banner daniela marszałka

Kuhtai & Silzer

Autor: admin o poniedziałek 20. czerwca 2011

Poniedziałkowy etap miał być trudniejszy niż niedziela przeznaczona na zaznajomienie naszych nóg i płuc z trudami długich wspinaczek. Dlatego do programu drugiego etapu wybrałem dwa podjazdy o najwyższej skali trudności. Wzniesienia które przeniesione na trasę „Wielkiej Pętli” z pewnością uzyskałyby status premii HC. Pierwszym z nich miał być wjazd pod przełęcz Kuhtai Sattel (2017 m. n.p.m.) od strony zachodniej tzn. 17,7 km wspinaczki o średnim nachyleniu 7 %. Natomiast drugim Silzer Sattel (1685 m. n.p.m.) od strony północnej tzn. 9,6 km przy średniej aż 10,5 %. Pierwsze z tych wzniesień znajduje się na trasie Oetztaler Radmarathon, najtrudniejszego z austriackich maratonów szosowych. Wyścig ten zaczyna się i kończy w Solden, zaś na 238-kilometrowej trasie przejechawszy Kuhtai trzeba jeszcze pokonać podjazdy pod przełęcz Brenner, zaś po włoskiej stronie granicy znane mi z 2006 roku wzniesienia Monte Giovo i Rombo. Z kolei po wschodniej stronie tej przełęczy organizowany jest w połowie sierpnia krótki wyścig górski z gatunku „hill climb” pod nazwą Intersport Eybl Bergkaiser. To impreza tego samego typu co Kaunertaler Gletscherkaiser, w którym mieliśmy wystartować już w najbliższy czwartek. Rozgrywana na trasie 35 kilometrów ze startem w Innsbrucku i początkiem 24-kilometrowego podjazdu w Kernaten. Wschodnia strona Kuhtai została jednak przede wszystkim dwukrotnie przetestowana przez uczestników Deutschland Tour. Miało to miejsce w latach 2005 i 2006 na etapach do Rettenbachferner i Seefeld. Co ciekawe oba te odcinki wygrał ten sam kolarz czyli Amerykanin Levi Lepiheimer.

Drugi z wybranych podjazdów czyli Silzer nie kojarzył mi się z niczym. Niemniej jego profil bardzo przypadł mi do gustu. Miał dwie niezaprzeczalne zalety. Po pierwsze znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie doliny Oetz, dzięki czemu mógł być sprawnie połączony z wypadem na Kuhtai. Po drugie miał ponad 1000 metrów przewyższenia, a na podjazdy o takich walorach technicznych zwykłem najchętniej „polować”. Z wyjazdem w teren nie śpieszyliśmy się zbytnio. Do przejechania mieliśmy około 40 kilometrów, najpierw drogą nr 180, następnie przez 7-kilometrowy tunel łączący ją z autostradą A-12 oraz na sam koniec parę kilometrów głąb Oetztal po drodze nr 186. Po około 50 minutach jazdy udało nam się zaparkować w Oetz przed marketem Impreis. Niebo nad doliną wyglądało dość niepewnie, lecz temperaturę mieliśmy przyjemną tzn. 21 stopni. Na samym początku mieliśmy do przejechania 600 metrów płaskiego terenu w kierunku południowym, po czym na dużym rondzie musieliśmy skręcić w lewo, na wschód ku Oschengarten i samej przełęczy Kuhtai. Zgodnie ze znanym nam profilem tego podjazdu już pierwszy kilometr okazał się bardzo trudny. Na pierwszych 1100 metrach licznik pokazał mi średnie nachylenie 8,8 % przy maximum niemal 13 %. Za wyjątkiem znacznie łatwiejszego drugiego kilometra tego typu stromizna utrzymywała się na całej dolnej połówce tego podjazdu czyli aż po Oschengarten. Na tym odcinku minąłem kilka uroczych wiosek, najpierw Oetzerau, potem Taxegg i w końcu Muhlau. Za mostkiem na wyjeździe z Muhlau trzeba było pokonać ściankę, na której stromizna dochodziła aż do 17 %.

Dojechawszy do Oschengarten mogłem sobie pozwolić na kilka minut względnego odpoczynku. Niestety po około 40 minutach jazdy licznik zaczął mi szwankować. Co prawda odbiornik nadal działał bez zarzutu, ale skończył się żywot baterii w nadajniku montowanym na widelcu co pozbawiło mnie dynamicznych danych takich jak odczyt dystansu, nachylenia czy prędkości. Na podstawie zapisu z pierwszej części podjazdu ustaliłem, że odcinek 8,9 kilometra pomiędzy Oetz a Oschengarten pokonałem w 37 minut i 40 sekund ze średnią prędkością 14,161 km/h – jak na mnie bardzo dobrą biorąc pod uwagę średnie nachylenie na poziomie 8,4 %. Na blisko trzykilometrowym łatwym fragmencie podjazdu trwały właśnie roboty drogowe, które zlecono znanej także z polskich dróg firmie Strabag. Wyjeżdżając z Oschengarten minąłem wiodącą na północ boczną drogę ku Haiming. Tędy również moglibyśmy dojechać na Silzer Sattel. Przejechawszy remontowane „falsopiano” od razu trzeba było się zmierzyć ze stromą ścianą o długości 800 metrów i średnim nachyleniu 14,5 %. Za nią czekał nas tunel i kolejna stromizna około piętnastego kilometra, z zakrętami w skalnym tunelu. Końcówka miała urozmaicone nachylenie. Po minięciu sztucznego jeziora Speicher Langental pozostało jeszcze do pokonania sto metrów przewyższenia na dystansie 1,4 kilometra, w tym bardzo stroma finałowa prosta.

Cała wspinaczka zajęła mi niemal 71 minut, a dokładnie 1h 10 minut i 59 sekund przy średniej prędkości 14,792 km/h. Co ciekawe licznik, który zwykł zaniżać znane mi z oficjalnych źródeł wysokości bezwzględne poszczególnych podjazdów pokazał mi na przełęczy wysokość około 2040 metrów n.p.m. Z tego wniosek że bliższy prawdy co do poziomu startu w Oetz był profil ze strony „cyclingcols”, a nie ten zawyżony z archivio salite na „zanibike”. Na górze wiało i było tylko 13 stopni, stąd czekając na przyjazd Darka schowałem się w przydrożnej restauracji. Tam w pokojowej temperaturze przy gorącym cappuccino mogłem się rozgrzać. Mój kompan nadjechał po około 20 minutach. Posiedzieliśmy dłuższy czas w ciepełku, zaś przed przystąpieniem do zjazdu przejechaliśmy się głównej ulicy tego ośrodka narciarskiego, który wyrósł wokół dawnego pałacu myśliwskiego cesarza Maksymiliana I Habsburga. Pojechaliśmy po płaskowyżu kilkaset metrów na wschód ku tablicy z nazwą i wysokością bezwzględną tego miejsca. Na zjeździe jak zwykle zrobiliśmy kilka foto-przystanków. Licznik nadal działał w ograniczonym zakresie, więc porzuciłem nadzieję na uzyskanie pełnych danych z tego etapu. W trakcie zjazdu temperatura wzrosła (przez moment nawet do 27 stopni), lecz jednocześnie chmury groźnie poszarzały. Zbierało się na deszcz, więc zastanawialiśmy się na ile utrudni on nam kolejne zadanie.

Druga zagadka dotyczyła mojej Kia Cee’d. Porzuciliśmy samochód na sklepowym parkingu pod wezwaniem „Nur fur kunde” czyli „Tylko dla klientów” i nie mieliśmy pewności czy nie zostanie on przypadkiem odholowany. Szczęśliwie obyło się bez tego rodzaju przykrej niespodzianki, dzięki czemu kwadrans po trzeciej byliśmy już spakowani i gotowi do drogi na spotkanie z Silzer Sattel. Teraz musieliśmy przejechać tylko osiem kilometrów w kierunku północno-wschodnim. Najpierw w dół Oetztal, a następnie drogą nr 171 po tzw. Tiroler Strasse. W zasadzie można by ten odcinek pokonać rowerem, ale z uwagi na niepewną aurę woleliśmy zaoszczędzić nieco czasu. Z tych samych względów zdecydowaliśmy się nie wjeżdżać do samego Haiming i gdy tylko naszym oczom ukazała się po lewej stronie boczna droga L-309 postanowiliśmy się zatrzymać na jej pierwszym zakręcie tuż pod lasem. Wiedziałem, że Silzer Sattel jest górą dla prawdziwych kozic. Średnia powyżej 10 %, w tym pierwsze siedem kilometrów non-stop na dwucyfrowym poziomie. Dla kogoś kto tak jak ja waży latem minimum 73 kilogramy to nie jest idealny teren do kolarskiej wspinaczki. Ważący około 60 kg Darek teoretycznie mógłby się na tej ścianie pięknie wykazać, ale niestety tej wiosny nie mógł sobie pozwolić na treningi jakie jeszcze przed paroma laty był w stanie sobie aplikować. Z tych przyczyn każdego z nas czekało teraz nie lada wyzwanie. Mnie walka z nieprzyjazną stromizną, zaś mojego wspólnika zmagania z niedostatkiem mocy i kondycji.

Mimo zachmurzonego nieba na razie jeszcze nie padało. Darek ruszył jakąś minutkę przede mną. Droga już po kilkuset metrach droga schowała się w lesie. Po pokonaniu 110 metrów przewyższenia czyli zapewne około kilometra podjazdu dogoniłem kolegę. Ja miałem do dyspozycji standardowe tarcze czyli jako mniejszą 39-tkę, zaś z tyłu wypróbowaną już w 2008 roku kasetę Shimano XT z trybami 28 i 32. Dario w ostateczności mógł się poratować przełożeniem 39 x 29. Pod koniec trzeciego kilometra przejechałem przez wioskę Hopperg z okazałym hotelem oraz kościołem po przeciwnych stronach szosy. W połowie czwartego kilometra minąłem zjazd ku osadzie Enterberg skręciwszy w prawu ku Hausegg. Po przejechaniu pięciu kilometrów dotarłem i do tej wioski, która z kilkoma domami i kapliczką okazała się być ostatnią osadą na drodze do przełęczy. Dalej czekała mnie już tylko spokojna droga, zagubiona w iglastym lesie. Do poziomu 1515 metrów n.p.m. jechałem na przełożeniu 39 x 28, wyżej tzn. gdy stromizna nieco zelżała wróciłem do trybu 24, na którym wcześniej wytrzymałem tylko przez pierwszych kilkaset metrów. Co prawda ostatnie trzy kilometry były już nieco łatwiejsze, lecz powyżej 1400 m. n.p.m. zaczęło mżyć, zaś w górnej części wzniesienia wspinaczkę utrudniała nam zniszczona nawierzchnia drogi. Podjazd zakończyłem na zakręcie przy małym leśnym parkingu.

Na lewo od tego miejsca odchodziła szutrowa ścieżka turystyczna dla pieszych, z której skorzystać mogliby też kolarze górscy. O wszelakich walorach turystycznych tego rejonu informowała przyjezdnych sporych rozmiarów tablica. Mogliśmy sobie na niej obejrzeć zawiłe szlaki, które zawiodły nas na szczyt obu poniedziałkowych przełęczy. Po prawej stronie drogi stała ławeczka, o którą oparłem rower i słup z małą tabliczką „Sattelle 1690”. Na pokonanie tego stromego wzniesienia potrzebowałem dokładnie 54 minuty i 5 sekund co oznacza, że jechałem ze średnią prędkością 10,983 km/h przy VAM około 1120 m/h. Zważywszy na fakt, iż miałem już w nogach Kuhtai taki wynik nastrajał mnie optymistycznie przed kolejnymi podjazdami na szosach Tyrolu. Na górze było raczej chłodnawo tzn. 12 stopni przy stale siąpiącym deszczyku, więc po zrobieniu zdjęć i przebraniu się bez zbędnej zwłoki zabraliśmy się do drogi powrotnej. Darek korzystając z kamery w swoim telefonie komórkowym postanowił nagrać swój zjazd. Powstał z tego nagrania całkiem ciekawy filmik z mrożącymi krew w żyłach scenami. Na zjeździe trzeba było jechać ostrożnie, gdyż szosa była mokra i wąska, zaś po drodze można się było natknąć na oddział motocyklistów czy stado owieczek przeprowadzanych przez lokalnego pasterza. Do samochodu dotarliśmy około 17:50. W sumie przejechaliśmy tylko 56 kilometrów, lecz ten niewielki dystans był bardzo treściwy, gdyż obejmował aż 2220 metrów przewyższenia. Tymczasem wtorek zapowiadał się jeszcze ciekawiej.