Giuseppe Mazzini.
Wiedziałem, że Monte Cornizzolo będzie „twardszym orzechem do zgryzienia” niż niedzielne Bodone, które wszak nie można było uznać za łatwy podjazd. Książka straszyła maksymalną stromizną powyżej 18% i ogólnie kilkoma bardzo trudnymi kilometrami w środkowej fazie tego wzniesienia. Gdyby miał samodzielnie wybierać zostawiłbym sobie tą wspinaczkę na sam koniec piewrszego tygodnia naszej podróży. Lepiej było zażyć wcześniej paru przyjemniejszych górek o bardziej regularnym nachyleniu. Niemniej podczas tej wyprawy rower nie był bynajmniej aktorem pierwszoplanowym. Najważniejsze były nasze wspólne spacery i zwiedzanie. Tymczasem pogodowe prognozy sugerowały, iż ten właśnie dzień będzie wyborną porą na wizytę w Bellagio. Liczyłem na to, że stosunkowo łagodne pierwsze 3 kilometry na drodze SP42 będą dobrą okazją do rozgrzewki przed tym co na tej górze będzie prawdziwym wyzwaniem. Ten początkowy odcinek wiódł w kierunku północno-zachodnim po dość szerokiej i uczęszczanej drodze, którą można dojechać do Canzo, miasteczka będącą nieformalną stolicą rejonu Triangolo Lariano. Średnia stromizna tego segmentu miała sięgać tylko 4%, lecz mi zdawała się być wyższa. Dlatego po podjechaniu około dwóch kilometrów zatrzymałem się na drugim wirażu by na telefonie upewnić się, iż na pewno korzystam z właściwej drogi. Gdy rozwiałem swoje wątpliwości ruszyłem dalej i po delikatnym zjeździe pod koniec trzeciego kilometra dotarłem do ronda w miejscowości Carella, leżącej na południowym krańcu Lago del Segrino. Tu musiałem odbić w lewo i przejechać jeszcze 350 metrów w przyjaznym terenie. Następnie gwałtowny skręt w prawo oznaczał wjazd na via Cornizzolo i początek prawdziwego testu swych aktualnych możliwości. Gdy robiłem prywatny wywiad na tej góry moją uwagę zwrócił przede wszystkim najbardziej stromy sektor powyżej Alpe Carella, w tym siódmy kilometr o średniej stromiźnie aż 13,6%. Zlekceważyłem zaś fakt, iż już nawet trzy kilometry prowadzące do tego gospodarstwa będą miały średnio 8,7%.
Pierwsze ścianki z nachyleniem o dwucyfrowych wartościach napotkałem jeszcze w granicach Carelli. Na piątym kilometrze, zakończonym przejazdem przez osadę Campora też ich nie brakowało. Jednak najbardziej zabolał mnie odcinek tuż przed Alpe Carella (5,7 km), gdzie jeśli wierzyć wskazaniom mojego licznika stromizna przekraczała już 14%. Oddech już miałem nierówny, a najgorsze miało dopiero nadejść. Poniekąd sam sobie byłem winien. Nie dość dobrze przygotowałem się wiosną na takie wyzwania. Wszak po pierwszy pojechałem w Alpy ważąc nieco ponad 80 kilogramów. Przez chwilę moje widoki na pokonanie Monte Cornizzolo wyglądały marnie. Skoro zagotowałem się już do półmetka góry, co będzie na kolejnym segmencie gdzie na odcinku 2,5 kilometra stromizna wahać się będzie na średnim poziomie 12-15%. Uratował mnie szlaban na wyjeździe z Alpe Carella. Uniemożliwia on dalszą jazdę samochodem, zaś cyklistów zmusza do zejścia z rowerów celem obejścia owej przeszkody. Górna część szosy prowadząca w pobliże Monte Cornizzolo jest bowiem drogą prywatną (techniczną) należącą do firmy telekomunikacyjnej i nazywa się „via per Monte Rai”. Ruch zmotoryzowany jest na niej dopuszczony tylko w środy oraz niedziele i to w ograniczonym zakresie. Przede wszystkim kursują tu wtedy busiki wywożące na górę fanów lotniarstwa i paralotniarstwa. Przeprawę przez szlaban nieco przeciągnąłem by złapać głębszy oddech przed najtrudniejszym fragmentem wspinaczki, po czym ostrożnie zabrałem się do forsowania tego sektora. Początkowo prowadził on krętym szlakiem przez las z ośmioma wirażami na przestrzeni dwóch kilometrów. Potem droga odbiła zdecydowanie na wschód. Pod koniec dziewiątego kilometra nachylenie wyraźnie zelżało i to na przeszło kilometrów, za to po prawej ręce otwierał się przede mną piękny widok wzgórza rejonu Brianza, jeziorka Annone i Pusiano oraz północne kresy Niziny Padańskiej.
Do ostatniego wysiłku zmusił mnie jeszcze 250-metrowy odcinek na samym początku jedenastego kilometra. Pokonawszy tą ścianką osiągnąłem najwyższy punkt szosy, który według niektórych źródeł znajduje się 1128 metrów n.p.m. Zarazem przejechałem w tym momencie najbliżej szczytu Monte Cornizzolo, który wznosi się na wysokość 1240 metrów n.p.m. Następnie zjechałem 300 metrów w kierunku Sella di Culmen. Minąłem tu najpierw Rifugio Marisa Consiglieri (1100 m. n.p.m.), zaś nieco później wybudowany po lewej stronie drogi kościółek Chiesetta degli Alpini. Zatrzymałem się zaś nieco dalej, bo przed szlabanem u kresu szosy. Po drugiej stronie tej przeszkody via per Monte Rai (1260 m. n.p.m.) była już wyłącznie szutrowym duktem, który wbrew swej nazwie kończy się w pobliżu Monte Presanto. Szczytu nieco niższego niż góra, której droga zawdzięcza swą nazwę. Cała wizyta na Monte Cornizzolo zgodnie z planem zabrał mi mniej niż dwie godziny, z czego blisko 40 minut potrzebowałem na pokonanie niespełna 7-kilometrowego odcinka za miejscowością Carella. Kilka minut po dwunastej mogliśmy już wspólnie kontynuować naszą wycieczkę do Bellagio. Oczywiście czekał nas jeszcze ważny przystanek w Magreglio. Gdzie mój „najwierniejszy kibic” i mimo woli fanka kolarstwa mogła zobaczyć cuda z Ghisallo. Potem zjechaliśmy już prosto do słynnego kurortu, gdzie zrazu dłuższą chwilę szukaliśmy wolnego miejsca parkingowego. Zanim udaliśmy się na pełne turystów uliczki miasteczka zaliczyliśmy bardzo przyjemny spacer po Ogrodzie Botanicznym stworzonym wokół rezydencji Villa Melzi d’Eril. Chętnym polecam wizytę w tym miejscu. Można się tam schronić przed letnim zgiełkiem i słońcem. Spędzając nieco czasu w cieniu drzew i chłodząc się bryzą znad jeziora, a przy tym pooglądać na świeżym powietrzu dzieła sztuki z dziedzin rzeźby i architektury.