banner daniela marszałka

Archiwum dla wrzesień, 2022

Hochsteinhutte

Autor: admin o 11. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Leisach-Gries (B100, Pustertaler Hohenstrasse)

Wysokość: 1990 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1283 metry

Długość: 12,5 kilometra

Średnie nachylenie: 10,3 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Hochwurtenspeicher udało się nam wjechać i zjechać na sucho. Niemniej na dole widząc co się wkoło dzieje uznaliśmy, iż nie ma szans na uniknięcie deszczu podczas zaplanowanej na kolejne godziny wspinaczki do Jamnighutte. Dlatego zrezygnowaliśmy z wycieczki do Obervellach. Tym samym trzeci dzień z rzędu poprzestając na jednej tylko premii górskiej. Tym razem jednak pokonana przez nas góra była tak wielka, że przynajmniej można ją było uznać za godną dwóch innych. Potem w sobotni wieczór emocjonowaliśmy się kobiecym finałem US Open. Iga Świątek pokonała Tunezyjkę Ons Jabeur 6:2, 7:6. Poprzedni wielkoszlemowy triumf naszej mistrzyni czyli wygraną na kortach Rolland Garros oglądałem w trakcie pierwszej tegorocznej wyprawy. Tamten jej triumf zastał mnie bowiem w Ax-les-Thermes. Ciekawe czy „Dziewczyna z Raszyna” odczaruje Wimbledon w sezonie 2023 jeśli wyjadę w góry na przełomie czerwca i lipca? Jeśli tak, to będę musiał jeszcze opracować wycieczkę na styczeń 2024 by nasza „Rakieta nr 1” podbiła Australię i szybko skompletowała sobie wszystkie lewy tenisowego szlema. Trzecia niedziela tej wycieczki była ostatnim jej etapem. Z założenia piętnastym, lecz de facto czternastym. Tego dnia mieliśmy już kręcić poza Karyntią. Zaplanowałem wypad do sąsiedniego Tyrolu Wschodniego. Lienz będące stolicą tego powiatu jest zewsząd otoczone górami. Na północ i wschód od miasta wznoszą się szczyty Schobergruppe, ku którym wiodą ciężkie podjazdy na Zettersfeld (1861 m. n.p.m) i Faschingalm (1668 m. n.p.m.). Na wschód od niego piętrzą się wierzchołki Villgratner Berge, gdzie można się wspinać ku Hochsteinhütte (2023 m. n.p.m.). Obie te grupy górskie należą do Wysokich Taurów. Natomiast na południu mamy tu zachodni kraniec wapiennych Alp Gaitalskich czyli tzw. Lienzer Dolomiten, z krótką acz bardzo stromą wspinaczką pod Dolomiten Hütte (1590 m. n.p.m.).

Z tej morderczej „czwórki” wybrałem tylko jeden, ale za to najtrudniejszy podjazd czyli pod Hochsteinhütte. Natomiast na drugie dane mieliśmy się wybrać do Huben, wsi leżącej 19 kilometrów na północ od Lienz, by zaliczyć już spokojniejszą wspinaczkę ku Lucknerhaus. Dzięki temu na pierwszej niedzielnej górze moglibyśmy ostatni raz przetestować swe siły do maksimum. Raczej na solo czyli każdy na miarę swych możliwości. Po czym drugą przejechać już razem. Zrobić swego rodzaju „etap przyjaźni” niczym rok wcześniej na podjeździe do Campello Monti. Blisko 20-kilometrowa wspinaczka dolinami Kalser Tal i Ködnitztal stwarzała ku temu okazję. Jest to bowiem podjazd o przeciętnym nachyleniu 5,6%, acz na jego pierwszych trzech jak i ostatnich siedmiu kilometrach średnia przekracza 8%. Meta tego wzniesienia przy dobrej pogodzie gwarantuje też piękny widok od południa na „dach Austrii” czyli wiecznie ośnieżony Großglockner. To było ważkim argumentem przemawiającym za zakończeniem naszej wyprawy właśnie pod Lucknerhaus. Wyjechaliśmy z bazy o wpół do dziesiątej. Do przejechania samochodem mieliśmy około 30 kilometrów. Z rana było słonecznie. Gdy po raz drugi w tym tygodniu wjechaliśmy autem na Iselbergpass to po drugiej stronie owej przełęczy powitał nas piękny widok na Lienzer Dolomiten. Zapachniało mi tu Italią. Na „przegibku” zamieniliśmy Karyntię na Ost Tirol i zaczęliśmy 8-kilometrowy zjazd ku Lienz. Miejscowości zamieszkanej dziś przez niespełna 12 tysięcy osób, a której historia sięga początków XI wieku. Do Tyrolu wcielono je dopiero w 1500 roku, gdy znalazło się w posiadaniu Habsburgów. Niemniej po I Wojnie Światowej tutejszy powiat utracił połączenie lądowe z resztą swego kraju związkowego. Najsłynniejszym sportowcem stąd pochodzącym jest alpejczyk Fritz Strobl. Mistrz olimpijski w zjeździe z Salt Lake City (2002). Zwycięzca dziewięciu zawodów o Puchar Świata (7 zjazdów i 2 supergigantów).

Lienz to jedyne austriackie miasto, które dwukrotnie wystąpiło w roli gospodarza etapowej mety na trasie Giro d’Italia. „La Corsa Rosa” zajrzała tu w latach 1994 i 2007. Oba te odcinki miały podobny charakter jak i przebieg. Były to etapy ledwie górzyste, poprzedzające lub rozdzielające prawdziwe „tappone”, na których swą uwagę skupiali liderzy wyścigu. Tym samym w owym dniu odpuszczali oni na wiele minut liczną grupę harcowników. Z niej zaś na solo odjeżdżał i zdecydowanie wygrywał ten najmocniejszy. Na ulicach Lienz triumfowali dwaj kolarze, których śmiało można zaliczyć do grona największych gwiazd włoskiego peletonu z przełomu wieków. Przy czym Michele Bartoli (rocznik 1970) wygrał tu u progu swej wielkiej kariery. Natomiast Stefano Garzelli (rocznik 1973) bliżej jej końca. Bartoli kolejnego na mecie Fabiano Fontanellego wyprzedził aż o 2:31. W kolejnych latach stał się wielkim asem klasyków. Wygrał pięć monumentów czyli: Ronde 1996, L-B-L 1997 i 1998 oraz Lombardię 2002 i 2003. Dwukrotnie triumfował też w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata (1997 i 1998). Z kolei Garzelli, choć swego czasu był „najlepszym sprinterem pośród górali” nie polegał tu na swej szybkości. Odjechał kompanom ucieczki i wygrał z przewagą 1:01 nad 5-osobową grupką, którą przyprowadził Francuz Laurent Mangel. Specjalizował się w wyścigach etapowych. Wygrał Tour de Suisse z 1998 i Tirreno-Adriatico z 2010 roku. Przede wszystkim jednak triumfował w całym Giro d’Italia z sezonu 2000. W ostatnich latach do Lienz zaczął też zaglądać kwietniowy wyścig Tour of the Alps czyli ex-Giro del Trentino. W 2018 roku etap tej imprezy wygrał tu Hiszpan Luis Leon Sanchez. Natomiast w sezonie 2022 w tym miasteczku zakończono cały wyścig. Ostatni jego dzień należał do Francuzów. Thibaut Pinot zgarnął etap, zaś Romain Bardet triumfował w „generalce”.

Wjechawszy do Lienz musieliśmy znaleźć prowadzącą ku granicy z Włochami drogę krajową B100. W przeciwieństwie do Zettersfeld czy Faschingalm podjazd do Hochsteinhütte nie zaczyna się bowiem w mieście, lecz w sąsiadującej z nim gminie Leisach. Leży ona jakieś 3 kilometry na południe od Lienz, na wschodnich kresach Pustertal. Doliny, której większa część należy już do Italii, gdzie największym miastem jest Bruneck alias Brunico. Kolarskim kibicom ten północny kraniec Włoch może się kojarzyć z podjazdami na Kronplatz czy Passo di Furcia. Jadąc po Pustertalerstraße minęliśmy samo Leisach i zatrzymaliśmy się w Leisach-Gries ujrzawszy po prawej stronie drogi zielone tablice, z których jedna wskazywała cel naszej wspinaczki. Przed sobą mieliśmy trzeci najtrudniejszy podjazd tej wyprawy. Tylko Grosser Speikkogel i Hochwurtenspeicher należało uznać za cięższe wyzwania. Pod względem skali trudności można by go porównać z wykorzystywaną na Tour de Suisse czy Deutschland Tour wspinaczką na lodowiec Rettenbachferner ponad Sölden. Od autora strony „cyclingcols” Hochsteinhütte otrzymała aż 1512 punktów. Przy czym obliczenia Michiel’a dotyczą mety pod schroniskiem na wysokości 2025 metrów n.p.m. Tymczasem szosa dociera tu jedynie do parkingu, który znajduje się przeszło 30 metrów niżej. Tak czy owak to bardzo ciężkie 12 kilometrów. W zasadzie dwie hardcorowe połówki (bardzo trudna i jeszcze trudniejsza) przedzielone luźnym odcinkiem w pobliżu wioski Bannberg. Najtrudniejszy kilometr ma tu wartość 13,4%, zaś 5-kilometrowy segment średnią aż 12,4%! W drodze na szczyt miało się uzbierać 9,7 kilometra dystansu z dwucyfrową stromizną lub ciut mniej jeśli odliczymy kamienisty dukt powyżej parkingu.

Hochstein wespół z Zettersfeld to jeden ośrodek narciarski pod nazwą Lienzer Bergbahnen. Można tu śmigać na nartach z poziomu 2278 metrów n.p.m. Fani białego szaleństwa mają do swej dyspozycji 10 wyciągów (w tym 2 gondole) i przede wszystkich 37 kilometrów tras zjazdowych. Pierwsze schronisko Hochsteinhütte powstało już w 1895 roku. Jednak spłonęło w 1929. W 1931 oddano do użytku kolejne, następnie rozbudowane kosztem 700.000 Euro w roku 2009. Wiedziałem, że na stromej trasie pod górą Hochstein (2057 m. n.p.m.) muszę od razu pożegnać się z Adrianem i pokonywać kolejne kilometry własnym tempem. Zaczęliśmy wspinaczkę o 10:10 przy słonecznej pogodzie. Nie było przesadnie ciepło, acz czwartym kilometrze wspinaczki temperatura przez chwilę sięgnęła 23 stopni. Droga od startu była stroma, a przy tym prowadziła długimi odcinkami na wprost. Bez żadnej taryfy ulgowej na wirażach. Tych bowiem w dolnej połowie wzniesienia po prostu nie było. Początkowe czterysta metrów to wyjazd z Gries. Potem długa prosta przez łąkę. Na drugim i trzecim kilometrze pierwszy przejazd przez las. Na czwartym kilometrze kilka domków przy drodze, po czym znów jazda w cieniu drzew. Cały czas mozolne przepychanie na sporej stromiźnie. Teren nieco odpuścił dopiero gdy przebyłem 4,3 kilometra. Niemniej przez kolejny kilometr trzymał jeszcze na poziomie około 8%. Dopiero w połowie szóstego kilometra droga zupełnie się wypłaszczyła. Kolejne 600 metrów to już szybki dojazd do Bannberg. Na Giro d’Italia wyznaczano tu linie premii górskich, które rzecz jasna wygrywali Bartoli i Garzelli. Na ostatnim etapie Tour of the Alps 2022 do Bannberg podjechano dwukrotnie. Najpierw od Leisach, po czym łatwiejszą stroną od Thal. Nasz północny segment o długości 5,43 kilometra Pinot pokonał w 20:31. Adrian potrzebował na to 29:36, zaś ja 31:48. Niemniej KOM należy do pochodzącego z tych okolic Felixa Gall’a z Ag2R, który na treningu zrobił tu czas 18:48 i ładny VAM 1758 m/h.

Jak z tego widać na półmetku traciłem do kolegi tylko 2:12. Mniej niż pół minuty na kilometrze czyli całkiem dobrze mi tu się jechało. Na samym początku siódmego kilometra trzeba było odbić w prawo i wjechać na węższą niż dotąd ścieżkę. Niemniej nadal dobrej jakości. O ile na dole przeważały kilometry z nachyleniem 10-11% to odtąd na pozostałych do mety 6 kilometrach miały rządzić stromizny rzędu 12-13%. Jeden mały plusik to fakt, że zaczęły się pojawiać serpentynki. W sumie 7 wiraży czyli nie za wiele, ale zawsze jakiś miły punkt na horyzoncie. Przed końcem siódmego kilometra wyjechałem z Bannberg. Po przejechaniu 7,3 kilometra czyli tuż za czwartym zakrętem minąłem szlaban przy punkcie poboru opłat. Chwilę później szosa znów schowała się w lesie. Odtąd dużo było cienia, acz miejscami otwierał się jeszcze widok na południe w kierunku Lienzer Dolomiten. Obiecywałem sobie ładne zdjęcia tych gór w drodze powrotnej z Hochstein. Niestety i tym razem pogoda spłatała nam figla. Gdy po 73 minutach zmagań z górą dotarłem na wspomniany parking niebo w rejonie mety było już zachmurzone. Na górze zrazu nie spotkałem Adriana. Założyłem zatem, że pomimo końcówki na dróżce o wątpliwej nawierzchni, mój kolega twardo pocisnął do samego schroniska. Ja odpuściłem sobie jazdę po tych kamyczkach. Obawiałem się defektu. Wymiana gumy zajęłaby nieco czasu w polowych warunkach. Tymczasem te niepokojąco się pogarszały. Na górze było już tylko 12 stopni i chwilami mżyło. Znalazłem sobie ławeczkę w sam raz na spoczynek i zaczekałem na Adka. Hochsteinhütte wjechałem w całkiem niezłym stylu. Mój czas to 1h 13:20 (avs. 9,8 km/h) co przy faktycznym przewyższeniu dało VAM około 1050 m/h. Adriano wyprzedził mnie o pięć minut. Pokonał ten podjazd w 1h 08:21 (avs. 10,5 km/h) z VAM 1126 km/h.

Zatem całkiem dobrze wytrzymaliśmy trudy ciężkiego Kärnten Rundfahrt. Szkoda tylko, że nie można go było zakończyć wspólnym wjazdem po łagodniejszych procentach na Lucknerhaus. W ostatnich dniach tej podróży pogoda zdecydowanie nie była naszym sprzymierzeńcem. Tu wypadało się zadowolić suchym zjazdem do Leisach. Prognozy dla okolic Huben były jeszcze gorsze niż to co widzieliśmy na niebie spacerując po starówce w Lienz. Postanowiliśmy na tym zakończyć nasze wspinaczkowe podboje. Zebrało się tego niemało, choć mogło być więcej. Jak krótko podsumował to Adrian na swoim profilu stravy: 14 dni jazdy, 27 podjazdów, 758 przejechanych kilometrów i przede wszystkim 30.564 metry w pionie. A czego nie udało się zobaczyć tym razem, to może stać się magnesem na przyszłość. Wieczór też musieliśmy skrócić. Odpuściliśmy sobie zatem oglądanie pojedynku naszych siatkarzy z Włochami o złoty medal Mistrzostw Świata. Drogę powrotną do Polski chcieliśmy zacząć najpóźniej o 5 rano. Po to by dotrzeć do domu późnym popołudniem, a przynajmniej przed zmierzchem. Wracaliśmy szlakiem wielu słynnych bitew. Mijaliśmy Wiedeń i to 12 września czyli w rocznicę słynnej Odsieczy. Potem były jeszcze miejsca znane z wojen napoleońskich czyli Wagram i Austerlitz. My mieliśmy za sobą własne „bezkrwawe” potyczki z austriackimi górami. Jak by nie patrzeć wszystkie zwycięskie. Za rok pojedziemy znacznie dalej, by powspinać się jeszcze wyżej i zapewne przy lepszej pogodzie. Wybieramy się we trzech. Dołączy do nas Rafał Wanat. Naszym celem będzie słoneczna Andaluzja. W planach mam też zwiedzanie Ticino i Lombardii z Piotrem Mrówczyńskim. Jeśli poza tymi wyprawami zahaczę jeszcze o jakieś podjazdy w Tyrolu czy nad Adriatykiem (na wakacjach z Iwoną) to wyjdzie mi z tego rekordowy sezon. Czas zatem kończyć przydługie zimowe opowieści i szykować formę pod letnie eskapady.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7790856137

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7790856137

HOCHSTEINHUTTE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7789758249

ZDJĘCIA

Hochstein_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Hochsteinhutte została wyłączona

Hochwurtenspeicher

Autor: admin o 10. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Ausserfragant (B106, Kleindorfstrasse)

Wysokość: 2421 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1698 metrów

Długość: 22,8 kilometrów

Średnie nachylenie: 7,4 %

Maksymalne nachylenie: 16 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Nadszedł czas by zmierzyć się z największą górą tej wyprawy. To znaczy wspiąć się z poziomu Mölltal do kresu drogi technicznej u brzegów sztucznego jeziora Hochwurtenspeicher. Teoretycznie mieliśmy tu do pokonania w pionie 1695 metrów. Niemniej w praktyce aż 1880, jako że na tym 23-kilometrowym podjeździe jest parę krótkich zjazdów, po których trzeba odzyskiwać straconą wysokość. Tym samym przewyższenie brutto tego wzniesienia jest o dobre 200 metrów większe niż amplituda potężnego przecież Grosser Speikkogel. Dla mnie było to również najwyższe wzniesienie owej wycieczki. Adrian swoją „Cima Copi” zaliczył na Großsee, gdzie zabrnął na poziom 2451 metrów n.p.m. Pogoda w sobotę była lepsza niż w dwóch poprzednich dniach, acz nie tak dobra jak wcześniej wieściły to wszelakie prognozy. W każdym razie była dostatecznie dobra by tego dnia pobawić się w naprawdę wysokich górach. Mieliśmy przy tym nadzieję, iż po dwóch przymusowo skróconych etapach, tym razem zgodnie z planem uda się nam przejechać dwa solidne wzniesienia. Jeśli Hochwurtenspeicher była naszą sobotnią „lekturą obowiązkową” to należało się jeszcze zastanowić nad pozycją „uzupełniającą”. Naturalnym wyborem wydawała się sąsiednia wspinaczka pod jeszcze jedno sztuczne jeziorko czyli Oscheniksee. Obie mają nawet wspólny przeszło 7-kilometrowy początek. Powtarzanie tego dolnego sektora można było sobie darować i zacząć drugą górę od rozjazdu. Niemniej wciąż byłoby wspinaczka z piekła rodem. Nawet bez owego wstępu pozostało by nam do zrobienia w pionie 1217 metrów na dystansie ledwie 9,5 kilometra czyli ze stromizną aż 12,8%! Dla porównania słynny Monte Zoncolan z Ovaro, bodaj najtrudniejsza góra wykorzystywana na trasach Wielkich Tourów, ma długość 9,9 kilometra przy średniej 12,2%.

Owszem w Austrii radziłem sobie na podjazdach lepiej niż trzy miesiące wcześniej we Francji, ale czy stać mnie było na podołanie aż tak trudnemu wyzwaniu? Trzeba było na chłodno rozważyć wszelkie „za” i „przeciw”. Zaliczenie dwóch ciężkich podjazdów to jedno, lecz pokonanie tego samego dnia dwóch wzniesień z grona najtrudniejszych w życiu to już zupełnie inna bajka. Do tego jeszcze musiałbym zrobić łącznie 3100 metrów przewyższenia. Mając to na uwadze uznałem, iż to nie pora na Oscheniksee. Może zdobędę je innym razem. Najlepiej „na świeżo” czyli bez ciężaru Hochwurtenspeicher w nogach. Tymczasem założyłem, że po zjechaniu z naszej pierwszej sobotniej góry podjedziemy autem dalsze 7 kilometrów na wschód do Obervellach. Z tej mieściny można było zacząć znacznie łatwiejszy od wspomnianej „dwójki” podjazd do Jamnighutte (1666 m. n.p.m.). W ramach drugiego zadania mielibyśmy wówczas do przejechania 15,9 kilometra, ale z przeciętnym nachyleniem tylko 6,2%. Na początek solidne 6 kilometrów, potem luźny środek i na koniec mocne 4 kilometry ze średnią 9,8%. Z takim pomysłem na najbliższe godziny ruszyliśmy z domu około wpół do dziesiątej. Do przejechania mieliśmy ledwie 13 kilometrów. Po kilkunastu minutach spędzonych na „krajówce” B106 byliśmy już na miejscu. To znaczy w Außerfragant zamieszkanej przez niespełna 270 osób i należącej do gminy Flattach. Wypakowaliśmy się w zatoczce naprzeciw sklepu spożywczego ADEG. Przy tablicy z nazwą wsi powitał nas wielki baner zapraszający do ośrodka narciarskiego Mölltaler Gletscher. Hasło reklamowe „Touch the Sky” ma swe uzasadnienie, bowiem szusowanie w tej stacji można zacząć na wysokości aż 3122 metrów n.p.m. O tym jak się tam dostać będzie jeszcze okazja napisać.

Kilka minut przed dziesiątą byliśmy już przygotowani do jazdy, gdy Adek zdał sobie sprawę, iż zapomniał zabrać kasku. Postanowił wrócić po niego do bazy. Byłem gotów z nim jechać, lecz on nie chciał mnie wstrzymywać. Tym samym ruszyliśmy pod górę osobno w odstępie półgodzinnym. Tym samym szybciej od kolegi mogłem zobaczyć to wszystko co tak groźnie prezentowało się na profilach widzianych w internecie. Czysto teoretycznie dystans 23,2 kilometra i przeciętne nachylenie 7,3% oznaczały „premię górską” z najwyższej półki, lecz niekoniecznie jakieś ekstremum. Niemniej trzeba było mieć na uwadze, iż jej faktyczne przewyższenie jest o 195 metrów większe niż zwykła różnica poziomów między startem a metą. Poza tym 4,5 kilometra z całego dystansu to rozmaite zjazdy. Gdy zatem zdamy sobie sprawę, iż amplituda brutto tej góry to aż 1880 metrów, które trzeba zebrać na dystansie jedynie 18,7 kilometra okaże się, że średnia stromizna odcinków wspinaczkowych wynosi już nieco ponad 10%. Najtrudniejszy kilometr tego wzniesienia ma średnią 14,5%, zaś najcięższy 5-kilometrowy segment trzyma na poziomie 10,7%. Natomiast wszystkie odcinki z dwucyfrową stromizną składają się tu na łączny dystans aż 12,1 kilometra, co według „cyclingcols” jest rekordem nie tylko Austrii, ale i całej Europy! Góra została wyceniona na tej stronie aż na 1763 punkty. Wyżej niż jakikolwiek podjazd przetestowany na topowych wyścigach etapowych, acz niżej niż Grosser Speikkogel zdobyta przez nas pod koniec sierpnia. Która z nich jest trudniejsza trudno orzec. Czy łatwiej „przełknąć” 15 kilometrów o stale wysokim nachyleniu czy też 23 kilometry ze stromiznami podanymi na raty? Jak w życiu: jedni wolą oprocentowanie stałe, zaś drudzy zmienne. Pewne było tylko to, że na tym „olbrzymie” spędzimy więcej czasu niż na „potworze” z Koralpe.

Mölltaler Gletscherstraße owszem ma luźniejsze fragmenty, lecz razi stromizną od pierwszych metrów. Dolny odcinek o długości 8,8 kilometra to droga lokalna L20a służąca za dojazd do wioski Innerfragant oraz do dolnej stacji kolejki Gletscherexpress. Dalsza część wspinaczki wiedzie już po węższej i gorszej jakościowo technicznej dróżce, dzięki której można dojechać autem do stacji przesiadkowej na Gondelbahn Eissee, schroniska Weißseehaus i przede wszystkim do trzech sztucznych jezior, z których najwyżej położonym jest Hochwurtenspeicher. Na sam początek musiałem pokonać sektor o długości 2,8 kilometra ze średnim nachyleniem 10,5%. Przez pierwsze 700 metrów droga biegła na wschód łącząc się na tym odcinku z uliczkami prowadzącymi zrazu przez Kleindorf i Flattach. Potem wzięła zakręt w lewo by od połowy drugiego kilometra biec już równolegle do potoku Fragantbach. Na drugim kilometrze czekało nas dodatkowe utrudnienie. Było nie tylko ostro, lecz zarazem nierówno. Na odcinku kilkuset metrów zerwano tam asfalt, więc z tym kawałkiem stromizny musieliśmy się zmagać jadąc po drodze de facto gruntowej. Na kilometrze trzecim podjazd stopniowo łagodniał. Następnie droga zupełnie się wypłaszczyła, by niebawem przejść w zjazd. Najpierw łagodny, zaś na piątym kilometrze już bardziej wyrazisty. Kolejna faza wspinaczki zaczęła się po 5,3 kilometra od startu. Niemniej na tym etapie nie była ona równie wymagająca co na samym dole. W połowie siódmego kilometra przejechałem przez wspomnianą Innerfragant. Natomiast niespełna kilometr za tą wioską minąłem boczną dróżkę prowadzącą do Oscheniksee. Zerknąłem w jej kierunku. Ujrzałem tam zniszczony asfalt, opuszczony szlaban i kilka znaków zakazu. Zyskałem dodatkowe argumenty był na nią nie zaglądać.

Lepiej było się skupić na wyzwaniu, które miałem przed sobą. Na początku dziewiątego kilometra znów zrobiło się płasko. Tym razem tylko przez kilkaset metrów. Na tym odcinku minąłem elektrownię Innerfragant. Umiarkowany podjazd na kolejnych trzystu metrach doprowadził mnie do kas przed dolną stacją Mölltaler Gletscherbahnen. Kolej tą oddano do użytku w 1997 roku. Jej dolny odcinek z finałem w stacji Eissee (2235 m. n.p.m.) to najdłuższa na świecie podziemna kolejka linowo-terenowa. Zależnie od sposobu liczenia jej trasa ma długość 4718 lub 4827 metrów. Ten dystans kolejka pokonuje w czasie 7:36. Składa się zaś z dwóch wagonów zdolnych pomieścić maksymalnie po 236 osób każdy. Tym samym może ona przewieźć nawet 15.800 osób na godzinę. Na wspomnianej stacji można się przesiąść na Goldenbahn Eissee i tą dotrzeć na poziom 2800 metrów n.p.m. Dalej krótki spacer do Gletscher Jet Bergstation, skąd jedną z dwóch kolejek krzesełkowych można dojechać na Mölltaler Gletscher czyli pułap przeszło 3100 metrów n.p.m. To najwyższy punkt całorocznej stacji narciarskiej Mölltaler Gletscher, która oferuje fanom narciarstwa w sumie 17 tras o łącznej długości 36 kilometrów. Szusować tu mogą niemal przez cały rok. Jedynie od połowy maja do połowy czerwca przewidziana jest przerwa techniczna. Ja zaraz za dolną stacją musiałem skręcić w lewo i wjechać na węższą „privatweg” dość mocno już sfatygowaną. Zapewne po każdej zimie przybywa w niej dziur i pęknięć. Do podjeżdżania była dostatecznie dobra. Na zjeździe i tak nie miałem zamiaru się rozpędzać.

Jednak nie stan nawierzchni, lecz stromizna stanowiła tu zasadniczą przeszkodę. Zaczynałem drugi „odcinek specjalny” tej góry czyli sektor o długości 3,5 kilometra i średnim nachyleniu aż 12,4%. Całe szczęście, że droga pięła się tu wieloma zakosami. Na tym sektorze było aż 25 wiraży. Niekiedy jeden od drugiego dzieliło raptem kilkadziesiąt metrów. Zatem mogłem „zjadać” przewyższenie małymi łyżeczkami. Ścianka, zakręt w prawo, ścianka, zakręt w lewo itd. W razie ewentualnej zadyszki można było pokonać zakręt nieco szerzej i tym samym dać sobie ciut więcej czasu na odsapnięcie przed kolejnym ostrym odcinkiem. W połowie dziesiątego kilometra po pierwszych siedmiu serpentynach dróżka wpadła do około 200-metrowego tunelu. Ciemnego, bo nieco skręcającego. Po 9,7 kilometra od startu zacząłem kolejną serię serpentyn. W jednym miejscu pojawił się po lewej stronie ładny widok na zbiornik wodny wykorzystywany przez elektrownię z Innerfragant. Ostatni wiraż na tym środkowym sektorze wspinaczki minąłem po przejechaniu 12,3 kilometra. Nieco dalej wjechałem do drugiego tunelu. Ten przynajmniej był płaski i prowadził na wprost, więc była w nim lepsza widoczność. Gdy z niego wyjechałem minąłem starszą parę na elektrycznych góralach. To byli jedyni cykliści jakich spotkałem w trakcie swojej wspinaczki. Po 13 kilometrach byłem już pod zarośniętą trawą tamą na Wurtenspeicher. To dolny zbiornik położony na wysokości 1685 metrów n.p.m. Do swego celu miałem jeszcze długie 10 kilometrów i co najważniejsze niemal 750 metrów w pionie. Już niebawem miałem zacząć bodaj najtrudniejszy sektor całego wzniesienia.

Delikatny łuk w prawo pod wspomnianą zaporą. Droga chwilowo obrała kierunek na południe i znów podyktowała mi ciężkie warunki. Odcinek specjalny nr 3 podobnie jak OS-2 miał mieć 3,5 kilometra, ale stromiznę jeszcze większą, bo na średnim poziomie aż 13,1%! Tym razem jednak nie mogłem liczyć na wiraże. Znów mozolne przepychanie z prędkością około 8 km/h. Najważniejsze było utrzymanie równego oddechu. Z tyłu koronka 28, czasem 32. Z przodu rzecz jasna tarcza 34. Pod koniec czternastego kilometra droga zawróciła na północ. Wspomnę, że dopiero na tej górze ujrzałem „austriackie” świstaki tak popularne we włoskich czy francuskich Alpach. W poprzednich dwóch tygodniach tylko z rzadka je słyszałem. Dopiero na tym odludziu mogłem je zobaczyć w akcji. Czuły się tu na tyle bezpiecznie, że hasały sobie wzdłuż i poprzek asfaltu. Naliczyłem sześć sztuk, lecz jeszcze większą atrakcją było ujrzenie stojącej na drodze kozicy jakieś kilkadziesiąt metrów przed mną. Ten najostrzejszy sektor zmęczyłem w 27 minut z hakiem i po 16,5 kilometrach wspinaczki znalazłem się na wysokości 2110 metrów n.p.m. Do szczytu brakowało niewiele ponad 300 metrów w pionie do zrobienia na dystansie niemal 7 kilometrów. W teorii mógł więc to być relatywnie łagodny odcinek ze średnim nachyleniem między 4-5%. W praktyce teren był nieregularny. Tu zjazd, a tam kolejna ścianka. Na krótkim wypłaszczeniu pojawił się rozjazd. Trzeba było wybrać lewą opcję, gdyż prawa była ślepą dróżką do kolejnego sztucznego jeziorka, a mianowicie Feldsee. Krótki zjazd do łuku drogi, po czym na osiemnastym kilometrze kilkaset metrów spędzonych pod dachem trzech galerii. Za nimi mocna ścianka, po czym na dziewiętnastym kilometrze więcej zjazdu niż wspinaczki.

Pod koniec dwudziestego kilometra minąłem jeziorko Stübelsee (2205 m. n.p.m.), zaś czterysta metrów dalej stację pośrednią Eissee. Stąd do mety brakowały już niespełna 3 kilometry. Pierwsza połowa tej końcówki to stromy odcinek z trzema wirażami zakończony wjazdem na poziom Weißsee (2365 m. n.p.m.). Minąłem tu stojące po prawej stronie drogi schronisko Weißseehaus. Potem był łatwiejszy odcinek wzdłuż wschodniego brzegu jeziorka i na koniec jeszcze jedna ścianka, lecz z dwoma końcówkami. Początkowo odbiłem w lewo i wjechałem na koronę zapory trzymającej wody Hochwurtenspeicher. Po chwili zawróciłem uznając, iż pewnie wyżej dociera prawa końcówka drogi. Było tam do przejechania jeszcze 600 metrów. Dojechałem do końca asfaltu, cyknąłem kilka zdjęć i rozejrzałem się za miejscem, gdzie mógłbym się schować przed wiatrem. Na górze było tylko 8 stopni, zaś wietrzysko potęgowało odczucie chłodu. Pod budką robotników przebrałem się, po czym zjechałem kawałek by raz jeszcze wjechać na koronę zapory tym razem na szybką sesję foto. Po drodze spotkałem Adka, który też zrazu wybrał krótszy, lewy finisz. Stojąc na tamie zerkałem tak na lazurowe wody zbiornika jak i na zachód w kierunku szczytu Weißseekopf. Gdzieś tam po jego drugiej stronie była nasza środowa meta przy Großsee. Według stravy na zdobycie Hochwurtenspeicher czyli pokonanie segmentu o długości 22,49 kilometra potrzebowałem 2h 04:43 (avs. 10,8 km/h). Adriano spędził na nim 1h 51:26 (avs. 12,1 km/h). Gdybyśmy od razu finiszowali na prawo można by z tych czasów urwać minutę lub półtorej. Mój kompan otarł się o tutejsze podium. Na „liście rankingowej” wskoczył na czwarte miejsce. Ja jestem na niej dziewiętnasty pośród 74 osób. Co ciekawe liderem jest Polak czyli Krzysiek z Wrocławia, który 25 czerwca 2022 roku wdrapał się tu w czasie 1h 39:11 bijąc poprzedni KOM o niemal dwie minuty. Chapeau bas.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7785572388

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7785572388

HOCHWURTENSPEICHER by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7784393134

ZDJĘCIA

Hochwurten_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Hochwurtenspeicher została wyłączona

Marterle

Autor: admin o 9. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Witschdorf (B111, L23)

Wysokość: 1836 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1003 metry

Długość: 11,6 kilometrów

Średnie nachylenie: 8,6 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W piątek pogoda była nie lepsza niż w czwartek. Aura tak samo kiepska, ale nasz pomysł na uratowanie dnia krańcowo różny. Zamiast krążyć po regionie postanowiliśmy czym prędzej zaliczyć ciekawy podjazd, który mieliśmy niemal pod samym domem. Dzień był bardzo pochmurny i chłodny jak na końcówkę kalendarzowego lata, ale z rana jeszcze nie padało. Liczyliśmy, że deszcz wstrzyma się ze swym występem przynajmniej do południa. To jest zanim zdołamy odwiedzić Marterle. Tym mianem miejscowi ochrzcili górską polanę, położoną na wysokości ponad 1800 metrów n.p.m., na której to stoi najwyżej położony kościół pielgrzymkowy w Austrii. Ponoć w połowie XIX wieku stał w tym miejscu krzyż meteorologiczny. Następnie pewien pasterz z pobliskiej osady Wenneberg w roku 1854 wybudował tu kaplicę w podzięce za wyleczenie z ciężkiej choroby. Co ciekawe proboszcz z Rangersdorf poświęcił ją 9 września 1860 roku czyli jakby nie patrzeć ruszyliśmy na ten podjazd w 162. rocznicę tego wydarzenia. Na przełomie wieków postanowiono, że na miejscu kaplicy powstanie kościół. Jego budowę rozpoczęto w czerwcu 1902 roku. We wrześniu 1904 roku świątynia była już gotowa, zaś jej uroczystej konsekracji dokonał 22 czerwca 1906 roku pochodzący z tych stron Josef Kahn, biskup z diecezji Gurk. Mniej więcej w tym samym czasie otwarto naprzeciw kościoła karczmę co by strudzeni pielgrzymi mieli gdzie się posilić. Dziś funkcjonuje ona jako zajazd Alpengasthaus Marterle zarządzany przez Erikę Thaler. Nieopodal działa też Rangersdorfer Hütte, więc turyści nie są tu skazani na ofertę kulinarną jednej tylko restauracji. Pośród okolicznych szczytów najwyższy jest Zellinkopf (2597 m. n.p.m.), do którego z Marterle prowadzi pieszy szlak długości 4,4 kilometra. Tutejsze góry zaliczane są do Golbergruppe wchodzącej w skład Wysokich Taurów.

Podjazd pod Marterle zaczyna się we wsi Witschdorf należącej do gminy Rangersdorf. Trzeba na nim pokonać nieco ponad tysiąc metrów w pionie na dystansie niespełna 12 kilometrów. Niemniej na profilu rodem z „cyclingcols” różnica poziomów pomiędzy zjazdem z drogi B106 a wspomnianym kościółkiem wynosi tylko 992 metry. Mniejsza jednak o detale. Tak czy owak był to kolejny podjazd z gatunku HC na naszym karynckim szlaku. Na holenderskiej stronie wyceniono go na 872 punkty czyli odrobinę niżej niż krótszą, lecz bardziej stromą wspinaczkę pod Maltaberg. Marterle okazuje się tu jednak trudniejsze niż niejedno wzniesienie rozsławione wydarzeniami z tras Wielkich Tourów. Dla porównania obecne na Tourze pirenejskie finały pod Luz Ardiden czy Pla d’Adet warte są w tej skali „tylko” 814 i 768 punktów. Legenda Vuelty czyli Lagos de Covadonga uzyskała tu 840 oczek, zaś odkryta niedawno na Giro i znana nam Alpe di Mera jedynie 803. Mimo to pośród 27 premii górskich jakie zaliczyliśmy na tym wyjeździe ta „górka” pod względem trudności była ledwie siedemnasta. To pokazuje jak wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę, skoro tego typu podjazd był bliżej końca niż czoła tabeli. Na Marterle trudniejsza jest pierwsza połowa wspinaczki. Dolny segment o długości 5,2 kilometra ma średnie nachylenie 9,5%. Potem na szóstym kilometrze jest kilkusetmetrowe wypłaszczenie. Po czym na górnych 6 kilometrach przeciętna wynosi 8,3%. Ogólnie im dalej tym luźniej. Na ostatnich dwóch kilometrach dłuższe odcinki trzymają już tylko na poziomie 7-7,5%. Najtrudniejszy kilometr tego wzniesienia ma średnio 11,8%, zaś najcięższy 5-kilometrowy segment wartość 9,6%. Wszystkie odcinki z dwucyfrową stromizną składają się zaś na łączny dystans 5,6 kilometra.

Góra była blisko bazy, więc tego przedpołudnia Adrianowa Honda „miała wolne”. Ruszyliśmy się z domu na rowerach o godzinie 9:10. Najpierw krótki zjazd ku krajówce nr 106. Na szczęście nie musieliśmy na nią wjeżdżać. Akurat w tej części doliny równolegle do niej pociągnięto alejkę, z której skorzystaliśmy tak na dojeździe jak i powrocie z Witschdorf. Od podnóża góry dzieliło nas tylko 4,5 kilometra. Dojazd generalnie prowadził w terenie płaskim, za wyjątkiem niewielkiej hopki w trakcie przejazdu przez Rangersdorf. Po około 10 minutach byliśmy już na miejscu. Nawet w dolinie było chłodno. O tej porze dnia ledwie 15 stopni. Podjazd ten co prawda startuje z ulicy wiodącej do Witschdorf, lecz bynajmniej nie przechodzi przez tą wioskę. Już po stu metrach należało odbić w lewo i wjechać na dróżkę biegnącą w kierunku zachodnim. Przez pierwsze kilkaset metrów biegła ona równolegle do porzuconej „krajówki”. Tu od razu zrobiło się stromo. Za pierwszym wirażem zaczął się 500-metrowy odcinek o średniej 13%. Droga od czasu do czasu zmieniała kierunek. Do połowy drugiego kilometra minąłem cztery wiraże. Oczywiście niemal od początku jechaliśmy osobno. Każdy na miarę własnych możliwości. Tym razem moja strata do Adka rosła w umiarkowanym tempie i jak się miało okazać jedynie do czasu. W każdym razie na pierwszych 3 kilometrach straciłem kolegi 1:12. Na tym etapie podjazdu szosa minęła zjazd w lewo ku osadzie Mentl, zaś po chwili kolejny tym razem w prawo do Pflor. W połowie czwartego kilometra przejechałem przez centralną część Lobersberg, największej osady na tym górskim szlaku. Potem na wirażu z początku piątego kilometra minąłem dróżkę prowadzącą do osady Stein. Jeszcze niespełna kilometr i na dojeździe do Verhach stromizna zdecydowanie odpuściła.

Kilkaset niemal płaskich metrów na dojeździe do Mortelbauer czyli minutka-półtorej na złapanie głębszego oddechu. Chwilę później minąłem Blick Lienzer Dolomiten czyli punkt z widokiem na austriacki skrawek Dolomitów. Na siódmym kilometrze z przejazdem przez Wiesenbauer znów było ciężko. Nachylenie nieco zelżało na początku ósmego kilometra, gdy droga wpadła do ciemnego lasu. Pozostała w nim niemal do końca, zrazu prowadząc na zachód. Na dziesiątym zakręcie zawinęła się w prawo, by już do końca prowadzić w kierunku wschodnim. Niebawem wjechałem w chmury, więc widoczność znacząco się pogorszyła. Powietrze do cna przesiąknięte było wilgocią. Na przedostatnim kilometrze wzdłuż szosy zaczęły się pojawiać stacje drogi krzyżowej, zaś półtora kilometra przed finałem minąłem kapliczkę z figurką Matki Boskiej. Jeszcze kilka minut wysiłku i nareszcie dostrzegłem we mgle białą bryłę kościółka Marterle. Przejechałem asfaltowy łuk wokół niego i wpadłem na polanę między świątynią a Alpengasthaus Marterle. Wspinaczkę ukończyłem w niecałą godzinę. Segment o długości 11,91 kilometra pokonałem w 59:47 (avs. 12 km/h). Tylko kolegi jakoś mi tu brakowało. Musiałem na niego poczekać dobre 10 minut. Adriano miał po drodze parę problemów technicznych. Najpierw zrestartował mu się Garmin, potem jeszcze spadł łańcuch. Przede wszystkim zaś na początku czwartego kilometra zboczył z trasy. W sumie przejechał poza nią 4,2 kilometra i dodał sobie 255 metrów przewyższenia. Stracił na tym wszystkim kwadrans czyli bez owych przygód spokojnie mógł zdobyć Marterle w 55 minut. Na górze mieliśmy tylko 10 stopni. Na szczęście gospoda była otwarta, więc wpadliśmy do niej zagrzać się i wypić coś gorącego. Pogoda szła ku gorszemu. W drodze powrotnej przez pierwsze 5 kilometrów zjeżdżaliśmy w „mlecznej poświacie”. Natomiast w dolinie dość mocno wiało. Do bazy wróciliśmy w samo południe. Udało się nam umknąć przed nadciągającą ulewą.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7779063638

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7779063638

EGGER ALM by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7775294455

ZDJĘCIA

Marterle_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Marterle została wyłączona

Egger Alm

Autor: admin o 8. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Moderndorf (B111, L23)

Wysokość: 1410 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 827 metrów

Długość: 10,5 kilometrów

Średnie nachylenie: 7,9 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W czwartek zgodnie z zapowiedziami pogoda była kiepska. Od rana padało i co gorsza na żadne przejaśnienia się nie zapowiadało. Przeglądaliśmy różne strony meteo by wypadać prognozy dla bliższej i dalszej okolicy. Dla rozmaitych miejsc znajdujących się w promieniu dwóch godzin jazdy samochodem od naszej bazy. By jakoś uratować ten dzień pod względem sportowym byłem skłonny ruszyć nawet do Włoch. Z bazy mieliśmy około 100 kilometrów do rejonów Tolmezzo czy Cortiny. Adrian zaakceptowałby taki pomysł, gdyby tylko mogło to w jakiś sposób nam pomóc. Niestety ze strony „il.meteo.it” wynikało, iż po drugiej stronie granicy sytuacja pogodowa jest wcale nie lepsza. Ostatecznie uznałem, iż spróbujemy szczęścia na Egger Alm. To konkretny, acz stosunkowo krótki podjazd pod włoską granicą. Zaczynający się nad rzeką Gail (prawym dopływem Drawy), która oddziela Alpy Gaitalskie od Alp Karnickich. Te drugie piętrzą się wzdłuż austriacko-włoskiej granicy na odcinku około 100 kilometrów. Od wschodu sąsiadują z Karawankami, zaś na zachodzie z Dolomitami. Najwyższym szczytem Alpy Karnickich jest Hohe Warte vel Monte Coglians licząca 2780 metrów n.p.m. Z Austrii do Włoch przez to pasmo górskie prowadzą dwie krajowe drogi. Na wschodzie B90 przekracza granicę na Nassfeld Pass (1530 m. n.p.m.), zaś na zachodzie łatwiejsza B110 biegnie przez Plöckenpass (1357 m. n.p.m.). Przed dziesięciu laty wjechałem na obie te przełęcze. Niemniej od włoskiej strony czyli można rzec, iż zaliczyłem wtedy: Passo di Pramollo oraz Passo di Monte Croce Carnico.

Włoska część Alp Karnickich oferuje fanom kolarskich wspinaczek znacznie więcej atrakcji. Carnia to przede wszystkim słynny, ultra-stroma Monte Zoncolan (1735 m. n.p.m.). Góra wykorzystana na Giro d’Italia już siedmiokrotnie począwszy od roku 2003. W jej okolicy są jeszcze dwa bardzo trudne wzniesienia. Monte Crostis (1982 m. n.p.m.), która w ostatniej chwili została „wycięta” z trasy Giro-2011 z uwagi na niebezpieczny zjazd oraz ekstremalna Passo della Forcella (1825 m. n.p.m.) uważana za jeden z najtrudniejszych podjazdów Europy. Dodać jeszcze trzeba wypróbowane na Giro z 2013 roku wymagające wspinaczki na Sella Ciampigotto (1790 m. n.p.m.) i Passo Cason di Lanza (1558 m. n.p.m.). Jak również znacznie łatwiejszą Cima Sappada (1292 m. n.p.m.) przetestowaną na Giro trzykrotnie. Pamiętną jednak przede wszystkim z szalonego etapu w 1987 roku czyli „przewrotu pałacowego” w domu Carrera. Po austriackiej stronie poza wspomnianymi podjazdami ku włoskiej granicy warta zaliczenia jest bodaj tylko wspinaczka do Egger Alm. Przy czym można ją sobie przedłużyć wjazdem częściowo po szutrze na poziom Poludniger Alm (1695 m. n.p.m.). Podnóże tego wzniesienia znajduje się we wsi Möderndorf, leżącej 2 kilometry na południe od powiatowego miasteczka Hermagor-Presseger See. Pomyślałem, że jeśli w tej okolicy załapiemy się choć na dwugodzinne okienko bezdeszczowe to zdążymy zrobić około 10-kilometrowy Egger Alm w znośnych warunkach pogodowych. Gdyby zaś jakimś cudem nie padało tam przez kilka godzin to pod bokiem mieliśmy jeszcze niewiele dłuższą wspinaczkę z Tröpolach na Nassfeld Pass i to byłaby już pełnia szczęścia.

Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się ruszyć w tym kierunku. Do przejechania samochodem mieliśmy 83 kilometry. Niemal półtorej godziny jazdy. Po drodze dwie niewysokie przełęcze i krótka wizyta w Ost Tirolu. Prawie cała trasa na drogach krajowych. Trochę ich było. Najpierw B106, potem 107 przez Iselberg Pass (1209 m. n.p.m.), B100, B110 przez Gailberg Sattel (981 m. n.p.m.) i B111 od Kötschach na całym odcinku w dolinie Gail. Prawdę mówiąc gdybym zawczasu przeznaczył jeden dzień na wizytę w Alpach Karnickich to łatwiej i szybciej mogliśmy ku nim dojechać z naszej bazy nr 2 w Arriach. Niemniej jako się rzekło ten wypad nie był planowany. To była wycieczka ad hoc. Wymyślona naprędce, by kolejnego dnia naszych wakacji nie przesiedzieć bezczynnie pod dachem. Zbliżając się do celu podróży tuż przed Hermagor musieliśmy skręcić w prawo by wpaść na lokalną drogę L23. Następnie przeskoczyliśmy na prawy brzeg wspomnianej rzeki i wjechaliśmy do Möderndorf. Choć miejscowość ta liczy sobie raptem 150 mieszkańców to może się pochwalić XIV-wiecznym zamkiem. Schloss Möderndorf to 3-kondygnacyjna budowla na planie sześcianu, aktualnie będąca siedzibą Gailtaler Heimatmuseum. Jadąc na południe przejechaliśmy całą wieś i zatrzymaliśmy się na skraju lasu. Trafiła się nam tu zatoczka w sam raz na pozostawienie auta. Przy niej stał drewniany domek czy raczej składzik, a obok niego ławeczka pomocna przy rozładunku. Ponieważ podjechaliśmy już nieco metrów od najniższego punktu drogi to na start podjazdu postanowiliśmy się cofnąć do mostu nad Gail. Ostatecznie tą wspinaczkę rozpoczęliśmy spod restauracji Gail-Wirt, znajdującej się na północnym brzegu rzeki.

Na stronie „cyclingcols” próżno szukać podjazdu pod Egger czy Poludniger Alm. Tym samym robiąc stosowny „wywiad” na temat czekającej nas wspinaczki musiałem polegać na profilu i opisie zawartym w jednym z tomów znakomitej serii wydawniczej „Passi e Valli in Bicicletta”. Włosi wydali przeszło dwadzieścia pozycji z tego cyklu, w tym dwie na temat bliskich im podjazdów zagranicznych. Tom 5 poświęcili Karyntii, zaś ostatni 24 Słowenii. Cóż zatem mogliśmy się dowiedzieć z książki pt. „Carinzia”? Opublikowany tam profil tego wzniesienia oznajmiał, iż Möderndorf od Egger Alm dzieli równo 10 kilometrów. Na początek mieliśmy mieć łatwe 900 metrów z przeciętnym nachyleniem 4%. Potem mocne 8,2 kilometra o średniej stromiźnie 9,3%. Na sam koniec zaś kolejny odcinek o długości 900 metrów. Tym razem ze zmiennym nachyleniem tj. od umiarkowanego do żadnego i z powrotem do umiarkowanego. Jak już wspomniałem tą wspinaczkę można było pociągnąć dalej. Najpierw po falsopiano do jeziorka Eggeralmsee, potem lekko w dół ku Dellacher Alm (1380 m. n.p.m.). Za tą osadą ostry kilometr pod górę, ale potem od wysokości 1485 metrów n.p.m. zapowiadano już jazdę po szutrach przez ponad 5 kilometrów i tylko niekiedy z solidnym nachyleniem. Droga ta maksymalnie osiąga pułap 1710 metrów n.p.m. po czym delikatnie opada ku Poludniger Alm. Jednym słowem można było „połknąć” jeszcze 300 metrów w pionie, lecz kosztem przejechania prawie 10 dodatkowych kilometrów. Przy tym w dużej mierze po niepewnej nawierzchni. Uznaliśmy, że to już „gra nie warta” świeczki. Tym bardziej w dniu z mocno niepewną pogodą.

Wystartowaliśmy o 11:10 z zamiarem dotarcia jedynie do Egger Alm. Adriano potraktował tą górę ulgowo czyli przejechał się moim tempem. Łagodny wstęp do podjazdu okazał się nieco dłuższy niż w teorii. Skończył się dopiero jakieś 1,3 kilometra za Möderndorf. Dokładnie zaś na zakręcie w lewo usytuowanym przy wejściu do miejscowej atrakcji turystycznej czyli Garnitzenklamm. Jest to 4,5-kilometrowy wąwóz znany ze swych wodospadów, spektakularnych formacji skalnych oraz szmaragdowych zatoczek. W trakcie zasadniczej wspinaczki pod Egger Alm najtrudniejszy miał być początek oraz końcówka owych 8 kilometrów. Na dole trzeba było pokonać odcinek 1600 metrów o średniej 11,6%, zaś na górze 1400 metrów z przeciętną 11,1%. Pomiędzy nimi stromizna utrzymywała się na poziomie od 6,5 do 10%. Za Gernitzenklamm droga przez blisko dwa i pół kilometra biegła cały czas na wschód. Pod koniec czwartego kilometra minęła jeden po drugim trzy wiraże, po czym zdecydowanie ruszyła na zachód. Potem na szóstym i siódmym kilometrze pokonaliśmy w sumie dziewięć klasycznych „patelni”. Przed ostatnią z nich czyli „kehre 12” po prawej stronie był niezły widok na Gailtal jak i piętrzące się za nią pasmo górskie, które poznaliśmy choćby podczas wspinaczki po Goldeck Panoramastrasse. Do szczytu brakowało nam jeszcze 300 metrów w pionie. Jechaliśmy po wąskiej i mokrej drodze w ciemnym lesie, ale przynajmniej z góry na nas nie kapało. Pod koniec ósmego kilometra po delikatnym łuku w lewo zaczęła się ostatnia większa trudność tego wzniesienia. Droga biegła stąd bardziej w kierunku południowym, zaś stromizna faktycznie przytrzymała nas niemal przez półtora kilometra.

Przebrnęliśmy i tą ścianę, po czym w połowie dziesiątego kilometra minęliśmy parking przed Egger Alm. Na sam koniec jeszcze 400 metrów podjazdu z nachyleniem do 7,5% i byliśmy już w centrum tej osady pasterskiej. Zamieszkanej jedynie w sezonie letnim. Z mleka miejscowych krów wyrabia się tu regionalny Gailtaler Almkäse. Jak można się dowiedzieć ze strony „sztukasmaku” zaliczany jest on do serów twardych. Ma gładką konsystencję i wiele drobnych oczek. Smak aromatyczny i lekko pikantny. Ponoć wyczuwa się w nim smak ziół, alpejskiej trawy i kwiatów. Wjechawszy między drewniane domki zrazu pojechaliśmy dalej by dotrzeć do Egger-Alm-See. Przejechaliśmy kolejny kilometr, ale po prawej stronie drogi ujrzeliśmy tylko łachę piachu. Najwyraźniej spora część tego jeziorka wyschła w ostatnich latach. Na stravie znalazłem segment o długości 9,93 kilometra, na którym spędziliśmy 52:21 (avs. 11,4 km/h). Natomiast ciężki środek czyli dystans 8,04 kilometra pokonaliśmy w 43:58 jadąc z prędkością 11 km/h. Z naszej mety zawróciliśmy do osady, gdzie w miłej atmosferze spędziliśmy blisko pół godziny pod dachem Gasthaus Alte Käserei. Po zjeździe około wpół do drugiej byliśmy już w samochodzie. Nadal nie padało, więc podjechaliśmy 9 kilometrów na zachód do Tröpolach. Liczyliśmy, że uda nam się jeszcze wspiąć na Nassfeld Pass. To podjazd w rejonie największej karynckiej stacji narciarskiej. Bardzo podobny do sąsiedniego. Ma długość 11,2 kilometra przy średniej 8,2% i max. 14%. Byłoby tu do zrobienia co najmniej 918 metrów w pionie, choć zasadniczą wspinaczkę można sobie wydłużyć dojazdem do Watschiger Alm (1625 m. n.p.m.). Stanęliśmy na wielkim parkingu ponad wioską by popatrzeć w niebo i zorientować się czy warto wyjmować rowery. Niestety z zachodu nadciągały czarne chmury. Nie zwiastowały nic dobrego. Ostatecznie postanowiliśmy nie kusić losu. Rychło podziękowaliśmy sobie za podjęcie dobrej decyzji, gdy w drodze powrotnej już na szosie B111 trafiło nas pierwsze oberwanie chmury.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7775308839

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7775308839

EGGER ALM by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7775294455

ZDJĘCIA

Egger-Alm_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Egger Alm została wyłączona

Franz-Josefs Hohe

Autor: admin o 7. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Rojach (B107)

Wysokość: 2369 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1262 metry

Długość: 19,5 kilometrów

Średnie nachylenie: 6,5 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Z Großsee na spokojnie zjechałem do Döllach po wpół do pierwszej. Pogoda była jeszcze przyzwoita. Temperatura 20 stopni i zachmurzenie umiarkowane. Niemniej późniejszym popołudniem mogliśmy już nie mieć korzystnych warunków do jazdy. Tymczasem mieliśmy do zrobienia jeden z dłuższych podjazdów tej wyprawy. Trzeba było czym prędzej przenieść się do Rojach na start drugiej wspinaczki. Tym razem mieliśmy się wspinać w głównej dolinie czyli na szlaku prowadzącym przez Mölltal. Po dwunastu latach wróciłem na Großglockner Hochalpenstrasse, zaś po blisko dwóch dekadach na jej południową stronę. W Austrii ładnych i zarazem wymagających szosowych dróg jest bez liku. Panoramiczne trasy: Villacher, Malta czy Goldeck bezsprzecznie warte są zobaczenia i co więcej przejechania. Szlaki biegnące ku Grosser Speikkogel czy Hochwurtenspeicher są piekielnie trudne. Natomiast szosy wiodące pod lodowce Tiefenbach i Rettenbach (ponad Solden) oraz Gepatsch (doliną Kaunertal) docierają na wysokość aż 2750-2800 metrów n.p.m. Tym niemniej nikt w tym kraju nie ma wątpliwości, iż królową wszystkich austriackich dróg alpejskich jest wspomniana już Grossglockner Hochalpenstrasse. To wysokogórska szosa o długości niemal 48 kilometrów łącząca miejscowość Bruck an der Großglocknerstrasse w landzie Salzburg z Heiligenblut am Großglockner w Karyntii. Przy czym odcinek pomiędzy bramkami poboru opłat jest znacząco krótszy. Północna stoi bowiem w Ferleiten (1151 metrów n.p.m.), zaś południowa 4 kilometry za Heiligenblut na wysokości aż 1691 metrów n.p.m.

Wybudowanie tej drogi stało się dla Austriaków koniecznością po przegranej I Wojnie Światowej. Nowo powstała Republika była państwem 7-krotnie mniejszym od dawnego Cesarstwa. Poza jej granicami znalazł się nawet germański Południowy Tyrol. Tym samym Górna Karyntia oraz Tyrol Wschodni utraciły swe połączenie z północnymi landami prowadzące przez stosunkowo nisko położoną przełęcz Brenner. Zlecenie na projekt nowej drogi otrzymał inżynier Franz Wallack, który już w 1924 roku przedstawił swój pomysł karynckim władzom. Sprawa na jakiś czas przycichła, ale pod koniec lat 20. temat podjął gubernator Salzburga Franz Rehrl, ponoć zapalony kierowca samochodowy. Dzięki niemu w roku 1930 prace w końcu ruszyły. Drogę oficjalnie oddano do użytku 3 sierpnia 1935 roku. Budowa kosztowała 910 milionów ówczesnych szylingów. Ponoć nieco mniej niż się spodziewano. Po otwarciu w latach 1967 i 1975 tunelu Felbertauern (na zachodzie) i autostrady Tauern A10 (na wschodzie) to drogowe połączenie południa z północą straciło swe strategiczne znaczenie. Tym niemniej pozostało wielką atrakcją turystyczną. Choć dostępną jedynie przez cieplejszą połowę roku od początku maja do końca października. Za przejazd po „królewskiej” drodze płaci się słono. Firma Großglockner Hochalpenstraßen AG za jednorazowy przejazd pobiera tu od kierowców samochodów 40 Euro, zaś od motocyklistów 30 „Ojro”. Główny szlak owej drogi swój najwyższy punkt osiąga w tunelu na przełęczy Hochtor 2504 metry n.p.m. Przy czym po północnej stronie najtrudniejsza faza podjazdu kończy się już 6 kilometrów wcześniej na Fuscher Törl (2428 m). Po obu stronach wspomnianej przełęczy są też „autonomiczne” końcówki. Na północy to Edelweißspitze (2571 m. n.p.m.), zaś na południu Kaiser-Franz-Josefs-Höhe (2369 m. n.p.m.).

Na rozgrywanym od 1947 roku wyścigu Dookoła Austrii (Österreich-Rundfahrt) podjazd na Hochtor szybko stał się stałym punktem trasy. W roku 1949 jako pierwszy na tej przełęczy pojawił się Austriak Richard Manapace. W ciągu kolejnych siedmiu dekad uczestnicy tych zawodów aż 64 razy wspinali się ku premii górskiej, rzadziej mecie na zboczach Großglocknera. W sezonie 2000 wjechano na ten kolarski szczyt nawet dwukrotnie tj. z obu stron niczym na Col du Galibier podczas TdF 2011. Pierwsi na górze zyskiwali zaszczytne miano „Glocknerkonig”. Tytuł niemal równie ważny co wygranie całego wyścigu. Kilku asów zdobyło go dwukrotnie, w tym m.in. Luksemburczyk Charly Gaul (1951-52), który w drugiej połowie lat 50. wygrał dwie edycje Giro d’Italia oraz Tour de France z roku 1958. Jednak rekordzistą na tym polu został kolarz, który zawodowego peletonu nigdy nie zawojował. To znaczy trzykrotny zwycięzca całego wyścigu Austriak Rudolf Mitteregger. On zgarnął tą premię aż czterokrotnie, bo w latach 1970-71 oraz 1973-74. W bliższych nam czasach tytuł ten przyznawano również za wygranie etapów kończących się w rozmaitych miejscach przy Grossglockner Hochalpenstrasse. W 2010 roku trzeba było być pierwszym na Franz-Josefs-Höhe (Riccardo Ricco), w 2016 na Edelweißspitze (Jan Hirt), zaś w 2018 roku na Fuscher Törl (Pieter Weening). W XXI wieku królami Glocknera zostawali tej klasy profi co: Ivan Basso (2001), Juan-Miguel Mercado (2005) czy Jakob Fuglsang (2012). Dodać trzeba, iż w czasach słusznie minionych, gdy Österreich-Rundfahrt miał status wyścigu open ta góra była dla „amatorów” zza żelaznej kurtyny de facto najtrudniejszym wzniesieniem z jakim mogli się zderzyć w całym sezonie. Jedynym polskim kolarzem, który wygrał tą premię górską pozostaje Mieczysław Korycki, który uczynił to w 1984 roku na etapie z Döllach do Söll, wygranym zresztą przez Andrzeja Mierzejewskiego.

Ja swoje spotkania z Großglocknerem czyli po polsku „Wielkim Dzwonnikiem” rozłożyłem na lata, by nie powiedzieć na dekady. Najpierw 20 lipca 2003 roku w ostatnim dniu pierwszej alpejskiej wycieczki podjechałem z Rojach na Hochtora. Potem 3 czerwca 2010 roku wspiąłem się z Bruck czy raczej od Embachkapelle na Edelweißspitze. Teraz zaś 7 września 2022 roku mogłem w końcu poznać trzecią metę w tym rejonie czyli Franz-Jozefs-Höhe. Można powiedzieć, że na koniec zostawiłem sobie najłatwiejszą z trzech wspinaczek. Niemniej od razu uprzedzając fakty dodam, że i tak bolało, nawet bardziej niż się spodziewałem. Co ciekawe za każdym razem na Großglocknerze miałem zupełnie inną pogodę. Za pierwszym razem wspinałem się w upalny letni dzień. Za drugim zacząłem w deszczu, zaś kończyłem w iście zimowej scenerii przy temperaturze około zera. Teraz warunki były jakby neutralne. Przynajmniej przez większą część trasy, bowiem w rejonie mety zrobiło się już nieciekawie. Cóż zatem mnie i Adriana czekało w te popołudnie? Przede wszystkim to długi podjazd. Na tej wyprawie najdłuższy z dotychczasowych, zaś ostatecznie drugi pod tym względem. Z pozoru stosunkowo łagodny. Przynajmniej jak standardy karynckie. Suche dane oznajmiały 19,5 kilometra z przeciętnym nachyleniem 6,5%. Jednak gdy z dystansu odejmie się niemal 2 kilometry zjazdu między Kasereck i Guttal plus doda te kilkadziesiąt metrów przewyższenia, które trzeba po nim odzyskać to wychodzi już 17,6 kilometra z solidną średnią 7,6%. Mamy tu dwa około 9-kilometrowe segmenty wspinaczki przedzielone wspomnianym obniżeniem terenu. Zdecydowanie najtrudniejszym sektorem jest zaś druga część dolnego segmentu czyli przeszło 6-kilometrowy odcinek między Heiligenblut a Kasereck o średniej niemal 10%.

„Cyclingcols” to wzniesienie wycenił na 1100 punktów, acz to wartość obliczona dla podjazdu obejmującego także 20-kilometrowy odcinek „falsopiano” między Reintal a Rojach. W każdym razie wszystko co najciekawsze i tak czeka tu cyklistów na kolejnych 20 kilometrach. To powyżej Rojach trzeba pokonać najtrudniejszy kilometr ze średnią 12,6% oraz 5-kilometrowy segment z przeciętnym nachyleniem 9,8%. Po drodze zaś 5,9 kilometra dystansu z dwucyfrową stromizną. Franz-Josefs-Höhe jest jedną z zaledwie pięciu austriackich lokalizacji, które gościły u siebie etapową metę Giro d’Italia. W latach 1971 i 2011 kończyły się tu bowiem górskie odcinki „La Corsa Rosa”. Swoją drogą to zadziwiające, że jedynie na trasach 7 ze wszystkich 105 edycji wyścigu Dookoła Włoch pojawiły się etapy z finałem na austriackiej ziemi. Tego zaszczytu oprócz Franza-Josefa dostąpiły bowiem jeszcze tylko cztery miasta i miasteczka tzn. Innsbruck (w roku 1988), Klagenfurt (1990), Lienz (1994 i 2007) oraz Mayrhofen (2009). Meta na Franz-Josefs-Höhe z 1971 roku była więc pierwszym etapowym finiszem Giro na terenie Austrii. Przy okazji góra ta stała się pierwszą zagraniczną premią rangi Cima Coppi. Od tego czasu minęło przeszło pół wieku i w tym czasie jeszcze tylko dwa inne wzniesienia spoza Italii uzyskały ów status: francuska Col d’Izoard (1982) oraz szwajcarski Simplonpass (1985). Tamten górski odcinek wygrał Włoch Pierfranco Vianelli, który o 1:09 i 1:37 wyprzedził swych dwóch rodaków. Drugi finiszował Primo Mori, zaś trzeci był Giancarlo Polidori. Za ich plecami 6-osobową grupkę asów ze stratą 4:31 przyprowadził Szwed Gosta Pettersson. Triumfator Giro-1971 nadrobił tego dnia przeszło półtorej minuty nad liderującym jeszcze Włochem Claudio Michelotto.

Z kolei w trakcie Giro z 2011 roku ówczesny lider wystąpił na Franz-Josefs-Höhe w roli głównej, lecz ostatecznie cały wyścig wygrał jedynie de facto. Mowa o Hiszpanie Alberto Contadorze. „El Pistolero” podobnie jak kilka dni wcześniej na Etnie odjechał rywalom wespół z filigranowym Jose Rujano. Tym razem jednak inaczej niż na Sycylii pozwolił wygrać Wenezuelczykowi. Obaj nadrobili nad kolejnymi zawodnikami niemal półtorej minuty. Jako trzeci finiszował Francuz John Gardet ze stratą 1:27. Natomiast śp. Michele Scarponi, którego po dyskwalifikacji Contadora za grzechy rodem z TdF-2010, ogłoszono oficjalnym zwycięzcą całej imprezy stracił do najmocniejszej dwójki 1:36. W tym samym miejscu dwukrotnie wyznaczano też mety etapów Österreich-Rundfahrt. Za pierwszym razem czyli w 1977 roku wygrał tu mało znany Włoch Luca Olivetto. Przy drugiej okazji również triumfował kolarz rodem z Italii. To znaczy sławny-niesławny Riccardo Ricco, który w drodze po generalne zwycięstwo w edycji z 2010 roku wyprzedził na tej górze o 41 sekund Hiszpana Sergio Pardillę i swego rodaka Emanuela Sellę. Jak łatwo się domyślić ta kolarska góra zawdzięcza swą nazwę cesarzowi Austrii Franciszkowi Józefowi, który rządził tym krajem niemal przez siedem dekad od 1848 do 1916 roku. W początkach swego panowania tj. w 1856 roku odwiedził on ten punkt widokowy wraz ze swą małżonką Elżbietą Bawarską (popularną „Sisi”) by podziwiać Großglockner (3798 m. n.p.m.) jak i najdłuższy lodowiec Alp Wschodnich czyli Pasterze. Jęzor lodu schodzący ze szczytu Johannisberg (3453 m. n.p.m.), który w połowie XIX wieku zajmował powierzchnię 30km2. Dziś ma on już tylko 17,3 km2 i długość 8,3 kilometra.

Jadąc autem w górę Mölltal zatrzymaliśmy się na wysokości Pockhorn, gdy ujrzeliśmy po lewej stronie szosy mały parking, na którym można było się swobodnie wypakować. Tym samym po wskoczeniu na rowery na start wspinaczki musieliśmy się cofnąć jakieś 800 metrów. Ta wyraźnie zaczyna się po minięciu stacji benzynowej Socar. My zjechaliśmy ciut dalej, bo do centrum Rojach. Adrian wyszalał się na Großsee i uznał, że na Franza-Josefa może wjechać razem ze mną. Ucieszyłem się z tej propozycji, acz jednocześnie wiedziałem, że trzeba będzie się postarać by nie znużyć kolegi swoim tempem. Zakładałem, że kluczowe będzie utrzymanie dobrego rytmu jazdy na najtrudniejszym odcinku pomiędzy Heiligenblut i Kasereck. Tymczasem na sam początek trzeba było pokonać luźniejszy sektor o długości 3,1 kilometra i przeciętnym nachyleniu 6,1%. Jednak nawet na nim nie brakowało solidniejszych fragmentów ze stromizną do 9%. W połowie trzeciego kilometra teren na krótko się wypłaszczył. Następnie odcinek z umiarkowanym nachyleniem zawiódł nas do centrum Heiligenblut. To gmina z niespełna tysiącem mieszkańców. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą z 1271 roku. Jak głosi legenda jej nazwa czyli Święta Krew wzięła się od kaplicy, w której przechowywano relikwię z krwią Chrystusa. Tą rzekomo miał tu przywieźć z Konstantynopola w początkach X wieku pewien duński rycerz o imieniu Briccius. W miejscowości tej nie tylko zaczyna się lub kończy Großglockner Hochalpenstrasse, lecz również rusza stąd kolej gondolowa na pobliski szczyt Schareck (2606 m. n.p.m.). My dojechawszy do Heligenblut musieliśmy zawinąć w prawo na pierwszym wirażu wzniesienia. Kolejny zakręt mieliśmy zobaczyć przeszło dwa kilometry dalej. Dokładnie zaś w miejscu, gdzie do drogi panoramicznej drogi dochodzi ze wschodu lokalna L20 z Döllach i Apriach.

Za tym drugim zakrętem droga odzyskała swój zasadniczy północno-zachodni kierunek. Pod koniec siódmego kilometra minęła dwa kolejne wiraże, za którymi stromizna chwilowo odpuściła na dojeździe do punktu poboru opłat. Bramkę minęliśmy po przebyciu 7,3 kilometra od startu. Kilkaset metrów dalej przejechaliśmy pod stacją przesiadkową między dolnym a górnym odcinkiem Panoramabahn „lecącej” na Schareck. Podjazd nadal mocno trzymał, więc nie jechało się łatwo. Trzeba było jednak wytrzymać do połowy dziesiątego kilometra. Obiecywałem sobie, że dalej będzie już łatwiej. Przynajmniej tak miało być w teorii. Za Kasereck można było odsapnąć przez około trzy minuty na łagodnym zjeździe do rozdroża w Guttal. Na tutejszym rondzie musieliśmy wybrać drugi zjazd czyli biegnącą zrazu na południe, a potem na zachód Gletscherstraße. Do mety na Franz-Josefs-Höhe brakowało jeszcze 8,5 kilometra. Myślałem, że najgorsze już za mną. Wszak najwyższe procenty pokonaliśmy poniżej Kasereck. Tu w ogólności miało być najpierw 5%, zaś wyżej średnio 7%. W praktyce jednak nie były to równe sektory o regularnym nachyleniu drogi. Pomiędzy łatwiejszymi odcinkami co rusz pojawiały się ścianki ze stromizną 9-10, a nawet 12%. Tymczasem dopadło mnie zmęczenie skumulowane z wcześniejszym wysiłkiem na Großsee. Co gorsza w pewnym momencie dopadła nas prawdziwa chmara motocyklistów. Nie kilka czy nawet kilkanaście, lecz przeszło sto maszyn z rzędu śmignęło obok nas mocno przy tym hałasując. Wszystkie prowadzone przez policjantów. Najwidoczniej tego dnia na Franz-Josefs-Höhe był jakiś ważny zlot karynckiej drogówki.

Pod koniec trzynastego kilometra minęliśmy Rasthof Schöneck, za którym otworzyły się już widoki na rejon Großglocknera. W połowie piętnastego kilometra przejechaliśmy nad potokiem Fensterbach, zaś pod koniec szesnastego byliśmy już pod Karl-Volker-Haus. W dole po lewej stronie mieliśmy sztuczne jezioro Margaritzenstausee, które czerpie wodę z lodowca Pasterze. Zaczął się delikatny zjazd, na którym po 300 metrach minęliśmy Glocknerhaus (2132 m. n.p.m.). Schronisko wybudowane ledwie 20 lat po wspomnianej wizycie cesarza Franz Josefa. Za nim przejechaliśmy przez szeroki plac. Teren nadal był płaski czy nawet delikatnie opadający. Ta przerwa we wspinaczce zakończyła się dopiero na wirażu w lewo oznaczonym jako „Kehre 1”. Droga przechodziła tu nad kanałem łączącym wyżej położone Naßfeldspeicher ze wspomnianym jeziorkiem Margaritzen. W tym miejscu zaczęliśmy finałową fazę podjazdu. Do mety pozostało niespełna 2,5 kilometra. Z czego pierwsze 600 metrów zakosami po dwóch serpentynach. Tymczasem nad naszymi głowami zrobiło się już szaro-buro. Zaczęło siąpić, zaś mocniejszy deszcz był tylko kwestią czasu. Lunęło tuż przed tym jak dane nam było skryć się pod dachem kilkusetmetrowej galerii. Każdy z nas chciał być już czym prędzej na mecie by schować się gdzieś przed tą ulewą. Nie miałem więc nic przeciwko temu by Adek dokończył tą wspinaczkę własnym tempem. Galeria skończyła się tuż przed zjazdem na parking dla autobusów. Tym samym na ostatnich kilkuset metrach znów mieliśmy zimny prysznic. Wjechawszy na górę pociągnęliśmy do samego końca wielkiego kompleksu turystycznego, który w minionych czterech dekadach rozbudowano wokół Franz-Josefs-Höhe.

Na zaliczenie tej premii górskiej potrzebowałem przeszło półtorej godziny. Dystans 19,4 kilometra pokonałem w 1h 31:34 (avs. 12,7 km/h). Na stravie najdłuższy znaleziony segment ma tylko 16,37 kilometra i kończy się przy Glocknerhaus. Zapewne to wina długiej galerii tuż przed końcem wspinaczki, w której zgubił nam się sygnał z Garmina. Z ciekawości sprawdziłem jeszcze w jakim tempie pokonaliśmy „sztywny” dolny sektor między Heiligenblut i Kasereck. Otóż te 6,3 kilometra przejechaliśmy w 37:35 ze średnią 10,1 km/h. Będąc już na mecie przejechaliśmy Europaplatz i zatrzymaliśmy się dopiero pod Gletscherrestaurant Freiwandeck. Postanowiliśmy się w niej „zadekować” do poprawy pogody. Weszliśmy więc na pierwsze piętro budynku zostawiając nasze rowery na półpiętrze. Zamówiliśmy z grubsza ten sam słodki zestaw co zwykle. Tutejszego sernika jednak nie polecam. Nie umywał się do ciast, które ze smakiem pochłanialiśmy w rozmaitych górskich chatach. Wielką atrakcją jest zapewne widok na Großglocknera i Pasterze jaki roztacza się w słoneczny dzień z restauracyjnego tarasu. Rzecz jasna w tym momencie wszyscy goście jak jeden mąż posiłkowali się w jej wnętrzu. My wyszliśmy z niej na parę minut, by spojrzeć co z owej miejscówki można dojrzeć w podlejszych warunkach atmosferycznych. Gdy już przeczekaliśmy w środku najgorszy deszcz zeszliśmy na dół strzelić kilka kolejnych zdjęć. Następnie przy temperaturze 13 stopni rozpoczęliśmy długi zjazd do Pockhorn. Mokry na pierwszych kilometrach, zaś niżej śliski już tylko miejscami. Jak miało się okazać to był ostatni pełnowymiarowy etap tej wyprawy. W kolejnych dniach chcąc nie chcąc poprzestawaliśmy na ledwie jednej wspinaczce.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7770483468

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7770483468

FRANZ JOZEFS HOHE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7770178183

ZDJĘCIA

Franz-Josef_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Franz-Josefs Hohe została wyłączona

Grosssee

Autor: admin o 7. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Dollach (B107, Mittenstrasse)

Wysokość: 2417 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1406 metrów

Długość: 15,3 kilometrów

Średnie nachylenie: 9,2 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wakacyjny apartament w gospodarstwie rodziny Golger był nieco niższych standardów niż ten poznany w Arriach, lecz to akurat znajdowało swe uzasadnienie w niższej cenie wynajmu. W każdym razie było tam wszystko, co trzeba acz może Adrianowi przydałoby się lepsze łoże. Co najlepiej zapamiętałem z tego lokum? Łazienkę na przestrzał czyli z dwoma wejściami. Jednym od korytarza i drugim z sypialni. Szalenie mocne światło w owej sypialni, które pomogło mi rozwiązać zagadkę trapiącą nas od ubiegłorocznego wyjazdu do Doliny Aosty i Piemontu. Otóż długo zastanawialiśmy się czemu na podjazdach (przy większych napięciach) skrzypi mi tylne koło. Dopiero tu odkryłem „pajączki” jakie pojawiły się na obręczy tego kółka, przy co drugiej szprysze. Poza tym apartament ten wzbogacony był przebogatą biblioteką płyt z nagraniami muzyki klasycznej. Niemniej dla nas bardziej liczył się telewizor w kuchni, dzięki któremu mogliśmy śledzić występy Igi Świątek w finałowej fazie US Open. Za oknem od strony doliny mieliśmy jeszcze duży taras, na którym pewnie miło byłoby zjeść śniadanie czy kolację, gdyby tylko w tym miejscu bardziej dopisała nam pogoda. Niestety prognozy na najbliższe dni były dość niepokojące. Środa w zapowiedziach stron meteo nie wyglądała jeszcze najgorzej. Opady deszczu były prawdopodobne dopiero późniejszym popołudniem. W czwartek i piątek aura miała być iście jesienna. Poprawić się mogła jedynie w weekend. Jednym słowem okoliczności przyrody były przeciwko nam, a szkoda bo mieliśmy w tej okolicy jeszcze wiele ciężkich i wysokich gór do zobaczenia.

Najbardziej ambitny plan na pięć ostatnich etapów tej wyprawy zakładał od dziesięciu do dwunastu sztywnych podjazdów. Trzy pierwsze dni mieliśmy spędzić na drogach Karyntii, zaś dwa ostatnie w tzw. Ost Tirolu czyli powiecie Lienz, który po traktacie z Saint-Germain-en-Laye z roku 1919 stracił łączność lądową z resztą Tyrolu. Jednego dnia trzeba było zrobić Grosssee wraz z Franz-Josef-Hohe. W dwa kolejne można było pokombinować z układem trasy. W każdym razie w grę wchodziły wspinaczki pod Hochwurtenspeicher, Oscheniksee, Marterle, Jaminghütte oraz leżącą dalej na południe Emberger Alm z Greifenburga. Natomiast w rejonie Lienzu warta zobaczenia była kolejna piątka, w tym cztery podjazdy rozpoczynające się na ulicach tego miasta bądź w jego najbliższej okolicy tzn. Hochsteinhütte, Zettersfeld, Faschingalm i Dolomiten Hütte. Poza tym znajdująca się nieco dalej na północ wspinaczka z Huben przez Kals do Lucknerhaus, skąd można sobie obejrzeć „dach Austrii” czyli Grossglocknera od strony południowej. Było w czym przebierać i tylko pogoda nie dostosowała się do naszych śmiałych planów. Zdecydowaną większość owych „premii górskich” mieliśmy zaliczyć na zboczach Wysokich Taurów czyli najwyższego pasma górskiego w całej Austrii jak i zarazem tej części Alp, która leży na wschód od przełęczy Brenner. Sporą część owych gór obejmuje Nationalpark Hohe Tauern, utworzony w roku 1981 i następnie stopniowo powiększany. Dziś zahacza on o tereny aż 31 austriackich gmin na pograniczu trzech landów tj. Salzburga, Tyrolu i Karyntii. Ma powierzchnię 1856 km2 z czego 1212 przypada na jego serce, zaś 644 na otulinę. Jest to zdecydowanie największy park z siedmiu istniejących w Austrii, a poza tym największy obszar chronionej przyrody w całych Alpach. Jego symbolem jest koziorożec alpejski.

Skoro w środę pogoda miała być jeszcze przyzwoita to uznaliśmy, iż trzeba tego dnia zaliczyć któreś z pozostałych nam do zrobienia „dwutysięczników”. Para Grosssee und Franz-Josef wydała mi się najlepszym wyborem. Dwa wjazdy na wysokość około 2400 metrów n.p.m. za sprawą ciężkich wspinaczek o łącznej długości niemal 35 kilometrów. To oznaczało parę ładnych godzin na górskich szlakach. Na szczęście początki obu wspomnianych podjazdów dzieli dystans raptem 6,5 kilometra, który to zresztą mogliśmy pokonać samochodem. Mieliśmy nadzieję, że z całym dwustopniowym zadaniem wyrobimy się przed pierwszymi kroplami deszczu. W tym celu wyjechaliśmy z Tresdorf około godziny dziewiątej. Naszym celem była Döllach, największa z 14 miejscowości składających się na gminę Großkirchheim. Musieliśmy jechać pod prąd rzeki Möll, która źródła ma w słynnym lodowcu Pasterze, zaś kończy swój bieg 84 kilometrowy dalej na południowy-wschód wpadając do Drawy. Dojazd był prosty. Najpierw na zachód drogą krajową B106, zaś po dotarciu do Winklern skręt w prawo i jazda na północ szosą B107. Po dotarciu na miejsce zatrzymaliśmy się na parkingu w pobliżu miejsca, gdzie potok Grosse Zirknitz wpada do rzeczonej Möll. Najbliższe godziny mieliśmy spędzić w bocznej dolince wyrzeźbionej przez wody Dużego i Małego Zirknitza. Celem pierwszej ze środowych wspinaczek było zaś sztuczne jezioro Grosssee leżące pomiędzy szczytami Zirknitzspitze (2934 m. n.p.m.) i Weißseekopf (2910 m. n.p.m.) należącymi do Goldberggruppe, jednej z dziewięciu grup górskich, na które dzielą się Wysokie Taury.

Historia powstania tego jeziorka jest ciekawa. Dzisiejszy sztuczny zbiornik utworzono na bazie naturalnego jeziora karowego, znajdującego się na wysokości „tylko” 2384 metrów n.p.m. Rezultatem pierwszego etapu robót z lat 1972-74 była zapora z koroną o długości 367 metrów, która to „przeniosła” jeziorko na pułap 2405 metrów n.p.m. Następnie w wyniku prac z lat 1978-80 osiągnięto jego aktualną wysokość czyli 2417 metrów n.p.m., co wydłużyło koronę tamy do obecnych 425 metrów, zaś maksymalną pojemność zbiornika z 10,1 do 14,4 milionów m3. Dzięki temu podniesieniu można je było połączyć tunelem ciśnieniowym o długości 1,6 kilometra z leżącym na podobnej wysokości, lecz po drugiej stronie Weißseekopf jeziorem Hochwurtenspeicher. Ten zabieg służy wyrównywaniu poziomu wód w obu zbiornikach, które to wykorzystywane są w pracy zespołu elektrowni Fragant der Kelag. Tyle ciekawostek dla inżynierów i hydrologów. Czas na omówienie technicznych parametrów szosowego podjazdu, który nieomal załapał się do pierwszej „10” najtrudniejszych podjazdów, które zdołałem pokonać w ciągu 20 sezonów górskich podróży. Podstawowe dane podałem już na wstępie tego artykułu. Ciekawsze szczegóły rodem z „cyclingcols” to najtrudniejszy kilometr na poziomie 13,6% oraz najcięższy 5-kilometrowy segment o wartości aż 11,4%. Poza tym łączny dystans 9,1 kilometra z dwucyfrową stromizną pod kołami. Wartość punktowa 1414 punktów daje Großsee czwarte miejsce pośród wszystkich szosowych gór Karyntii. Mocno uproszczając opis tego wzniesienia: zaczyna się ono stromo i trzyma mocno przez cztery kilometry, potem na pięciu środkowych daje kilka okazji do wytchnienia, by na ostatnich sześciu dusić bez litości stromizną o średniej 11,1%.

Dziesiąty etap naszej wyprawy zaczęliśmy kilka minut po wpół do dziesiątej. Nad Döllach niebo było tylko z lekka zachmurzone, zaś temperatura sięgała już 19 stopni. Ruszając z parkingu na sam początek trzeba było przeciąć drogę B107 i wjechać do centrum owej miejscowości. Wypada wspomnieć, iż wieś ta dwukrotnie wystąpiła w roli odcinkowej mety podczas wyścigu Dookoła Austrii. W roku 1980 etap Osterreich Rundfahrt zakończony na jej ulicach wygrał Norweg Morten Saether, zaś w sezonie 1990 w jego ślady poszedł Czech Lubor Tesar. Jak się okazało z miejsca naszego startu do podnóża podjazdu pod Großsee mieliśmy całkiem niedaleko. Wystarczyło przejechać ćwierć kilometra wąskimi uliczkami sennej wioski by już po chwili wbić się na drogę L20 biegnącą zarówno do Mitten jak i Zirknitz. Od startu było stromo, zaś pierwsza prosta ciągnęła się w kierunku północnym przez ponad kilometr. Z pierwszych metrów wspinaczki mieliśmy po lewej ręce ładny widok na Schloss Großkirchheim. Dwuczęściowy zespół pałacowy, którego początki sięgają połowy XII wieku. Na przestrzeni swych dziejów był on siedzibą sędziego górniczego, w czasach gdy w tutejszych górach wydobywano metale szlachetne. Na początku drugiego kilometra lokalna „20-tka” zawinęła się przez trzy zakręty, po czym gdy mieliśmy już w nogach półtora kilometra podjazdu skręciła w lewo ku wioskom Mitten i Apriach. My jednak w tym miejscu musieliśmy jechać prosto przed siebie czyli trzymać kurs na Zirknitz. Rzeczona L20 od rozjazdu trzyma mocno jeszcze przez dwa kilometry, następnie łagodnieje, zaś w pobliżu Schachnern staje się płaska i ostatecznie łączy się ze słynną Grossglockner Hochalpenestrasse na wysokości 1514 metrów n.p.m.

W połowie trzeciego kilometra wyjechaliśmy z lasu i niebawem zaczęliśmy mijać domy należące do mieszkańców Zirknitz. Kilkaset metrów dalej ścieżka pokonała dwa wiraże i zaczęła biec już wyraźnie na północny-wschód równolegle do prawego brzegu Grosse Zirknitz. Odcinek między początkiem czwartego a połową piątego kilometra okazał się najtrudniejszym w dolnej połowie wzniesienia. Potem za przydrożną kapliczką podjazd zdecydowanie odpuścił, a szosa na dobry kilometr wróciła do lasu. Na siódmym kilometrze nachylenie było umiarkowane, zaś droga biegła prosto z łąką po lewej stronie. Wzdłuż szosy kręciły się krowy, więc trzeba było uważać na zachowanie tego stadka. W drugiej połowie ósmego kilometra przejechałem dwa drewniane mostki nad wodami Kleine Zirknitz. Za drugim z nich pokonałem jedną z trudniejszych ścianek całego podjazdu. Na początku dziewiątego kilometra dojechałem do rozdroża, gdzie znów trzeba było zignorować drogę skręcającą w lewo. W tym przypadku prowadzącą na parking w dolince Grosse Zirknitz. Chcąc dotrzeć do Großsee trzeba się było trzymać doliny Małego Potoku. Skończywszy niezbyt trudny kilometr dziewiąty minąłem budynki elektrowni KW Zirknitz. To już był znak, że za chwilę zacznę decydowanie najtrudniejszą fazę wzniesienia czyli 6-kilometrowy segment ze stale dwucyfrową stromizną. Na nim nawierzchnia drogi nieco się pogorszyła. Tu i ówdzie trzeba było przejechać przez przepust na wodę czy też ominąć niespodzianki pozostawione na szosie przez górską trzódkę. Na szczęście droga od czasu do czasu pięła się po zakrętach, co odrobinę łagodziło trudy mozolnej wspinaczki. Między elektrownią a jeziorkiem doliczyłem się w sumie dwunastu wiraży. To było sześć długich kilometrów w dzikich okolicznościach przyrody. Jazda z dala od odgłosów cywilizacji. W takich warunkach można się wsłuchać w rytm serca czy przyśpieszony (oby nie za bardzo) oddech.

Na początku trzynastego kilometra szosa wyjechała poza górną granicę lasu. Natomiast kilometr dalej na zakręcie w prawo minęła lazurowe jeziorko Kegelsee (2165 m. n.p.m.). Do szczytu brakowało już tylko 2,2 kilometra, ale w pionie wciąż trzeba było pokonać przeszło 250 metrów. Taka to okolica, piękna i ciężka zarazem. Wspinałem się dalej wstążką popękanego asfaltu mając przed oczyma jak i za plecami surowe górskie szczyty. W końcu na wysokości 2380 metrów n.p.m. dotarłem do kolejnego rozjazdu, na którym zdecydowałem się pojechać w prawo. Jeszcze tylko ostatnia kręta stromizna i byłem na mecie. Niestety na koronę zapory wjechać nie mogłem, gdyż dopiero co wylano na niej świeży asfalt o czym ostrzegali mijani na finiszu drogowcy. Adrian, który odjechał mi tu już na pierwszym stromym kilometrze, również w pierwszej kolejności wybrał prawą końcówkę tego wzniesienia. Niemniej jeszcze przed moim przyjazdem zawrócił do rozdroża, po czym pojechał w lewo czyli zrazu w dół ku tamie, a następnie ostro do góry ścieżką po północnej stronie jeziorka. Tym samym według strony „quaeldich.de” dotarł na poziom 2451 metrów n.p.m. Adek zasadniczą wspinaczkę ukończył przeszło 7 minut przede mną. Równo 15-kilometrowy segment pokonał w 1h 21:06 (avs. 11,1 km/h). Ja potrzebowałem na to samo 1h 28:24 (avs. 10,2 km/h). „Mój lider” był o skromne 4 sekundy szybszy od Tomka Łukawskiego, najmocniejszego członka ekipy Rafała Wanata, która zmierzyła się z tą górą w sierpniu 2019 roku. Trzeba zauważyć, że niewielu amatorów kolarstwa próbuje swych sił na tym podjeździe. Strava jak dotąd zarejestrowała tu wyniki zaledwie 79 osób. Co ciekawe na pierwszej stronie tabelki czyli w top-25 jest aż siedmiu Polaków. W tym Adriano na siódmym, zaś ja na siedemnastym miejscu.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7770483467

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7770483467

GROSSSEE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7768493163

ZDJĘCIA

Grosssee_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Grosssee została wyłączona

Goldeck Panoramastrasse

Autor: admin o 6. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Mauthbrucken (B100, L31)

Wysokość: 1900 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1383 metry

Długość: 17 kilometrów

Średnie nachylenie: 8,1 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Wczesnym popołudniem na dobre pożegnaliśmy się z Arriach jak i sympatycznymi gospodarzami. Po chwili Adriano po raz ostatni mógł przetestować swoją Hondę jak i własne umiejętności kierowcy na wąskiej dróżce biegnącej zachodnim zboczem masywu Gerlitzen. Rozpoczynaliśmy 100-kilometrowy transfer do Tresdorf ku naszej trzeciej i ostatniej na tym wyjeździe bazie noclegowej. W drodze mieliśmy się jednak zatrzymać w Mauthbrucken, by stamtąd wspiąć się na Goldeck. Ku górze o wysokości 2142 metrów n.p.m. zbudowanej ze skał krystalicznych i należącej do grupy Latschur w Alpach Gailtalskich. W tym przypadku nie było mowy o wjechaniu rowerami na sam szczyt. Niemniej wykorzystując Goldeck Panoramastrasse mogliśmy dotrzeć na wysokość około 1900 metrów przy okazji zaliczając kolejny podjazd najwyższej kategorii. Dojazd do podnóża tego podjazdu prowadził szlakiem wzdłuż Drawy wykorzystanym przez nas w dwóch poprzednich dniach przy okazji wypadów do Seeboden i Malty. Tym razem jednak bardziej opłacało się skorzystać z drogi krajowej B100, a nie z autostrady A10. Jadąc prawym brzegiem wspomnianej rzeki minęliśmy Feistritz an der Drau. Następnie tuż przed miejscem, gdzie wspomniana „krajówka” powraca na lewy brzeg Drawy zatrzymaliśmy się w długiej zatoczce. Miejsce było nieszczególnie komfortowe na przebranie się i przygotowanie do jazdy. Niemniej jednak było stąd bliziutko do pierwszych metrów czekającej nas wspinaczki. Ta zaś miała należeć do największych i najtrudniejszych na tym wyjeździe. Jako, że w trakcie najbliższych 17 kilometrów mieliśmy pokonać niemal 1400 metrów w pionie.

Podjazd pod Goldeck w wielu detalach przypomina ten biegnący po Villacher Alpenstrasse kończący się na parkingu Rosstratte pod szczytem Dobratsch. Tu również kolarska wspinaczka prowadzi ze wschodu na zachód, trasą płatną dla kierowców samochodów i motocykli. Oba wzniesienia mają podobną długość. Niemniej pod każdym innym względem trudniejszy jest Goldeck. Przewyższenie brutto tego podjazdu to 1391 metrów, zaś na górze ponad Villach „jedynie” 1198. Tym samym wyższe jest tu średnie nachylenie. Na Villacher Alpenstrasse wynosi ono „tylko” 7%, zaś na Goldeck Panoramastrasse wraz z odcinkiem dojazdowym niemal 8%. Nie dziwi więc, że nasza premia górska z wtorkowego popołudnia otrzymała na „cyclingcols” znacznie wyższą notę. Autor tej strony wycenił ów podjazd aż na 1178 punktów czyli niewiele niżej niż stromą wspinaczkę pod Gerlitzen Gipfelstrasse. Były ku temu mocne podstawy. Otóż najtrudniejszy kilometr ma tu średnią 11,2%, zaś najcięższy 5-kilometrowy segment trzyma na poziomie 9,5%. Z kolei wszystkie odcinki o dwucyfrowych wartościach składają się na dystans 6,8 kilometra. Góra ta ma silne związki z powiatowym miastem Spittal an der Drau, choć akurat wspomniana trasa panoramiczna biegnie przez gminę Stockenboi należącą do Bezirk Villach-Land. Spittal połączone jest z Goldeck przede wszystkim koleją gondolową Talbahn Goldeck, która dociera na wysokość 1780 metrów n.p.m. To właśnie na północnym zboczu owej góry funkcjonuje od roku 1959 ośrodek narciarski, który obecnie ma w swej ofercie 25 kilometrów tras zjazdowych. Narciarzy oprócz wspomnianej „gondoli” obsługują też dwa wyciągi krzesełkowe oraz tyleż orczyków.

Najdroższym środkiem transportu na Goldeck jest wspomniana kolej gondolowa. Dorośli za przejazd w górę i z powrotem płacą 24 Euro. Natomiast by skorzystać z otwartej od początku maja do końca października Goldeck Panoramastrasse od kierowców samochodów osobowych pobiera się 15, zaś od motocyklistów 9 Euro. Oficjalnie trasa ta ma długość 14,5 kilometra i zaczyna się we wiosce Zlan. To poniekąd prawda, aczkolwiek sam punkt poboru opłat znajduje się znacznie wyżej, bo na wysokości około 1160 metrów tuż za osadą Hochegg. Oczywiście w Austrii promuje się zdrowy tryb życia, więc tu podobnie jak na innych wzniesieniach cykliści „nie są kasowani” za przejazd. Ile to się człowiek musi natrudzić by coś zaoszczędzić 😉 Tutejsza szosa ma dziesięć klasycznych wiraży i osiąga maksymalną wysokość 1902 metrów n.p.m. Niemniej kończy się kilkaset metrów dalej i zarazem nieco niżej, bo na dużym parkingu Seetal (1883 m. n.p.m.) w pobliżu gospody Wieserhütte. Z tego miejsca na sam szczyt góry prowadzi pieszy szlak o długości 3,7 kilometra, który pokonać można w godzinę lub półtorej, w zależności od kondycji prezentowanej przez turystę. Wspomniana „górska chata” jest otwarta przez 9 miesięcy w roku. To znaczy w okresie „letnim” od połowy maja do końca października oraz „zimowym” od połowy grudnia do końca marca. Ma w swej ofercie też pięć pokoi na wynajem. Rodzinny interes familii Innerwinkler to nie jedyne schronisko w tej okolicy. Po północnej stronie góry na wysokości 1945 metrów n.p.m. stoi bowiem Goldeckhütte zarządzane przez stowarzyszenie ÖAV czyli Österreichischer Alpenverein.

Na spotkanie z Goldeck wyruszyliśmy kwadrans po trzynastej. Przejechawszy płaskie 250 metrów po ruchliwej B100 szybko skręciliśmy w lewo, by znaleźć się na lokalnej drodze L31. Na niej to trzeba było pokonać niemal cały odcinek dojazdowy do Goldeck Panoramastrasse. Na starcie witała nas wielka tablica zapraszająca do wizyty nad Weißensee. Górskim jeziorem rynnowym Weißensee leżącym na wysokości 945 metrów n.p.m. Na zamrożonej tafli tego akwenu kręcono w roku 1986 scenę pościgu do pierwszego Bonda z Timothy Daltonem w roli głównej. My jednak chcąc skończyć wspinaczkę niemal tysiąc metrów wyżej musieliśmy już w połowie czwartego kilometra rozstać się z trasą wiodącą nad to jezioro. Goldeck od samego początku postawiła nam twarde warunki. Na pierwszych dwóch kilometrach stromizna cały czas utrzymywała się na poziomie od 8,5 do 9,5%. Po 300 metrach wspinaczki minęliśmy żwirownię należącą do przedsiębiorstwa o słowiańsko brzmiącej firmie Swietelsky. Następnie po 600 metrach od startu przejechaliśmy pod wiaduktem, po którym przebiega Tauernautobahn czyli autostrada A10. Nasza droga zatoczyła tu łuk, po czym do połowy drugiego kilometra biegła na zachód. Następnie przez kilkaset metrów przejeżdżaliśmy przez wioskę Ziebl mijając zarówno domostwa z zadbanymi ogrodami jak i drewniane budynki gospodarskie. Za tą miejscowością szosa znów odbiła w kierunku wschodnim. Na trzecim kilometrze nachylenie nieznacznie zelżało. Na początku czwartego opuściliśmy drogę L31, by przez chwilę skorzystać z L32 prowadzącej do wioski Stockenboi. Co ciekawe to nie ona, lecz właśnie Zlan jest obecnie najludniejszą wsią owej gminy.

Natomiast między nimi dwoma leży Gassen czyli rodzinna miejscowość Heinza Kuttina. U progu lat 90. jednego z lepszych skoczków narciarskich. Mistrza świata z Val di Fiemme 1991 na skoczni K-90 oraz brązowego medalisty olimpijskiego z Albertville 1992 na obiekcie K-90. Po zakończeniu kariery zawodniczej został trenerem i w latach 2004-2006 prowadził kadrę Polski. Pokonując dwustumetrową ściankę na wjeździe do Zlan minęliśmy remizę strażacką, by po chwili skręcić w prawo na plac przed miejscowym zborem ewangelickim. Minęliśmy ów kościół i już byliśmy na Goldeckstrasse. Pierwszy jej kilometr miał nachylenie ledwie 3,5%, lecz drugi już całkiem solidne 7%. Dalej miało być wyraźnie trudniej. Począwszy od pierwszego wirażu w połowie szóstego kilometra aż do końca dziesiątego kilometra zapowiadano stromiznę o wartościach od 9 do 10,5%. Po tym najtrudniejszym segmencie na kolejnych czterech kilometrach mogliśmy się zaś spodziewać dłuższych odcinków o wartościach tak 7% jak i 9-10%. Adek potraktował ten dzień nieco ulgowo, więc również na tej górze asystował mi od statu do mety. O dziwo jechało mi się nieco lepiej niż przed paroma dniami na łagodniejszej Villacher Alpenstrasse. Po pokonaniu długiej i stromej prostej dotarliśmy do Hochegg, zaś na początku dziewiątego kilometra minęliśmy opustoszały punkt poboru opłat. Za nim na dłuższy czas wjechaliśmy do lasu. Począwszy od trzeciego zakrętu z końca dziewiątego kilometra szosa coraz częściej zawijała po serpentynach. Na każdej patelni biała tabliczka informowała nas jak wysoko już wjechaliśmy. Ostatni wiraż minęliśmy na wysokości 1490 metrów n.p.m. Nieco wcześniej, bodaj na siódmym zakręcie pokazała się liczba 1410, lecz przez niedopatrzenie drogowców zabrakło pod nią słowa „Grunwald” 😉

Po serpentynach jeszcze dwa kilometry solidnej wspinaczki i pod koniec czternastego kilometra chwilowa pauza. Droga na kilkaset metrów stała się płaska. Gdy podjazd odżył pozostało nam jeszcze 2,5 kilometra do najwyższego punktu drogi. W tym jeden kilometrowy odcinek na poziomie 11%. Ten ostry kawałek zaczął się na dojeździe do Malderhütte. Las ustępował tu już górskim łąkom, na których pasły się zadbane krowy ras wszelakich. Za parkingiem w połowie siedemnastego kilometra czekała nas jeszcze ostatnia ścianka wiodąca ku linii górskiej premii. Zamiast stanąć na owym szczycie rozpoczęliśmy krótki zjazd na Parkplatz Seetal. Dotarliśmy tam w czasie 1h 27:44 (avs. 11,9 km/h) z VAM tylko 942 m/h. Gdy skończył się nam asfalt pod kołami, pociągnęliśmy dalej żwirową dróżką by od zachodniej strony wjechać do Wieserhütte. Na tarasie przed gospodą panowała dość gwarna atmosfera. Wciągnęliśmy tam kolejny zestaw „caffe & dolce”. Po zasłużonym bufecie zeszliśmy na parking już najkrótszą ścieżką po trawiastym pagórku. Potem strzeliliśmy kilka zdjęć. Zarówno sobie, najbliższej okolicy jak i dalekim szczytom Alp Karnickich. Dopiero po tej sesji rozpoczęliśmy długi zjazd do Mauthbrucken. Ja do samochodu dotarłem przed wpół do piątą. Tymczasem została nam jeszcze niemal godzina drogi. Do przejechania było przeszło 60 kilometrów, z początku po krajowej „setce”, zaś od okolic Möllbrücke już po drodze B106. W międzyczasie wpadliśmy jeszcze na szybkie zakupy do Lidla. Koniec końców przed osiemnastą zameldowaliśmy się w Tresdorf. Do gospodarstwa Franza i Caroline Golgerów też trzeba było podjechać. Wąską i stromą uliczką dotarliśmy pod dom nr 27. Mieliśmy parking w cieniu orzecha i wejście do apartamentu od strony podwórka, po którym biegały kury i kaczki. Jednym słowem swojskie klimaty.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7765125916

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7765125916

GOLDECK PANORAMASTRASSE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7763920580

ZDJĘCIA

Goldeck_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Goldeck Panoramastrasse została wyłączona

Wollaner Nock

Autor: admin o 6. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Arriach (L46, Oberwollan Strasse)

Wysokość: 1960 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1156 metrów

Długość: 14,4 kilometra

Średnie nachylenie: 8 %

Maksymalne nachylenie: 16 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

We wtorkowe przedpołudnie trzeba się już było pożegnać z Arriach. Tego dnia czekał nas 100-kilometrowy transfer z samego środka Karyntii do bazy noclegowej nr 3 we wiosce Tresdorf (gmina Rangersdorf) na zachodnim krańcu tego austriackiego landu. Nie było lepszego sposobu na pożegnanie się z górami Nockberge niż podjechanie tej, która stanowi najwyższy punkt na mapie gminy Arriach. A przy tym, jak wiele z okolicznych wierzchołków, mającej w swej nazwie nawiązanie do oznaczenia całej tej górskiej grupy. Mowa o Wöllaner Nock wznoszącej się na wysokość 2145 metrów n.p.m., a przy tym wybijającej się ponad swą okolicą o 1042 metry. Ze strony północnej na sam jej szczyt prowadzi gruntowa droga z kurortu Bad Kleinkirchheim. Przy czym owo wejście można sobie znacząco ułatwić dojeżdżając do poziomu 2030 metrów kolejką gondolową Kaiserburgbahn. Po stronie południowej przede wszystkim trzeba skorzystać z przeszło 14-kilometrowej drogi, która to m/w od połowy swego dystansu jest szutrowa. Dociera ona wysokość 1966 metrów, gdzie na górskiej polance, nieco na wschód od szczytu stoi gospoda Walderhütte. Wiedząc, że na tej górze nie możemy liczyć na asfalt do samego końca wspinaczki przed wyjazdem do Austrii nie wpisałem jej na naszą listę „premii górskich” do zaliczenia. Potem zmieniłem zdanie uznając, iż warto jednak spróbować. Serfując po sieci nabrałem podejrzeń, że jej szutry będą znośne dla naszych szosówek. Poza tym rozpoczęcie dziewiątego etapu od Wöllaner Nock znacząco ułatwiało nam logistykę związaną z drugą przeprowadzką. Zamiast dwóch mogliśmy zrobić już tylko jeden przystanek na samochodowej trasie do Tresdorf.

Oczywiście ta decyzja obarczona była pewnym ryzykiem. Nie każde „szutry” są przyjazne dla szosowych opon o szerokości 23 czy 25mm. Zastanawiałem się czy będziemy tu mieli przejezdną gruntówkę w typie tych, które przed laty napotkałem na Colle delle Finestre (2015) czy Croix de Coeur (2017). Czy też może pełną drobnych kamyczków trasę, na której ciężko będzie złapać przyczepność. Tego rodzaju problem miałem na Kronplatzu w 2015 roku. Bywają też dukty może i solidnie utwardzone, lecz obsypane kamieniami. Na takich zaś łatwo „złapać gumę” czy nawet przeciąć oponę. Czego doświadczyłem na podjeździe do Fort du Gondran ponad Briancon w 2019. Cóż jeszcze? Mapy Austrii są słabiej niż w innych europejskich krajach „rozpracowane” przez google-street view. Tym samym nie sposób było wcześniej obejrzeć na zdjęciach stanu nawierzchni na tym wzniesieniu. Co więcej ponieważ wszystkie dróżki powyżej Arriach miały tą samą poślednią kategorię można się było zastanawiać, którą z nich mamy się wspinać na Wöllaner Nock. Jasne było, że podjechawszy do Arriach trzeba się skierować na zachód ku Sauboden, ale jak dalej? Drogi wiodące na szczyt były dwie. Przeszło 12-kilometrowa wschodnia ścieżka biegnąca przez osady Laastadt i Geiger oraz nieco dłuższy zachodni szlak wiodący przez Unterwöllan i Oberwöllan. Patrząc na dystans jak i opis profilu tego podjazdu pobrany z „cyclingcols” uznałem, że trzeba wybrać tą drugą opcję. Na koniec, gdy było już wiadomo, że jedziemy oraz którędy trzeba było poprosić naszych gospodarzy o zgodę na nieco późniejsze niż „w ogłoszeniu” opuszczenie apartamentu. Oczywiście nie było z tym żadnego problemu. Dzięki ich uprzejmości przed wyruszeniem w dalszą drogę mogliśmy się jeszcze odświeżyć po porannym wysiłku i na spokojnie zapakować nasz cały (wcale niemały) dobytek podróżniczy do auta.

Podjazd na Wöllaner Nock nawet gdyby był on w pełni szosowy uchodziłby za wzniesienie najwyższej kategorii. Spodziewane szutry były jedynie dodatkowym wyzwaniem. Owszem góra ta wygląda na nieco łatwiejszą od wspinaczki po Gerlitzen Gipfelstrasse, którą zaliczyliśmy pięć dni wcześniej po przeciwnej stronie Arriach. Niemniej pod względem swych wymiarów czyli dystansu, przewyższenia czy stromizny spokojnie wytrzymuje ona porównanie chociażby z kultową L’Alpe d’Huez rozsławioną wydarzeniami z wielu edycji Tour de France. Na stronie „cyclingcols” Wöllaner Nock wyceniono na 1034 punkty, co w hierarchii naszej wyprawy plasowało ten podjazd na dziesiątym miejscu, pomiędzy Tschiernock a Koglereck. Słynnej L’Alpe przyznano tam co prawda 1039 punktów, ale ów rachunek skali trudności wykonano dla wspinaczki kończącej się na Col du Poutran (1996 m. n.p.m.) czyli przeszło 150 metrów powyżej zwyczajowej mety w tej stacji. Najtrudniejszy kilometr naszej „przydomowej” góry miał mieć średnią 11,5%. Najcięższy 5-kilometrowy segment przeciętną aż 10,1%. Odcinków z dwucyfrowym nachyleniem miało się zaś uzbierać 5,7 kilometra. Nieco ponad połowę tej wspinaczki mieliśmy pokonać jadąc szosą. Szutrowy odcinek miał liczyć niecałe 7 kilometrów. Tym samym był o kilkaset metrów dłuższy niż ten, który pięć lat wcześniej napotkałem na Croix de Coeur oraz o kilometr krótszy niż ten z Finestre, bodaj najsłynniejszy w kolarskim światku, bo czterokrotnie wykorzystany na Giro d’Italia. Bramkę z punktem poboru opłat mieliśmy minąć na wysokości niespełna 1300 metrów n.p.m. Tym niemniej asfalt miał zniknąć dopiero półtora kilometra za owym szlabanem. Tym samym z całego przewyższenia „tylko” 515 metrów było do zrobienia na gravelowym szlaku.

Niedługo po wpół do dziewiątej wyszliśmy na podwórko przed Landhaus Unterkofler by zmierzyć się z opisanym wyżej wyzwaniem. Na początek wypadało zjechać pół kilometra do drogi L46 czyli Teuchen Landesstrasse, by zacząć tą wspinaczkę z miejsca wskazanego na profilu wzniesienia. Ruszyliśmy razem z nastawieniem współpracy na całym podjeździe. Pierwsza kwarta miała nam pozwolić na złapanie dobrego rytmu wspinaczki. Nie była szczególnie trudna. Początkowe 3,4 kilometra owej góry ma średnie nachylenie 6,5%. Aczkolwiek podczas dojazdu do Arriach czy przejazdu przez Sauboden miały się pojawić ścianki ze stromizną do 10%. Po przejechaniu niemal kilometra wjechaliśmy do Arriach poznanego już w trakcie spaceru z deszczowej środy. Droga zatoczyła łuk, za którym minęliśmy miejscowy Urząd Gminy jak i luterański kościół 4 Ewangelistów. Następnie po krótkim leśnym odcinku już w połowie drugiego kilometra wpadliśmy do Sauboden. Tu mimo wcześniejszego „wywiadu sieciowego” zrazu skręciliśmy na Waldweg, lecz rychło zawróciliśmy, dzięki czemu uniknęliśmy zbędnej wspinaczki ku Laastadt. Na razie jeszcze trzeba było jechać na zachód. Kierunek północny mieliśmy obrać dopiero skończywszy czwarty kilometr czyli po zostawieniu za plecami rozproszonych gospodarstw składających się na Unterwöllan. Pod koniec czwartego kilometra stromizna wzrosła. Na kolejnych sześciu kilometrach, z czego dwóch szutrowych miała trzymać na stałym poziomie od 9,5 do 10,5%. Średnia tego środkowego segmentu to aż 9,9%. Do tego po drodze miały nas ukłuć „chwilówki” o wartościach od 12 do 14%. Pod koniec piątego kilometra minęliśmy leżącą nieco w dole po lewej stronie drogi Oberwöllan, w której na tle niskich zabudowań wyróżniała się strzelista wieża kościoła pod wezwaniem św. Piotra.

Na szóstym kilometrze minęliśmy jeszcze kilka domostw zaliczanych do tej osady. Następnie po przejechaniu 6,2 kilometra dojechaliśmy do tutejszej „mautstelle”, gdzie opłata wynosi 6 Euro. Ominęliśmy szlaban lewą stroną i pojechaliśmy dalej ciesząc się każdym metrem pozostałego nam jeszcze asfaltu. W połowie siódmego kilometra na dłużej wjechaliśmy do lasu. Minęliśmy dwa wiraże i ambonę strzelecką zanim szosa w końcu ustąpiła miejsca gruntowej drodze. Niemniej ta była dobrze ubita i niezbyt kamienista. Po takim dukcie nawet całkiem przyjemnie się nam jechało. Po koniec jedenastego kilometra wyjechaliśmy ponad górną granicę lasu, zaś kilometr dalej dojechaliśmy do zakrętu, przy którym stały jakieś drewniane konstrukcje wyglądające niczym stare szyby naftowe. Do naszej drogi dołączał tu szlak biegnący z Laastadt i Geiger. My musieliśmy skręcić w lewo. Stan nawierzchni na ostatnich dwóch kilometrach był już nieco gorszy, lecz nadal spokojnie do pokonania na rowerach szosowych. Poza tym górna faza wspinaczki nie była już tak trudna jak środek. Na ostatnich 5 kilometrach średnia to „ledwie” 6,9%. Na przedostatnim kilometrze minęliśmy jeszcze trzy wiraże, zaś na ostatnim przejechaliśmy obok szczytu Vorderer Wöllaner Nock (2090 m. n.p.m.). Droga swój najwyższy punkt osiągnęła jakieś 200 metrów przed Walderhütte, potem już tylko delikatnie opadała w kierunku owej gospody. Podjazd zaliczyliśmy na spokojnie w czasie 1h 17:09 (avs. 11,3 km/h) z VAM 899 m/h. Na górze spędziliśmy niemal pół godziny ciesząc się dobrą pogodą i pięknymi widokami. Na szczycie mieliśmy słoneczne 18 stopni. Niestety w tej „górskiej chacie” nie można było płacić kartą. Gotówki nie mieliśmy przy sobie zbyt wiele. Tym samym na tej premii górskiej musieliśmy się zadowolić samą kawą i to po drobnej obniżce ceny.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7765125522

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7765125522

WOLLANER NOCK by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7762613677

ZDJĘCIA

Wollaner_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Wollaner Nock została wyłączona

Maltaberg

Autor: admin o 5. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Malta (L12)

Wysokość: 1605 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 785 metrów

Długość: 6,9 kilometra

Średnie nachylenie: 11,4 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Skończywszy sjestę na tarasie przed Fallerhütte wróciliśmy do samochodu i zapakowaliśmy do niego rowery, by podjechać siedem kilometrów z hakiem jakie dzieliły nas od podnóża drugiego z poniedziałkowych podjazdów. Na dojeździe minęliśmy wioskę Koschach, gdzie zaczyna się prowadzący w kierunku zachodnim od głównej doliny podjazd na Gösskarspeicher (1707 m. n.p.m.). Całkiem solidne wzniesienie o przewyższeniu blisko 870 metrów, mające długość 12,6 kilometra z przeciętnym nachyleniem 6,9%. W praktyce zapewne trudniejsze niż te suche liczby pokazują, albowiem na ostatnich 5 kilometrach średnia stromizna to aż 10,6% przy maksimum sięgającym nawet 17%. Niemniej my swój kolarski deser po daniu głównym mieliśmy ulokowany nieco dalej na południe. Miała to być wspinaczka znana jako Maltaberg, a w zasadzie podjazd ze wsi Malta przez osadę Maltaberg do krańca szosy w rejonie dwóch górskich chat, a mianowicie Kramerhütte i Leonardhütte. Malta zamieszkana jest przez nieco ponad 600 osób, zaś cała gmina ma blisko dwa tysiące mieszkańców. Komuna (Gemeinde) ta jest jednak rozległa, albowiem obejmuje obszar niemal całej Maltatal. Ma powierzchnię aż 262 km2 i jest pod tym względem drugą największą gminą w całej Karyntii. Co ciekawe numerem jeden w tym zestawieniu jest Wolfsberg, w której pomieszkiwaliśmy na początku owej podróży. W roku 1987 roku aż 85,7 km2 terenów gminy Malta, zatem blisko 1/3 całości, została włączona w granice Nationalpark Hohe Tauern czyli największego Parku Narodowego w Austrii jak i w całych Alpach. Ten zaś obejmuje obszar 1800 km2 na pograniczu trzech austriacki krajów związkowych tzn. Tyrolu, Salzburga i Karyntii właśnie.

Malta ma status wioski alpinistycznej stowarzyszenia ÖAV czyli Austriackiego Związku Alpejskiego. Nic dziwnego, w całej tej dolinie wraz z boczną dolinką Gößgraben jest w sumie: 350 tras do wspinaczki sportowej, 80 tras wielowyciągowych, 200 „boulderów” i 12 tras alpejskich. Ponadto specjalistyczne przewodniki wspominają jeszcze o 49 zimowych trasach do tzw. wspinaczki lodowej. Zresztą wszystko tu pachnie wspinaczką. Nawet sam herb gminny przedstawiający „stojącą złotą drabinę z pięcioma szczeblami w niebieskiej tarczy” zdaje się coś sugerować. Wiadomo wszak do czego służy ten przedmiot użytku domowego 😉 Znaliśmy profil tego podjazdu, więc byliśmy mentalnie przygotowani na kolarską wspinaczkę po szosowej ścianie. Końcówka -berg budzi skojarzenia hopkami Flandrii. Tam też można znaleźć podjazdy o średnim nachyleniu 11%. Wspomnijmy choćby Kemmelberg czy Koppenberg. Jednak tamtejsze górki kończą się z reguły po kilkuset metrach. Tu zaś trzeba było wytrzymać podobną stromiznę na odcinku aż 7 kilometrów. Na nasze szczęście bruków nie było w pakiecie. Autor strony „cyclingcols” pod szczegółowym opisem każdego z podjazdów zwykł wymieniać fizycznego „bliźniaka” danej góry. Naszą Maltaberg przyrównał do hiszpańskiego podjazdu do Ermita de Alba. Wzniesienia w Asturii, na którym etap Vuelty z 2015 roku wygrał Luksemburczyk Frank Schleck. Tej iberyjskiej góry nasze oczy (jeszcze) nie widziały. Natomiast spośród wszystkich „premii górskich” zaliczonych na tym wyjeździe najbardziej zbliżoną, acz nieco trudniejszą, była niewątpliwie wspinaczka do Falkertsee.

Maltaberg choć dwukrotnie krótsza od podjazdu w głównej dolinie ku zaporze Kölnbreinspeicher została wyżej wyceniona na „cyclingcols”. Przyznano jej tam 876 punktów, zaś przejazdowi po całej Maltatal jedynie 823 oczka. Niemniej ten werdykt nie dziwi, gdy przyjrzymy się detalom tego wzniesienia. Najtrudniejszy kilometr tej góry ma średnią 13%, zaś 5-kilometrowy segment trzyma na poziomie aż 11,5%. Maksymalna stromizna przekracza 15%. Wszystkich odcinków o dwucyfrowych wartościach jest w sumie 6,2 kilometra co na tle ogólnego dystansu oznacza, iż nie ma tu gdzie odsapnąć. Do tego jeszcze górna połówka jest „sztywniejsza” od dolnej. Do półmetka trzeba pokonać w pionie 384 metry, zaś między nim a szczytem kolejne 401. Przyjechawszy do Malty zatrzymaliśmy się w centrum wioski, niedaleko siedziby władz owej gminy. Dokładnie zaś na parkingu poniżej drogi L12. Wystartowaliśmy o godzinie czternastej przy temperaturze 30 stopni. Tym samym na podjeździe można się było mocno spocić nie tylko z racji stromizny. Całą wspinaczkę zaliczyliśmy w letnich warunkach atmosferycznych, bowiem na mecie licznik wciąż jeszcze pokazywał 26 stopni. Aura zaczęła się psuć dopiero w trakcie zjazdu. Nieco się ochłodziło, zaś niebo zasnute zostało ciemnymi chmurami. Niemniej umknęliśmy przed deszczem. Jednak mniejsza o pogodę, ważniejsze jak nam tu poszło. Wspinaczkę pod Maltaberg można było zacząć w co najmniej czterech różnych miejscach przy wspomnianej głównej drodze. Dwa centralne początki mieliśmy pod naszym nosem. Wybraliśmy „prawą opcję” czyli uliczkę pociągniętą lewym brzegiem potoku Blasbach. Ten wybór był kluczem do naszego „sukcesu” na stravie, o czym wspomnę na końcu tej relacji.

Miejsce startu nie miało większego znaczenia. Wszystkie „intra” zjeżdżały się bowiem szybko na wysokości około 845 metrów n.p.m. w pobliżu kościoła parafialnego Maria Hilf Assumptio. Niemal od startu jechaliśmy osobno, więc mogłem się skupić na własnym rytmie i oddechu. Po 900 metrach wyjechałem z Malty. Na początku drugiego kilometra mogłem jeszcze rzucić okiem na pozostawioną w dole wioskę. Potem dróżka wpadła do lasu i na dystansie jednego kilometra pokonała aż pięć wiraży. Te jak wiadomo potrafią nieco złagodzić mordęgę stromej wspinaczki, więc dobrze że mogłem tu liczyć na większą ich ilość. Pomijając mniej wyraziste łuki i zakręty naliczyłem na tym relatywnie krótkim wzniesieniu aż 18 klasycznych patelni. Na czwartym i piątym kilometrze trwał kręty przejazd przez Maltaberg, składającą się z szeregu porozrzucanych na zboczu góry gospodarstw. Z osady tej pochodziła niejaka Eva Kary (z domu Faschauner). Ponoć ostatnia osoba w Cesarstwie Habsburgów skazana na śmierć po procesie, w którym zeznania można było jeszcze legalnie „wydobyć” torturami. Najtrudniejszy odcinek całego wzniesienia to przedostatnie 500 metrów ze średnią aż 13,6%. Przy tym była to generalnie długa prosta do nieba, kończąca się na zakręcie w lewo. Mając ją za plecami „byłem już prawie w domu” czyli na mecie, choć podjazd oczywiście do ostatnich metrów mi nie odpuszczał. Na samym końcu można było pojechać prosto do Kramerhütte lub odbić w prawo ku Leonardhütte. Nie do mnie jednak należała decyzja. Skręciłem tam gdzie od kilku minut stał już Adriano.

Mój kompan przejechał cały podjazd o długości 7,13 kilometra w 39:17 (avs. 10,9 km/h). Ja zaś potrzebowałem na to 45:54 (avs. 9,3 km/h). Przewyższenie podane na stravie zostało zaniżone o przeszło 30 metrów. Biorąc pod uwagę rzeczywistą amplitudę mogę uznać, iż Adek wycisnął tu VAM 1199 m/h, zaś ja uzyskałem przyzwoitą wartość 1026 m/h. Adrian zdobył nawet KOM-a na tym segmencie. Ja zaś zająłem piąte miejsce. Niemniej te wysokie pozycje to głównie zasługa tego, iż wybraliśmy sobie „rzadko uczęszczany” wstęp do wzniesienia. Cała tabelka z tego najdłuższego segmentu ogranicza się do raptem 18 nazwisk. Na nieco krótszym segmencie rozpoczynającym się u zbiegu ulic w pobliżu wspomnianego kościoła jest już wymienionych sto-kilkanaście osób. W tym rankingu Adek jest tuż za podium, zaś ja z czasem 44:50 byłbym w połowie drugiej dziesiątki. Wjechawszy na górę skierowaliśmy się ku stolikom wystawionym przed Leonardhütte. Oczywiście w nagrodę za zmęczenie kolejnej „nieludzko” ciężkiej góry zaordynowaliśmy sobie tradycyjny zestaw zdobywcy czyli caffe & dolce. „Chata Leonarda” była otoczona przyjemną strefą piknikową. Po trawniku przechadzała się oryginalnej „urody” świnia mogąca udawać świstaka na sterydach. Piętro niżej atrakcją dla dzieci były kuce i owce. Leonardhütte to zarazem restauracja jak i mini-schronisko, w którym można wynająć nocleg w cenie 40 lub 52 Euro za osobę. Zależnie od opcji tj. czy tylko ze śniadaniem czy może również z obiadokolacją. Dla ambitnych turystów tak ona jak i sąsiednia Kramerhütte to miejsca wypadowe do pieszej wycieczki na pobliski szczyt Stubeck (2370 m. n.p.m.).

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7759170278

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7759170278

MALTABERG by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7758184708

ZDJĘCIA

Maltaberg_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Maltaberg została wyłączona

Malta Hochalmstrasse

Autor: admin o 5. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Fallerhutte (L12)

Wysokość: 1924 metry n.p.m.

Przewyższenie: 1011 metrów

Długość: 14 kilometrów

Średnie nachylenie: 7,2 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Drugi tydzień karynckiej wyprawy zaczęliśmy od rekonesansu w Wysokich Taurach czyli najwyższym paśmie górskim na terenie Austrii. Kolarskim podjazdom w owych górach mieliśmy się bliżej przyjrzeć dopiero od środy, lecz pierwszą ku temu okazję stworzyła wycieczka do Maltatal. Rzeka Malta, która wyrzeźbiła ową dolinę ma swe źródła na zboczach Hochalmspitze (3360 m. n.p.m.) tj. najwyższego szczytu Ankogelgruppe. Ten masyw to wysunięta najdalej na wschód grupa górska spośród dziewięciu jakie składają się na Hohe Tauern. O samym paśmie napiszę co-nieco w relacji ze środowego etapu, na którym kręciliśmy pod „dachem Austrii” w pobliżu słynnego Grossglocknera. Sama grupa Ankogel ma 23 wierzchołki o wysokości przeszło 3000 metrów n.p.m. Co ciekawe ogólną nazwę nadano tym górom nie od najwyższego ich szczytu, lecz od trzeciego pod tym względem Grosser Ankogel wznoszącego się na wysokość 3252 m. n.p.m. W dolinie Malta czekały na nas dwa zupełnie różne wzniesienia. Po pierwsze dość długi podjazd po panoramicznej drodze Malta Hochalmstrasse. Kilkunastokilometrowy o solidnym i zmiennym nachyleniu, lecz pozbawiony większych stromizn. Po drugie zaś o połowę krótsza wspinaczka do osady Maltaberg, mająca w swej ofercie niemal non-stop dwucyfrową stromiznę. Poniekąd więc układ naszego ósmego etapu przypominał to czego doświadczyliśmy w piątek, gdy do „klasycznego” Villacher Alpenstrasse dorzuciliśmy sobie „sztywniejszą” Gerlitzen Alpenstrasse. W poniedziałek ogólnie było nieco łatwiej. Aczkolwiek na start całej zabawy trzeba było dojechać blisko 80 kilometrów. Skorzystaliśmy z tej samej trasy co w niedzielę na dojeździe do Seeboden. Niemniej tym razem trzeba się było dłużej „przytrzymać” autostrady A10 i zjechać z niej dopiero na wysokości miasteczka Gmund in Kärnten.

Pochodzący ze strony „cyclingcols” profil podjazdu do kresu Maltatal zaczyna się właśnie w karynckim Gmund. Tym niemniej dolna połowa drogi L12 biegnącej przez tą dolinę jest niemal płaska. Dlatego postanowiliśmy darować sobie jazdę w tym terenie. Uznaliśmy, że sensowniej będzie wypakować się z samochodu dopiero w pobliżu bramek wjazdowych na płatną drogę Malta Hochalmstrasse. Na wjeździe do Maltatal powitał nas górujący nad Gmund późnośredniowieczny zamek Alte Burg. Tym niemniej największą atrakcją turystyczną owej doliny, poza zaporą Kolbreinspeicher o której za chwilę, są liczne wodospady. Lecą nimi wody rozmaitych lewo- i prawo-brzeżnych potoków zasilających 38-kilometrową Maltę. Wzdłuż całej drogi L12 dostrzec ich można dwanaście, z czego sześć sąsiaduje z płatnym jej odcinkiem. Nie dziwi, więc iż Maltatal nazywana jest „Doliną spadającej wody”. Najbardziej okazały z tutejszych wodospadów czyli 220-metrowy Fallbach, znajdujący się w pobliżu wioski Koschach jest najwyższym w całej Karyntii. Szosowa droga przez dolinę Malta zmierza ku wielkiej tamie, która blokuje wody zbiornika Hauptspeicher Kölnbrein. Korona owej zapory znajduje się 1902 metrów n.p.m. Tym niemniej po asfalcie w tej okolicy można dojechać jakieś 30 metrów wyżej na plac przed Berghotel Malta. Rzeczona zapora to najwyższa zapora łukowa w Austrii. Wysoka na 200 i długa na 626 metrów. Powstała w latach 1971-77 i co ciekawe już rok później „zagrała” w filmie. Był to thriller „The Boys from Brazil” z Gregory’m Peckiem i Laurence’m Olivierem w rolach głównych. Jej dodatkową atrakcją jest oddana do użytku w 2010 roku platforma widokowa typu „Skywalk” czyli przyczepiona do ściany „podkowa” z przepaścią pod nogami turysty.

Malta Hochalmstrasse zrazu pomyślana została jako droga dojazdowa do zapory, która to jest centralnym punktem kompleksu zapór i elektrowni zarządzanych przez firmę Verbund Hydro Power AG. Miała jednak potencjał by stać się jedną z najładniejszych panoramicznych dróg w Austrii, co miejscowe władze postanowiły wykorzystać. Obecnie jest ona otwarta od początku maja do końca października za opłatą, która dla kierowców samochodów osobowych wynosi 20 Euro. W okresie „zimowym” dostępna jest gratis, lecz w najlepszym razie do wysokości około 1200 metrów n.p.m. czyli okolic Gmunder Hutte. Przy tym nawet „latem” nie każdy autobus może z niej w pełni skorzystać. Droga ta w sześciu miejscach pokonuje ciasne, a przy tym ciemne i niekiedy kręte tunele, które wykuto w litej skale. Busy o wysokości ponad 3,85 metra oraz długości przeszło 14 metrów nie mają tu czego szukać. Owe przeprawy pod górą nie są bynajmniej krótkie. Jeśli dobrze policzyłem to w drodze do Berghotel Malta w sumie aż 1800 metrów trzeba było pokonać w tych mrocznych klimatach. Jak prezentuje się sam podjazd? Z tego co widać na załączonym obrazku całe wzniesienie ma trzy trudniejsze odcinki i dwa oddzielające je od siebie nieco łatwiejsze sektory. Na początek dwa kilometry z przeciętną 9%. W środku kolejna „ostra dwójka” ze średnią aż 9,7%. Natomiast na końcu mocne trzy z uśrednioną wartością 8,6%. Najtrudniejszy kilometr tej góry ma 10,5%, zaś 5-kilometrowy segment tylko 7,8%. Maksymalna stromizna przekracza 13%, zaś wszystkich odcinków z dwucyfrową stromizną uzbiera się wcale niemało bo 4,7 kilometra.

Wjechawszy w głąb Maltatal zatrzymaliśmy się dopiero na parkingu Schleierwasserfall czyli w pobliżu wodospadu na strumieniu Mirzbach. W miejscu oddalonym ledwie 1300 metrów od wjazdu na płatną Malta Hochalmstrasse. Gdy wskoczyliśmy na rowery dochodziła już wpół do jedenasta. Dzień był pogodny, lecz niespecjalnie ciepły. Temperatura umiarkowana, ale stabilna. W dolinie na starcie 20 stopni, zaś u kresu wspinaczki 17. Odcinek dojazdowy do bramki z opłatami przeznaczyliśmy na rozgrzewkę. Po niespełna czterech minutach jazdy już przy niej byliśmy i zaraz za zakrętem w lewo rozpoczęła się prawdziwa wspinaczka. Mając na uwadze umiarkowane nachylenie tej góry podobnie jak na Villacher Alpenstrasse umówiliśmy się na wspólną jazdę. Taka decyzja miała co najmniej dwa plusy. Ja mogłem się cieszyć asystą mocniejszego kolegi. Natomiast Adrian jadąc tempem dostosowanym do moich aktualnych możliwości mógł zaoszczędzić nieco sił na popołudniowy pojedynek ze stromą Maltaberg. Tam dopiero mógł się w pełni wykazać. Tablica na samym początku 14-kilometrowego wzniesienia zdradzała niektóre jego tajemnice. W połowie pierwszego kilometra przejechaliśmy na prawy brzeg Malty. Następnie po 800 metrach podjazdu, tuż przed dwoma pierwszymi wirażami, minęliśmy wodospad Melnikfall. Po pierwszych dwóch kilometrach mogłem na czas jakiś odsapnąć. Trudny wstęp mieliśmy już za sobą. Szosa niemal do końca czwartego kilometra prowadziła nas zachodnią stroną doliny. Potem już na lewym brzegu rzeczki w połowie piątego kilometra doprowadziła nas do polany przy Gmunder Hutte.

Niebawem miał się pojawić pierwszy z tuneli. Jeszcze przed pierwszym z nich dojechaliśmy do stojącego przed czerwonym światłem samochodu. Otóż na odcinku z tunelami funkcjonuje tu ruch wahadłowy. W najgorszym razie na zielone światło trzeba czekać aż 20 minut. Postanowiliśmy zignorować to obostrzenie uznając, iż będzie tu dość miejsca na minięcie się z autem. Tym bardziej jeśli na strategicznych (tunelowych) odcinkach pojedziemy gęsiego. W pierwszy tunel wpadliśmy 5,4 kilometra za bramką. Potem na ciężkim i krętym środkowym sektorze trzeba było przemknąć przez trzy krótsze, w tym jeden wykuty na wirażu drogi. Po ostatnim z nich byliśmy już w połowie ósmego kilometra. Nieco wyżej droga ponownie złagodniała i na tym łatwiejszym odcinku w połowie dziesiątego kilometra minęliśmy Gasthof Almrausch. W połowie trzynastego kilometra zbliżając się do zbiornika Vorspeicher Galgenbichl wpadliśmy do przedostatniego tunelu. Co ciekawe korzysta się z niego jedynie jadąc pod górę. Zaraz po nim była ostatnia już „kraina mroku”. Tunel na łuku drogi wypadający na parking z punktem widokowym. Do słynnej zapory mieliśmy już ledwie kilometr. Niemniej nie ona była naszym pierwszym celem. Wspinaczkę postanowiliśmy zakończyć w najwyższym punkcie asfaltowej drogi czyli na placu pod Berghotel Malta. Jego cylindryczną sylwetkę widać było już kilkaset metrów przed finałem. Czyżby lokalni architekci inspirowali się podobnymi budynkami z piemonckiego Sestriere? Przejechaliśmy pod łukiem skrywającym hotelowe schody i po chwili skręciliśmy w prawo by skończyć jazdę na najwyżej położonym parkingu. Całe 14 kilometrów przejechaliśmy w 1h 04:24 (avs. 13 km/h) z VAM ledwie 942 m/h. Potem oczywiście sturlaliśmy się na koronę zapory. Natomiast po zjeździe zatrzymaliśmy się jeszcze w gospodzie Fallerhutte, gdzie w zestawie z kawą i pysznym ciastem trafiły się nam lody.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7759170441

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7759170441

MALTA HOCHALMSTRASSE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7757681320

ZDJĘCIA

Malta-Hochalm_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Malta Hochalmstrasse została wyłączona