banner daniela marszałka

Monte Amiata

Autor: admin o wtorek 12. lipca 2011

Wtorek rozpoczęliśmy od długiej i nieco męczącej jazdy samochodem do Castel del Piano, niewielkiego miasteczka w południowej Toskanii na terenie prowincji Grosseto. Ponieważ czekały nas co najmniej dwie godziny jazdy wyruszyliśmy z Borgo a Cascia dobrze przed godziną dziewiątą. Do pokonania mieliśmy w sumie 129 kilometrów, z czego 65 km po przetestowanej dzień wcześniej autostradzie A1. Niemniej trudy tej podróży wynagrodziły nam przecudnej urody widoki w drugiej części tej trasy. Po zjechaniu z Autostrady Słońca na zjeździe Valdichiana musieliśmy najpierw wybrać kierunek na Bettole-Sinalunga, a zaraz potem Pienza-Montepulciano. Potem drogą SP327 dojechaliśmy do Torrita di Siena i dalej po SP15 i SP146 w okolice Pienzy. Następnie drogami SP53 i SS323 podjechaliśmy do Castiglione d’Orcia, gdzie nasz pokładowy GPS zaserwował nam niezły odcinek specjalny wąską dróżką ku murom tamtejszej warowni. Gdy wróciliśmy na właściwy szlak pozostało nam jeszcze około 20 kilometrów do celu tej przejażdżki u podnóża wygasłego wulkanu Monte Amiata. Ten szczyt o wysokości 1738 metrów n.p.m. wyrasta jakieś 1000-1200 metrów powyżej otaczającej go wyżyny górując nad swą okolicą niczym słynny Mont Ventoux nad krajobrazem Prowansji. Ten masyw górski rozdziela prowincje Siena i Grosseto, zaś ziemie wokół niego znajdują się na terenie aż sześciu gmin tzn. Abbadia San Salvatore, Arcidosso, Castel del Piano, Piancastagnaio, Santa Flora i Seggiano. Sam podjazd pod Monte Amiata, choć używany na Giro d’Italia nie pozostawił w annałach tego wyścigu równie mocnego śladu jak Mont Ventoux w dziejach Tour de France. Jest nieco niższy, krótszy i ogólnie łatwiejszy od swego francuskiego wzorca, lecz w przewyższa go pod względem liczby możliwych opcji zdobycia tej góry. Dość powiedzieć, że na holenderskiej stronie „cyclingcols” znaleźć można dane pięciu wersji tego wzniesienia, zaś na włoskiej „zanibike” aż siedem różnych podjazdów po zboczach tej góry.

Tym niemniej na Giro d’Italia Monte Amiata pokazała się tylko trzykrotnie. Raz od strony wschodniej z początkiem podjazdu w Abbadia San Salvatore i dwa razy od strony zachodniej ze startem w Castel del Piano. Właśnie ten drugi wariant podjazdu wybrałem dla siebie. Został on wykorzystany na wielkim Giro w latach 1980 i 1983. Wcześniej jednak, bo już w 1968 roku kolarze podjechali pod Monte Amiata od wschodu na osiemnastym etapie wyścigu, który cztery dni później kończył się w Neapolu. Odcinek ten kończył się w Abbadia San Salvatore po wykonaniu przeszło 50-kilometrowej rundy wokół tego miasteczka. Na premii górskiej pierwszy zameldował się Hiszpan Mariano Diaz, lecz na mecie etapu uprzedził go sławniejszy rodak Julio Jimenez. Dwanaście lat później jako pierwszy na szczycie zameldował się Francuz Jean-Rene Bernaudeau, lecz etap siódmy z metą w Orvieto wygrał Włoch Silvano Contini. Sukces gospodarzy był tego dnia kompletny, gdyż liderem został Roberto Visentini, który prowadzenie w wyścigu odebrał samemu Bernardowi Hinault. Po raz ostatni toskańskie Mont Ventoux wystąpiło w „różowym wyścigu” na dziesiątym etapie Giro z 1983 roku. Górę tą zdobył wówczas jeden z najlepszych górali wszechczasów tzn. Belg Lucien Van Impe, lecz na mecie w Bibbienie ze zwycięstwa znów cieszył się ktoś inny. Tym szczęściarzem był Palmiro Masciarelli, wówczas wierny „gregario” Francesco Mosera, dziś menadżer ekipy Acqua e Sapone. Gwoli ścisłości muszę dodać, iż przy każdej z trzech okazji kolarze dojeżdżali do wysokości 1581 metrów n.p.m., gdyż jest to najwyższy punkt, w którym można zbliżyć się do szczytu góry i zarazem rozpocząć zjazd na drugą stronę masywu. Ja mogłem się nie przejmować się tego typu ograniczeniami, więc wyznaczyłem sobie metę nieco dalej – na końcu ślepej asfaltowej drogi, tuż za Albergo Sella na poziomie 1669 metrów n.p.m. Według „cyclingcols” finał miał mieć miejsce nawet nieco wyżej, bo na wysokości 1683 metrów po przejechaniu 14,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,4 %.

Po dojechaniu do Castel del Piano zatrzymaliśmy na Via Pozzo Stella w pobliżu niewielkiego parku ze stawkiem, gdzie Iwona przez najbliższe dwie godziny mogła się schować przed niemiłosiernie prażącym słońcem. Gdy zaczynałem swą górską czasówkę około godziny jedenastej termometr na moim liczniku pokazywał ni mniej ni więcej 38 stopni Celsjusza! Parę chwil przede mną rozpoczęła ów podjazd 5-osobowa grupka amatorów, w tym jedna białogłowa w towarzystwie czterech jegomościów. Pierwszy kilometr wzniesienia znajdował się jeszcze granicach miasteczka. Po pokonaniu tego odcinka ujrzałem w oddali po swej prawej stronie zalesiony wierzchołek Monte Amiata. Przez kilka następnych kilometrów czekała mnie jazda w pełnym słońcu, wśród sadów i gajów oliwnych po drodze krętej o chropowatej nawierzchni. Na początku trzeciego kilometra tuż przed Azienda Agricola Caporelli (2,4 km) dogoniłem wspomnianą dziewczynę i asystującego jej kolegę w niebieskim trykocie. Po przebyciu 3 kilometrów złapałem kolejne dwie osoby tzn. „młodego” i „łysego” z tej samej drużyny co wcześniejsza para. Po przejechaniu dokładnie 4,9 kilometra dojechałem do tablicy informującej mnie, że dotarłem już na wysokość 1000 metrów n.p.m. Odtąd oprócz niebieskich znaków odliczających kolejne kilometry pokonanego dystansu miały mi towarzyszyć brązowe tabliczki poświadczające zdobycie następnych 100 metrów pionie. Ta pierwsza 5-kilometrowa tercja podjazdu miała średnie nachylenie 7,7 % przy max. 12,9 % tuż przed jej zakończeniem oraz z czterema innymi momentami o ponad 10 % stromiźnie. Początek niczego sobie, lecz zacząłem całkiem sprawnie pokonawszy ten odcinek ze średnią prędkością 14,7 km/h. Od piątego kilometra wokół drogi rosło coraz więcej drzew co dawało mi nadzieję na schowanie się przed słońcem.

Leśne wybawienie przyszło po siedmiu kilometrach. Na poboczu drogi mój wzrok przykuwały potężne głazy narzutowe, zaś przy ławeczkach ludzie odpoczywali sobie w iście piknikowej atmosferze. Kilometr dalej wraz z końcem nieco łatwiejszego odcinka złapałem swojego ostatniego „zająca”. Pozostał mi jeszcze do pokonania stromy kilometr z hakiem przed Prato delle Macinaie (9,3 km), na którym musiałem użyć przełożenia 39/24. Kończąca się tu środkowa faza podjazdu miała średnie nachylenie 8,5 %, przy max. 14 % na początku ósmego kilometra. Ten fragment wzniesienia pokonałem ze średnią prędkością całkiem niezłą jak na tą stromiznę czyli 13,9 km/h. Odpocząć mogłem dopiero na niespełna dwukilometrowym odcinku przed Prato della Contessa (11 km), gdzie wrzuciłem twardsze przełożenia: 39/19, a nawet 39/17. W tym miejscu od obranego przez mnie szlaku odbiegały w dół dwie drogi tzn. Strada della Montagna na zachód w kierunku Arcidosso oraz Strada dei Valloni na południe w kierunku Santa Flora. Ja jednak skręciłem w lewo tj. w kierunku północno-wschodnim i do szczytu pozostało mi jeszcze 3,5 kilometra. Na szczęście cały czas w cieniu drzew, acz początkowo po nie najlepszej nawierzchni. Na poboczu drogi kolejna sekwencja głazów. Po przejechaniu 13,3 kilometra od startu dojechałem do kolejnego zjazdu. Tym razem wiodącego na wschód ku Abbadia San Salvatore. To od tej strony przed ponad 40 laty szturmowali tą górę dwaj kolarze z Iberii. Tymczasem mi do przejechania zostało jeszcze około 1200 metrów po drodze lokalnej SP81A. Na niespełna kilometr przed finałem przegoniłem jeszcze jednego amatora, który wyglądał m/w na mojego rówieśnika. Po paru minutach dojechałem hotelu „Stella”. Nie zatrzymałem się jednak w tym miejscu. Podjechałem nieco wyżej wykonując lekki łuk w lewo po obrzeżach placu parkingowego, a następnie pokonując kawałek prostej do ostatnich metrów asfaltowej drogi przechodzącej w kamienistej ścieżkę, która ginęła w leśnych ostępach. Ostatnia tercja długości 5,2 kilometra była najłatwiejsza, gdyż miała średnie nachylenie 5,8 % przy max. 10 % jakieś czterysta metrów przed końcem.

Adekwatnie do okoliczności ten odcinek pokonałem najszybciej, bo ze średnią 17,2 km/h. W tym miejscu zawróciłem w stronę hotelu i stanąłem przy tablicy z nazwą wzniesienia. Stąd miałem ładny widok na prawo ku schronisku „Vetta” oraz na lewo ku wierzchołkowi góry. Na szczyt Monte Amiata wiódł chodnik przez łąkę, możliwy do pokonania na rowerze górskim z użyciem bardzo miękkich przełożeń. Stojąc przy tablicy zagadnąłem o zrobienie zdjęcia prę włoskich piechurów, których minąłem wcześniej kilkaset metrów przed Albergo „Sella”. Z tego kontaktu wywiązała się kilkuminutowa rozmowa i parę komplementów pod adresem mojej znajomości języka włoskiego. Moim zdaniem nieco na wyrost, acz zawsze miło podbudować się zachwytem tubylców. Wracając do technicznej strony mej eskapady to według licznika podjazd liczył sobie dokładnie 14,57 kilometra o przewyższeniu „tylko” 999 metrów. Pokonałem go w czasie 56 minut i 56 sekund czyli z przeciętna prędkością 15,350 km/h co dało mi wartość VAM na poziomie 1054 m/h. Biorąc jednak za punkt odniesienia 1067 metrów ze strony „cyclingcols” wyszłoby mi 1124 m/h. Na górze zabawiłem jakiś kwadrans w całkiem przyjemnej temperaturze 23 stopni. Natomiast na początku zjazdu tj. przy drodze ku Abbadia San Salvatore spotkałem kilku kolarzy, w tym dziewczynę widzianą w męskim gronie u podnóża podjazdu. Z naprzeciwka pod górę wjeżdżali tez inni amatorzy na eleganckich rowerkach: Carrera, Cervelo, Litespeed i Trek asekurowani przez kierowcę białego Vana, który to samochód napotkaliśmy później pod murami Montepulciano. Po zjechaniu do Castel del Piano na liczniku miałem zaledwie 29 kilometrów. Niemniej dla mnie liczyła się nie ilość, lecz jakość tych kilometrów czyli co najmniej 1004 metry pokonane w pionie.

W drodze powrotnej zaplanowaliśmy sobie dwa przystanki chcąc obejrzeć polecane przez przewodniki miasteczka Pienza i Montepulciano. Blisko 40-kilometrowy dojazd do tej pierwszej miejscowości wykonaliśmy z grubsza po tej samej drodze co przed południem, acz z lekką korektą w końcówce, gdy zahaczyliśmy o miasteczko San Quirico d’Orcia. Od czasu do czasu z bocznych ścieżek włączały się do ruchu zakurzone auta, których kierowcy właśnie pokonali odcinek słynnych „strade bianche” od swych wiejskich posesji. Po dojechaniu do Pienzy zatrzymaliśmy się na parkingu przy Via Marco Mencatelli, po północnej stronie wioski. Historia tej miejscowości nierozerwalnie wiąże się z osobą Eneasza Silvio Piccoliminiego, który urodził się w tym miejscu w 1405 roku, gdy stała tu jeszcze wieś Corsignano. W wieku 53 lat ów humanista oraz poeta został papieżem i przybrał imię Piusa II, zaś w miejscu swego urodzenia zapragnął stworzyć idealne miasteczko mające być jego letnią rezydencją. Realizację tego zadania powierzył florenckiemu architektowi Bernardo Gambarellemu (alias Rossellino). Prace zaczęły się w roku 1459 i trwały trzy lata. Papież zmarł w 1464 roku, gdy w Ankonie formował krucjatę przeciwko Turkom. Niemniej zostawił po sobie Pienzę, uważaną przez wielu za wzorzec włoskiej architektury renesansowej. Osada ta leży na wzgórzu o wysokości 491 metrów n.p.m. i ze wschodu na zachód wzdłuż Corso il Rossellino rozciąga się na długości niespełna 300 metrów. Najcenniejsze jej zabytki koncentrują się wokół Piazza Pio II, gdzie w centrum stoi Concattedrale di Santa Maria Assunta. Po jej prawej stronie wybudowano Palazzo Piccolomini, zaś naprzeciwko katedry wzniesiono Palazzo Comunale. Z tarasów przy południowych murach Pienzy rozciąga się przepiękny widok na Val d’Orcia, zaś wzrokiem sięgnąć można do wyniosłej Monte Amiata. Ponieważ gród ten przeszliśmy wszerz i wzdłuż w niecałe pół godzinki, pozostały nam czas postanowiliśmy spędzić przed jednym z lokali na degustacji toskańskich wędlin.

Około piętnastej opuściliśmy ładniutką Pienzę i udaliśmy na wschód w kierunku oddalonego o niespełna 15 kilometrów Montepulciano. Miejscowość tą zbudowano na wąskiej grani wzgórza, które sięga wysokości 605 metrów n.p.m. Leżące pomiędzy Val d’Orcia na zachodzie i Val di Chiana na wschodzie Montepulciano należy do najwyżej położonych miast w Toskanii. Jechaliśmy ku niemu drogą SP146, zaś w końcówce objechaliśmy miasto od wschodniej flanki drogą SP17. Zatrzymaliśmy się po północnej stronie miasteczka na parkingu przy Viale del Sangallo. Z pobliżu mieliśmy jedną z bram do średniowiecznego miasta. Mury wybudowano na początku XVI wieku z polecenia Kosmy I Medyceusza, gdyż w wiekowym sporze między Florencją a Sieną Montepulciano stało po stronie dzisiejszej stolicy regionu. Czekał nas kilometrowy szlak pod górkę, który zaczynał się na Via di Gracciano nel Corso. Na końcu pierwszej prostej stoi Colonna Marzocco. Po około dwustu metrach ujrzeliśmy po prawej stronie biały Chiesa di Sant’Agostino z końca XII wieku oraz stojącą w pobliżu wieżę Torre del Pulcinella. Wzdłuż obranej przez nas drogi otwartych było wiele sklepików z pamiątkami oraz dziełami lokalnego rzemiosła, stąd nasz spacer tylko chwilami odbywał się po linii prostej. Podejście zakończyliśmy na Via del Poliziano, skąd mieliśmy widok na Chiesa di Santa Maria de Servi wzniesiony na przełomie XII i XIII wieku. Zabrakło nam już sił i chęci na wycieczkę do położonego poniżej miasta sanktuarium San Biagio. Wróciliśmy do samochodu ta samą droga, tym razem mając z górki. Poza murami starego miasta w obiektywie uchwyciłem jeszcze stojący nieopodal kościół św. Agnieszki (Chiesa di Sant’Agnese) z charakterystyczną pasiastą fasadą. Potem pozostało nam już tylko zjechać do autostrady A1 i udać się na odpoczynek do Villa Tanini. Następnego dnia czekała nas wczesna pobudka i najbardziej intensywny etap kulturalnej części tych wakacji.