banner daniela marszałka

Piancavallo (Alpe Segletta)

Autor: admin o piątek 5. sierpnia 2011

Po powrocie z Toskanii spędziłem ledwie osiemnaście dni na ojczystej ziemi zanim po raz trzeci w tym roku rzuciłem się w objęcia wysokogórskiej przygody. Moja sierpniowa podróż miała mieć charakter nieco odmienny od dwóch wcześniejszych. Po pierwsze miała być bardziej objazdowa czyli bez przewiązywania się do konkretnego regionu. W czerwcu skupiliśmy się z Darkiem na poznaniu kolarskich gór w austriackiej części Tyrolu. Z kolei  głównym celem lipcowej wycieczki z Iwoną była niewątpliwie Toskania. Natomiast w programie trzeciej podróży brakowało miejsca o takim znaczeniu. Tematem przewodnim tego wyjazdu było „zaliczenie” brakujących mi do kolekcji podjazdów rodem z Giro d’Italia i Tour de Suisse, rozrzuconych na rozległej przestrzeni od północnego Piemontu po wschodnią Szwajcarię i Liechtenstein. Ze względu na termin i kierunek naszego „zwiedzania” naturalnym zwieńczeniem owej wycieczki wydał mi się start w szosowym maratonie Highlander Radmarathon. Tym sposobem wraz z Darkiem mieliśmy zaliczyć swój trzeci w tym sezonie austriacki wyścig górski dla amatorów. Impreza ta acz mniej znana, jest nieco trudniejsza od czerwcowego Dreilander Giro, zaś jej trasa przebiega przez sześć wzniesień na terenie Vorarlbergu czyli na zachodnich rubieżach Austrii. Po drugie zamiast wypadu we dwóch czy we dwoje, tym razem miałem poprowadzić w świat większą ekipę. Udało mi się bowiem jeszcze wiosną namówić na ten wyjazd dwóch kolegów z tzw. ronda Castorama czyli Jakuba Rucińskiego i Piotra Walentynowicza. Z kolei Kuba z Piotrem skutecznie zareklamowali mój plan swemu kumplowi z ekipy Tri-City Dawidowi Śmiełowskiemu, którego też zdążyłem poznać na kaszubskich trasach. W ten sposób z logistycznego punktu widzenia czekała nas wyprawa na dwa samochody.

Pomiędzy 19 lipca a 2 sierpnia udało mi się siedem razy wyskoczyć na trening i dodać do swego tegorocznego „przebiegu” 641 kilometrów. W sumie były to trzy krótsze wypady w dni powszednie i cztery dłuższe przejażdżki w oba weekendy, w tym dystanse po 122 i 138 kilometrów i solidnym przewyższeniem 954 i 925 metrów w ostatni weekend lipca. Pierwszym miejscem naszego postoju miała być Verbania czyli piemonckie miasteczko na zachodnim brzegu Lago Maggiore. Miałem pewien kłopot być znaleźć przyzwoite, a przy tym niezbyt drogie lokum dla pięciu osób w tym dość ekskluzywnym rejonie turystycznym. Ostatecznie udało mi się znaleźć coś takiego kilka kilometrów przed tym miastem tzn. Bed & Breakfast „Antico Ciliegio” we wiosce Ronco di Ghiffa. Aby dostać się do tego miejsca musieliśmy pokonać przeszło 1450 kilometrów co według mego internetowego źródła miało nam zająć 16-17 godzin. Umówiliśmy się, że ruszymy z Trójmiasta niezależnie od siebie i spotkamy się dopiero za półmetkiem trasy, najpóźniej na południowym krańcu Niemiec tuż pod austriacką granicą. Chłopaki ze względu na trzyosobową obsadę samochodu należącego do Kuby musieli wieść swe rowery na dachu, więc oczywistym było, iż na autostradowych odcinkach nie będą rozwijać optymalnej prędkości. Ja wraz z Darkiem ruszyłem dwie-trzy godziny później, mając za linię startu ostrego naszej kolejnej eskapady przemysłowe rejony gdyńskiej dzielnicy Chylonia. Drogę na Zachód po krajowej szóstce do Kołbaskowa znaliśmy na pamięć. Na terenie Niemiec mieliśmy się trzymać starego szlaku do Italii do okolic Norymbergii. Potem podobnie jak podczas lipcowej wyprawy ku Bawarskim Zamkom musiałem skorzystać z autostrad A6 i A7, acz tym razem na wysokości Memmingen należało wybrać drogę A96 ku Jezioru Bodeńskiemu. Spotkaliśmy się w okolicy Wangen im Allgau by wspólnie pokonać krótki odcinek na terenie Austrii i znacznie dłuższy autostradą A13 po ziemi szwajcarskiej przez Chur, Bellinzonę i Locarno ku włoskiej granicy. Stąd pozostało nam do celu już tylko 20 kilometrów po szosie SS34.

Spodziewałem się ujrzeć Italię jak zwykle piękną i słoneczną. Niestety miny nam zrzedły już po przejechaniu tunelu pod przełęczą San Bernardino. O dziwo po południowej stronie Alp tym razem więcej było ciemnych chmur niż na Północy. Gdy zjechaliśmy w rejon Lago Maggiore zaczęło padać, zaś posterunki na szwajcarsko-włoskiej granicy mijaliśmy już podczas soczystej ulewy. Jezioro w niczym nie przypominało tego lazurowego akwenu, który podziwiałem rok wcześniej gdy pomieszkując w Varese wybrałem się z Iwoną aby podziwiać uroki Orta San Giulio i zaatakować wzniesienie Mottarone. Nasze lokum na następne trzy noclegi tez miało standard niższy niż cenę. Zajęliśmy dwa z trzech dostępnych pokoi. Mogliśmy korzystać ze wspólnej łazienki i saloniku, ale ogólnie nie za dużo było tu miejsca. W cenie wynajmu mieliśmy rzecz jasna tylko śniadanie, zaś z przygotowaniem innych posiłków był większy kłopot z uwagi na brak kuchni. Jeszcze tego samego dnia w opracowanym przeze mnie programie mieliśmy wyprawę na Piancavallo / Alpe Segletta. Tymczasem lało jak z cebra, na całym niebie chmury były stalowo-szare i co gorsza prognoza na kolejne dni nie była lepsza. Zwątpiłem już nawet, że wychylimy tego dnia nasze nosy spod dachu. Na nasze szczęście deszcz przycichł około osiemnastej. Zarażony debiutanckim optymizmem Kuby zdecydowałem się ruszyć w teren. Dołączył do nas tylko Piotrek, podczas gdy Darek z Dawidem zostali w hacjendzie zbierając siły na sobotę w nadziei na poprawę pogody. Tymczasem nasz tercet ruszył do akcji około wpół do siódmej, więc liczyłem się z tym iż naszą przejażdżkę kończyć będziemy w półmroku. Na początku pokonaliśmy półtorakilometrowy kręty odcinek w dół do biegnącej przez Ghiffę drogi SS34. Kamienista końcówka tego zjazdu była na tyle śliska po deszczu, iż musiałem się nawet odrobinę przespacerować. Następnie przejechaliśmy cztery kilometry wzdłuż brzegu jeziora ku verbańskiej dzielnicy Intra.

Tu zatrzymaliśmy się na rogu ulicy Corso Lorenzo Cobianchi, gdzie w zasadzie powinienem był zarządzić początek naszej wspinaczki. Tym niemniej zdecydowałem się powieść swych kolegów jeszcze kolejne 800 metrów wzdłuż brzegu jeziora, aż na południowy brzeg potoku San Bernardino. Dopiero tu skręciliśmy w prawo wjeżdżając na Via Olanda prowadzącą nas ku dzielnicy Plusch. Dojechawszy do niej wróciliśmy na północny brzeg potoku by ulicami: Battaglione Intra i Repubblica dotrzeć do Trobaso. Miasteczka, w którym wedle dostępnego mi profilu nieco bardziej na poważnie miał się zacząć ów łagodny w pierwszej połowie podjazd. Za Trobaso popełniłem jednak kolejny błąd w nawigacji, gdy na rondzie zamiast pojechać prosto ku Cambiasce odbiliśmy w prawo i ulica Via Giuseppe Cuboni zaczęliśmy zjeżdżać do Possaccio. Gdy stało się dla mnie jasne, że nie tędy wieść powinna nasza droga zatrzymaliśmy się przed barem „Lo Spuntino” by spytać obecnych w nim ludzi o drogę do Piancavallo przez Aurano. Polecono nam cofnąć się do wspomnianego ronda i szukać znaku na Cambiaskę. Wobec takich problemów na dojeździe naszą wspinaczkę zaczęliśmy o godzinie 19:02 i z nieco wyższego niż na papierze pułapu tzn. z wysokości około 240 metrów n.p.m. Czekał nas podjazd, który dotychczas na Giro d’Italia pojawił się tylko raz, ale pozwolił się wyszumieć największym gwiazdom. Działo się to w roku 1992 na dziewiętnastym etapie wyścigu, który zdominował Bask Miguel Indurain. Odcinek z Saint-Vincent w Dolinie Aosty do Verbanii liczył sobie 201 kilometrów, z czteroma premiami górskimi w tym dwoma pierwszej kategorii. Najtrudniejszą z nich był podjazd pod Alpe Segletta (1230 m. n.p.m.) od strony Trobaso via Aurano, z linią premii górskiej na niespełna 27 kilometrów przed metą. Jako pierwszy tej na górze zameldował się Włoch Claudio Chiappucci, lecz na mecie popularny „Il Diablo” musiał uznać wyższość swego rodaka Franco Chiocciollego, który najszybciej finiszował z 4-osobowej grupki w której byli też Massimiliano Lelli oraz rzecz jasna kontrolujący poczynania włoskich asów Indurain.

Na szlak przetestowany przez zawodowców wjechaliśmy po przejechaniu kilometra od miejsca naszego startu. Na rondzie odbiliśmy w prawo zgodnie z sugestiami miejscowych udając się w kierunku Cambiaski (2,2 km). Musieliśmy jednak ominąć centrum tej miejscowości i dobić w prawo by wjechać na prowadzącą ku Ramello drogę Via Valle Intrasca. Po przejechaniu trzech kilometrów minęliśmy odchodzącą w lewo drogę do Caprezzo. Trzymając się swojej drogi po kilkuset dalszych metrach dojechaliśmy do Ramello (3,6 km). Podjazd cały czas był łagodny i do tej wioski niemal cały czas prowadził w terenie zabudowanym. Wraz z początkiem piątego kilometra nasza droga schowała się w lesie. Dróżka była wąska i raczej słabej jakości, a przy tym trafiliśmy jeszcze na remont  jednego z jej odcinków. Wobec pobłażliwości terenu jechaliśmy niemal cały czas z prędkością powyżej 20 km/h. Pomimo potknięć na dole wciąż cieszył się chyba zaufaniem Kuby i Piotra gdyż cały czas jechali na moim kole, ani na moment nie wychylając się zza moich pleców. Po przejechaniu 5,7 kilometra pozostawiliśmy za sobą zjazd w lewo ku wiosce Intragna. Zacząłem już powoli wyglądać zapowiadanej przez profil podjazdu diametralnej zmiany ukształtowania terenu. Tymczasem jednak nadal jechało nam się szybko, gładko i przyjemnie. W drugiej połowie siódmego kilometra dwukrotnie przejechaliśmy nad mostkiem ponad tutejszym potokiem. Kilometr dalej skończyły się żarty i zaczęły schody. Stało się to z chwilą gdy po przebyciu 7,9 kilometra minęliśmy zjazd w lewo ku osadzie Scareno. Rozgrzewkę mieliśmy za sobą. Na pierwszych 8 kilometrach średnie nachylenie terenu wyniosło zaledwie 2,8 %, przy max. 8,9 % w połowie drugiego kilometra. Ten odcinek przejechaliśmy ze średnią prędkością 22,4 km/h. Niemniej już wkrótce mieliśmy się zderzyć ze ścianą, zaś Jakub i Piotr mieli poznać smak prawdziwej wspinaczki.

Zastanawiałem się, który z moich kolegów będzie sobie lepiej radził na alpejskim szlaku. Obaj w pagórkowatym terenie Kaszub prezentują poziom zbliżony do mojego. Na naszym podwórku nieco mocniejszy z dwojga bywa Kuba, który lubi samotną walkę z czasem i szczególnie na płaskich odcinkach potrafi podyktować ostre tempo. Niemniej nasz Cancellara miał w lipcu trzytygodniową przerwę w treningach z uwagi na pewną kolarską dolegliwość, więc siła rzeczy nie mógł być na tym wyjeździe w swej optymalnej formie. Poza tym muskularna sylwetka też nie mogła być jego sprzymierzeńcem na długich, a szczególnie stromych podjazdach. Piotrek 20-letni student Politechniki Gdańskiej jest nieznacznie niższy i nieco lżejszy ode mnie. W teorii z naszej trójki był więc najlepiej przystosowany do jazdy w górskim terenie. Niemniej jego głównym wrogiem mogła się okazać młodzieńcza fantazja. Sam nie raz miałem okazję się przekonać, iż zbytni optymizm w ocenie swych możliwości nie popłaca. Góry potrafią surowo zweryfikować stan ludzkiej kondycji i pokazać nam jak mali my kolarze-amatorzy wobec nich jesteśmy. Po minięciu zjazdu na Scareno czekał nas teraz stromy i kręty odcinek o długości 3500 metrów, na którym trzeba było pokonać dziewięć ciasnych wiraży. Jakub odpadł m/w po przejechaniu kilometra tej stromizny. Dokładnie po 11 kilometrach od Possaccio wjechałem do wioski Aurano, ostatniej ludzkiej osady na naszym szlaku do Piancavallo. Chwilę później Piotrek podziękował mi za współpracę. Jak się wkrótce okazało przeholował, za co przyszło mu mocno zapłacić na pozostałych do szczytu sześciu kilometrach. Ja czułem się całkiem dobrze jadąc głownie na przełożeniu 39/24 i jedynie w stanach wyższej konieczności wrzucając największy tryb czyli 27. Okazja do tego nadarzyła się na trzynastym kilometrze, który miał średnio 11,3 % z maksymalną stromizną aż 16 % w samej swej końcówce. Aby zobrazować diametralną różnice terenu między pierwszą a drugą częścią tego wzniesienia wystarczy powiedzieć, że 5-kilometrowy odcinek za „bivio Scareno” miał średnie nachylenie 8,6 % i byłem w stanie go pokonać w tempie 13,8 km/h.

Znajdowałem się dopiero na wysokości około 900 metrów n.p.m. Do Piancavallo miałem jeszcze przeszło cztery kilometry, w tym następne trzy o wysokim stopniu trudności. Pod koniec czternastego kilometra stromizna raz jeszcze skoczyła do poziomu 16 %. Natomiast piętnasty kilometr na którym droga wiła się pięcioma wirażami miał średnie nachylenie 10,7 %. Na szesnastym kilometrze stromizna była wciąż wysoka, zaś po prawej stronie otwierał się przed nami widok na Lago Maggiore – niestety tego dnia mocno zamazany. W połowie siedemnastego kilometra dojechałem do miejsca zwanego Alpe Segletta, w którym nasz szlak przez Aurano łączy się z alternatywnym podjazdem do Piancavallo, który również rozpoczyna się w Verbanii, lecz biegnie przez wioskę Premeno. W 1992 roku premię górską wyznaczono właśnie w tym miejscu. Kolarze wspinali się przez Aurano, zaś na górze skręcili w prawo i zjechali do miasta przez Premeno. Ja jednak chciałem dojechać przynajmniej do Piancavallo i tym sposobem zaliczyć kolejny podjazd o przewyższeniu powyżej 1000 metrów. Dlatego na rozdrożu skręciłem w lewo i po siedmiuset metrach dojechałem ośrodka, który słynie z leczenia zaburzeń procesu żywienia w tutejszym Instituto Auxologico przy Szpitalu św. Józefa. Tym niemniej po wjechaniu do Piancavallo spostrzegłem po lewej stronie boczną dróżkę idącą jeszcze wyżej. Dlatego niejako z rozpędu wjechałem na nią i pokonałem jeszcze 700 metrów podjazdu zatrzymując się kilkadziesiąt metrów za wylotem z lasu. Według danych z licznika dotarłem 53 metry powyżej Piancavallo. Pokonanie tego 18-kilometrowego wzniesienia zajęło mi 1 godzinę 6 minut i 24 sekund co oznacza, iż podjeżdżałem ze średnią prędkością 16,265 km/h. Ze względu na bardzo łagodny początek podjazdu wartość VAM musiała być niska. Wyszło mi 920 m/h na bazie 1019 metrów przewyższenia z licznika i 964 m/h przyjmując za podstawę obliczeń informacje z „google.maps”. Gdybym pokonał jeszcze 1600 metrów dojechałbym do leżącej nieco niżej osady Il Colle. Tym niemniej ponieważ podjazd się skończył postanowiłem zawrócić i zjechać do Piancavallo, aby koledzy mnie nie szukali.

Po chwili oczekiwań z naprzeciwka nadjechał Jakub ze stratą około 5-6 minut, a dopiero zanim Piotr z czasem około 8 minut gorszym od mojego. Był już niemal kwadrans po ósmej, więc na górze zabawiliśmy niespełna 10 minut. Zjechaliśmy razem do znaków drogowych stojących przy Alpe Segletta, po czym rozdzieliliśmy się. Kuba z Piotrem zdecydowali się zjechać do Verbanii niczym „profi” na wspomnianym Giro d’Italia czyli przez Premeno. Tymczasem ja w właściwym sobie stylu postanowiłem wrócić na dół tą samą drogą, którą wjechałem na górę, aby zrobić przynajmniej kilkanaście zdjęć do swej dokumentacji. Nie był to najszczęśliwszy z pomysłów. Zbliżał się zmrok i światła dziennego było jak na lekarstwo. Poza tym bateria w moim Olympusie była na wyczerpaniu i aparat zaczął szwankować, po czym w okolicy Aurano zupełnie odmówił posłuszeństwa. Na domiar złego po dwunastu kilometrach od Alpe Segletta i zarazem jakieś kilkaset metrów przed pierwszymi zabudowaniami w Ramello przebiłem dętkę w tylnym kole. Musiałem się zatrzymać i wymienić ogumienie. Wymiana poszła szybko, lecz podręczna pompka okazała się mało pomocna, zaś gdy ją rozkręciłem na pobocze drogi wypadła mi uszczelka, której próżno było szukać w zastałych mnie ciemnościach. Cóż było robić? Nie pozostało mi nic innego jak wziąć rower na bark i „pójść z buta” do Verbanii, zaś w międzyczasie przedzwonić do Darka by wziął mój samochód i nadciągnął z odsieczą. Gdy zszedłem do miasta dłuższy czas szukaliśmy się po ciemku w obcym sobie miejscu. Zaczęło padać, zaś z czasem znów lunęło jak z cebra. Dlatego mój ponad 6-kilometrowy nocny spacer postanowiłem zakończyć na Piazza Aldo Moro i w tym miejscu do skutku czekać na Darka. Jak się okazało podczas jazdy samochodem dotarłem na pieszo prawie do brzegów jeziora. Bez dwóch zdań „ciekawie” zaczęła się dla mnie ta podróż. Miałem tylko nadzieję, że tego wieczoru wyczerpałem limit pecha na cały wyjazd. Z reporterskiego obowiązku dodam, iż przejechałem tylko 42,5 kilometra o przewyższeniu 1082 metrów, zaś pod dachem „Antico Ciliegio” wylądowałem ostatecznie około 23.