banner daniela marszałka

Rettenbachferner & Hahntennjoch

Autor: admin o wtorek 21. czerwca 2011

Wtorek 21 czerwca zaplanowałem jako najtrudniejszy z poza-wyścigowych etapów naszej czerwcowej wyprawy. Tego dnia czekały nas dwa kolejne podjazdy o przewyższeniu ponad 1000 metrów każdy. Na pierwszy rzut pójść miał Rettenbachferner (2795 m. n.p.m.), który w minionej dekadzie zyskał sobie sławę jednego z najtrudniejszych i najwyższych podjazdów w kolarskim światku. Z tym morderczym wzniesieniem dwukrotnie musieli się zmierzyć uczestnicy Deutschland Tour, acz organizatorzy tego wyścigu sytuowali linię mety jego „królewskich odcinków” przy zabudowaniach stacji  narciarskiej stojących na poziomie 2670 metrów n.p.m. Po raz pierwszy wspinano się tu w 2005 roku gdy dwaj kolarze Gerolsteiner „urwali” lidera ekipy T-Mobile. Odcinek ten wygrał Levi Leipheimer wyprzedzając o 15 sekund swego kolegę z drużyny Austriaka Georga Totschniga i o 50 słynnego Niemca Jana Ullricha. Dzięki temu zwycięstwu Amerykanin wyszedł na prowadzenie w wyścigu, które utrzymał do mety w Bonn. Dwa lata później triumfował w tym miejscu David Lopez Garcia, lecz zwycięzcą czuć się mógł również drugi na mecie Niemiec Jens Voigt, który do Hiszpana stracił tylko 12 sekund. W ten sposób umocnił się na pozycji lidera, którą wywalczył dzień wcześniej. Trzeci ze stratą 20 sekund finiszował młodziutki wówczas Holender Robert Gesink. Na dokładkę po Rettenbachferner przygotowałem nam podjazd pod przełęcz Hahntennjoch (1894 m. n.p.m.) od jej trudniejszej czyli wschodniej strony. Również ona znalazła się przed kilku laty na trasie Deutschland Tour, aczkolwiek pokonywano ją wtedy od zachodu. Miało to miejsce w 2006 roku na etapie do Saint Christoph am Arlberg, który padł łupem wspominanego Voigta. Wschodnie oblicze tej przełęczy znane jest za to amatorom kolarstwa z trasy szosowego Rad-Marathon Tannheimer Tal.

Tego dnia opuściliśmy naszą bazę około wpół do jedenastej. Czekał nas stosunkowo długi, bo 72-kilometrowy dojazd do słynnej stacji narciarskiej Solden. Leży ona w górnej części Oetztal tj. doliny do której nieśmiało zajrzeliśmy już w poniedziałek. Ten ośrodek pod koniec sierpnia jest gospodarzem szosowego maratonu Oetztaler Radmarathon. Przede wszystkim jednak miasteczko to co rok pod koniec października gości inauguracyjne zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Zanim ruszyliśmy do Solden musieliśmy jeszcze rozejrzeć się po Prutz za sklepem elektronicznym, w którym moglibyśmy kupić niezbędne nam baterie do liczników. Ja potrzebowałem 12-voltowy paluszek do nadajnika, który kosztował mnie 3,50 Euro. Rozpoczynając długą drogę dojazdową byliśmy dobrej myśli. Co najważniejsze trafiła nam się w końcu słoneczna pogoda, co było szczególnie ważne w kontekście wysokości bezwzględnej, na którą mieliśmy wjechać pokonując pierwszy z wyżej wymienionych podjazdów. Według danych z „archivio salite” zdobywając Rettenbachferner mieliśmy pobić swe prywatne rekordy w kategorii najwyższych wzniesień. Dla każdego z nas rekordem tego rodzaju był wjazd na Col de la Bonette (2802 m. n.p.m.), którą ja zdobyłem w lipcu 2005 roku, zaś Dario cztery lata później. Niemniej po analizie map ze strony „google” uznałem jednak, że bliższe prawdy podobnie jak w przypadku Kuhtai są informacje ze strony „cyclingcols”, które lokują koniec szosy prowadzącej pod lodowiec Rettenbach na poziomie o siedem metrów niższym od francuskiego wzniesienia.

Po przebraniu się, złożeniu rowerów i kilku minutach poświęconych na przetestowanie mojego licznika ruszyliśmy na podbój budzącego lęk Rettenbachferner dopiero kwadrans przed trzynastą. Czekał nas podjazd o długości 13 km długości przy średnim nachyleniu 10,9 % czyli w teorii trudniejszy niż słynne Mortirolo. Na starcie temperatura w słońcu wynosiła grubo powyżej 30 stopni Celsjusza. Skierowaliśmy się na południe w stronę osady Pitze, przez pierwsze półtora kilometra jadąc po zupełnie płaskim terenie. Ta lekka rozgrzewka skończyła się jednak szybko, bo jeszcze na wiodącej ku przełęczy Timmelsjoch głównej drodze nr 186. Trzeba było z niej zjechać po 550 metrach podjazdu, chwilę po minięciu hotelu Alphofsolden. W tym miejscu należało odbić w prawo obierając kierunek na Hochsolden. Po zakręcie ukazała się moim oczom pierwsza z szeregu bardzo stromych ścianek. Po jej pokonaniu duża zielona tablica stojąca na pierwszym wirażu poinformowała mnie, iż pokonałem dopiero 500 metrów z czekających nas dwunastu morderczych kilometrów. Bardzo szybko zacząłem się męczyć. Ledwie kilometr wytrzymałem na przełożeniu 39 x 28. Przez kolejne pięć kilometrów walczyłem o przetrwanie na najlżejszym z dostępnych mi trybów czyli „32”. Po przejechaniu 2,3 kilometra tj. na trzecim wirażu minąłem na zjazd w kierunku Górnego Solden. Stromizna podjazdu niemal cały czas utrzymywała się na poziomie powyżej 10 %. Sześciokrotnie sięgnęła pułapu co najmniej 15 %, przy maximum aż 17,5 % na samym początku piątego kilometra. Odetchnąć mogłem dopiero po pokonaniu sześciu kilometrów intensywnej wspinaczki na dojeździe do bramek, stojących na wysokości około 2030 metrów n.p.m. W tym miejscu od kierowców samochodów osobowych za wjazd na Oetztaler Gletscherstrasse pobiera się opłatę w wysokości 17 Euro.

To był zresztą jedyny odpust na całym iście piekielnym podjeździe … nomen omen do nieba. Potem jeszcze tylko pierwszy kilometr drugiej części podjazdu mógłbym na tle pozostałych uznać za stosunkowo łatwy pomimo średniej około 8 %. Po pokonaniu „maustelle” przez blisko trzy kilometry trzeba się było wspinać po coraz bardziej stromej prostej mając po prawej ręce zbocze góry. Szybko też stromizna wróciła na właściwy temu wzniesieniu dwucyfrowy poziom z maximum 20 % po pokonaniu 7,7 kilometra i jeszcze trzykrotnym sięgnięciem pułapu 16-17 % na przestrzeni kolejnych ośmiuset metrów. W ciszy walczyłem z własną słabością w obliczu srogiej natury. Tu i ówdzie leżakowały przy drodze górskie zwierzęta: krowy, owce i nie zważające na nic kozy, które gromadnie „opalały się” na rozgrzanej szosie. Również w górnej części wzniesienia każdy z wiraży był opatrzony stosowną tablicą z własnym numerem, liczbą przejechanych kilometrów oraz osiągnięta już wysokością bezwzględną. Jechałem niemal cały czas na przełożeniu 39 x 28 i jedynie na stromym odcinku tuż za stacją Rettenbachferner na moment wróciłem do trybu „32”. Nieco niżej tj. na wysokości 2635 metrów odchodził w lewo szlak na Tiefenbachferner (2830 m. n.p.m.), której finał jest drugą najwyżej położoną szosą na Starym Kontynencie, po hiszpańskiej drodze na Pico Veleta. Pomimo wyższego pułapu jest ona jednak łatwiejsza od finału pod Rettenbach, a poza tym w dużej mierze wiedzie przez tunel o długości 1700 metrów. Dlatego pomimo kuszącej perspektywy pobicia swej wysokogórskiej „życiówki” pojechałem dalej prosto. Po minięciu głośnej grupki „złotej rosyjskiej młodzieży” i pokonaniu ostatnich trzech wiraży zakończyłem wspinaczkę na dużym i niemal pustym placu parkingowym zbudowanym pod zboczem wiecznie białej góry Karleskogel.

Pokonanie tego niewątpliwie jednego z najtrudniejszych w mym życiu podjazdów zajęło mi 1 godzinę 22 minuty i 39 sekund przy skromnej przeciętnej prędkości 9,807 km/h. Mniejsza o czas i prędkość sukcesem dla mnie było zdobycie takiej góry za jednym zamachem tzn. bez większego kryzysu i przymusowego przystanku na złapanie głębszego oddechu. Darek pojawił się na górze po około 22 minutach zaciekle goniąc cykloturystę w pomarańczowej koszulce, z którym złapał kontakt w drugiej części podjazdu. Na „rywala” mojego kolegi czekał już na górze osobisty kierowca płci żeńskiej. Szczęśliwiec ten mógł więc wspinać się ubrany na krótko i na górze pobrać rzeczy do przebrania się na zjazd. My oczywiście ważkie dla swego zdrowia i komfortu jazdy decyzje w sprawie stroju musieliśmy podjąć już na dole. Tradycyjnie zważyć wszystkie „za” i „przeciw” targaniu ze sobą na górę większej ilości ciuchów. Na stromym zjeździe bardzo szybko osiągało się prędkości 65 km/h, lecz bardziej niż na biciu rekordów prędkości skupialiśmy się na dokumentowaniu swego pobytu. Przy słonecznej pogodzie i przejrzystym powietrzu, w górnych partiach wzniesienia roztaczały się przed nami piękne widoki na odległość wielu kilometrów. Zatrzymywaliśmy się niemal na każdym wirażu celem uwiecznienia tych pejzaży, strzelenia fotek czworonożnym przedstawicielom alpejskiej fauny czy śladom ludzkiej cywilizacji takim jak: stacja narciarska, kościółek, zbiornik na wodę, wspomniany punkt poboru opłat czy wagoniki górskiej kolejki linowej najwyraźniej rosyjskiej produkcji. Niespodziewanie dla mnie jako pierwszy dojechałem do samochodu, gdyż Darek zapodział się gdzieś po drodze. Jak się wkrótce okazało wpadł on zakupy w miejscowym sklepie sportowym. Ostatecznie w drogę do Imst, gdzie mieliśmy zacząć podjazd pod Hahtennjoch ruszyliśmy dopiero kilka minut przed godziną szesnastą.

Po niespełna godzinie jazdy i przejechaniu blisko 50 kilometrów byliśmy już na miejscu. Dla mnie był to wypad natury sentymentalnej. To w tym powiatowym miasteczku zaczęła się przed blisko ośmiu laty moja znajomość z Alpami. Wtedy jednak Krzysiek Żmijewski nakreślił sobie, mi oraz Wojtkowi Nadolskiemu program wielce ambitny i rzekłbym dalekosiężny. Zrobiliśmy dystans około 140 kilometrów z podjazdami pod przełęcz Pillerhohe i do końca doliny Kaunertal. Pominęliśmy jednak wychodzący z Imst, lecz w przeciwnym kierunku podjazd pod Hahntennjoch. Po roku 2003 w Austrii bywałem już prawie zawsze tylko przejazdem. Jak choćby w sierpniu 2008 roku gdy wracając wraz z Łukaszem Talagą z naszej szwajcarskiej wyprawy na szlaku Zernez do Trójmiasta przemknąłem obok Imst w drodze Niemiec przez przełęcz Fernpass. Teraz dałem sobie w końcu okazję do przelotnego poznania tej miejscowości. Udało nam się znaleźć dogodne miejsce do zaparkowania. Blisko centrum miasta, na ulicy Beinlandweg w bezpośrednim sąsiedztwie budynku tutejszej Rady Miejskiej. Pogoda nadal dopisywała. Gdy ruszaliśmy w trasę około 17:10 na liczniku nieco rozgrzanym przez słońce miałem 32 stopnie. Po dwustu metrach zjazdu wjechaliśmy na główną ulicę miasta Kramnergasse. Na niej to zrazu spokojnie miała się zacząć wspinaczka o długości 14,5 kilometra przy średnim nachyleniu 7,5 %. Skręciliśmy w lewo czyli w kierunku północnym i po chwili nasza droga zmieniła nazwę na Pffargasse. Po 800 metrach podjazdu na wysokości niebieskiego domu należało skręcić w lewo Lehngasse.

Jazda na wprost oznaczałaby rychły wjazd na prowadzącą ku Fernpass drogę krajową nr 189, gdzie nie mieliśmy czego szukać. Znacznie więcej atrakcji czekało nas na lokalnej drodze nr 246. Już na wyjeździe z miasta trzeba się było zmierzyć z pierwszym poważnym wzywaniem. W połowie drugiego kilometra podjazdu nachylenie sięgnęło nawet 16 %. Przed ponad dwa i pół kilometra zakrętu (między km 0,8 a 3,4) stromizna trzymała na średnim poziomie 7,6 %. Następnie można było sobie odsapnąć na łatwiejszym półtorakilometrowym odcinku prowadzącym wśród łąk na wysokości wioski Teilwiesen. W tym miejscu minąłem kapliczkę poświęconą św. Katarzynie. Po wjeździe do lasu Kalfesinerwald i delikatnym skręcie w lewo znów trzeba było się sprężyć. Cały szósty i pierwsza połowa siódmego kilometra (od km 4,9 do 6,5) trzymały na poziomie 8,7 %, zaś dalej po trzystu metrach spokoju było jeszcze trudniej. Dotarłem do przemianowanego na L-266 odcinek drogi o nazwie Bschlaber Landesstrasse. Na odcinku 2700 metrów (między km 6,8 a 9,5) trzeba się było zmagać ze średnim nachyleniem 9,8 %. Profil podjazdu zaczerpnięty ze strony „archivio salite” nie przygotował mnie na to. Stromizna jedenastokrotnie skakała tu powyżej 10 %, by pod koniec tego fragmentu trasy czyli już na początku dziesiątego kilometra wspinaczki ponownie sięgnąć 16 %.

Mając w nogach Rettenbachferner nie byłem w stanie już dłużej korzystać z przełożenia 39×24, musiałem zluzować i wrzucić tryb „28”. Trudy wspinaczki w tym terenie z nawiązką rekompensowały prześliczne widoki. Wąska na tym odcinku droga poprowadzona była jakby po półce skalnej z górskim masywem po mojej lewej ręce i przepaścią po prawej stronie, od której oddzielała mnie tylko drewniana barierka. Po tym co ujrzałem nie dziwi mnie to, iż drogę tą zwykło się zamykać na śnieżne zimowe miesiące. Pokonawszy najtrudniejszą część podjazdu „zasłużyłem sobie” na 1800 metrów wytchnienia z jednym trudniejszym fragmentem, ale też lekkim zjazdem na odcinku około 400 metrów. Na koniec czekała mnie jeszcze trzecia ciężka próba czyli 2700 metrów przy średniej 9,6 % i maximum 14 %. Wszystko to zaś w odsłoniętym terenie, jak na złość jadąc pod silny zachodni wiatr. W wieczornym słońcu okoliczne góry tj. tak kamieniste żleby jak i porośnięte kosodrzewiną zbocza okazały się później bardzo fotogeniczne. Dopiero na ostatnich kilkuset metrach zrobiło się lżej tzn. na poziomie niespełna 5 %. Na przełęcz wjechałem w czasie 1 godziny 6 minut i 30 sekund ze średnią prędkością 13,1 km/h. O kilka minut wolniej niż mogłem się spodziewać, ale widać nie byłem jeszcze w swej optymalnej formie. Co ciekawe na samej przełęczy stoi bramka, z obrotową furtka dla pieszych niczym przy wejściu na stadion piłkarski.

Na ostatnich kilometrach podjazdu wyprzedziłem dwóch dzielnych turystów z sakwami, najpierw starszego, nieco później młodszego. Jak się później okazało byli nimi Niemcy, ojciec i syn pochodzący z Ulm w Bawarii, którzy podobnie jak my od paru dni podróżowali po austriackich Alpach. Niemniej w odróżnieniu od nas nie polowali na poszczególne podjazdy, lecz niemal całe dni spędzali w drodze z całym swym dobytkiem jadąc od punktu A do B i następnego dnia od punktu B do C itd. Teraz byli już w drodze powrotnej do Niemiec, mając w swych nogach przełęcze: Flexen, Arlberg, Brenner, Monte Giovo czy też Rombo. Na Darka, który na drugim kilometrze podjazdu miał drobne problemy ze sprzętem czekałem cierpliwie blisko pół godziny, lecz korzystając z okazji o wykonanie foto-portretu poprosiłem jednego z przybyłych na przełęcz motocyklistów. W drodze powrotnej wierni „świeckiej tradycji” stawaliśmy w niemal każdym piękniejszym miejscu. Również i na tym zjeździe można było się łatwo rozpędzić do bezpiecznych 65 km/h. Do samochodu zjechaliśmy już po wpół do ósmej, lecz wciąż było ciepło – 22 stopnie! Do naszej spokojnej „przystani” w Prutz dobiliśmy dopiero około godziny 20:20. Zmęczeni i głodni, ale zadowoleni bo sportowo spełnieni. Przejechaliśmy w tym dniu 59,5 kilometra, z czego 30 km wokół Soldem oraz 29,5 km wokół Imst. Według danych z mojego licznika łączne przewyższenie dla obu tych tras wyniosło 2428 metrów. W perspektywie czwartkowego wyścigu nasz etap środowy musiał być znacznie łatwiejszy.