banner daniela marszałka

Bosco Gurin & Alpe di Neggia

Autor: admin o sobota 6. sierpnia 2011

Niestety po burzliwym – nie tylko w przenośni – piątku w sobotni poranek bynajmniej nie zbudziły nas promienie letniego słońca. Pesymistyczne prognozy na najbliższe dni zdawały się potwierdzać. Na szczęście nie padało, lecz sytuacja na niebie była mocno niepewna. Tu i ówdzie dostrzec można było dający nadzieje na lepsze czasy błękit, lecz ponad naszymi głowami w najbliższej okolicy dominowały szare chmury. Tego dnia interesowała nas jednak bardziej sytuacja pogodowa na północnych krańcach Lago Maggiore. W sobotę mieliśmy już do swej dyspozycji cały dzień, więc mogliśmy sobie pozwolić na dłuższą wyprawę i przetestowanie dwóch solidnych wzniesień. Przeto zarządziłem wycieczkę do szwajcarskiego kantonu Ticino, której celem były podjazdy do stacji narciarskiej Bosco Gurin i na przełęcz Alpe di Neggia. Ten pierwszy został przed kilkunastu laty wykorzystany w wyścigu Tour de Suisse. Drugi pozostaje nieznany profesjonalnym wyścigom. Tym niemniej pomimo, że niższy i krótszy od strony technicznej zapowiadał się na trudniejszy z tej dwójki. Profile obu wzniesień straszyły dłuższymi odcinkami w kolorze czerwonymi. Można więc było mieć pewność, że łatwo nie będzie. Postanowiłem, że ze względu na większą odległość zaczniemy nasze wspinaczki od wizyty w Bosco Gurin i niejako w drodze powrotnej zahaczymy o Alpe di Neggia. W trasę ruszyliśmy około 9:40 mając przed sobą 55 kilometrów dojazdu do Cevio stolicy dystryktu Vallemaggia w dolinie o tej samej nazwie. Najpierw spory kawałek wzdłuż brzegów jeziora z przejazdem przez posterunek graniczny pomiędzy Cannobio a Brissago. Po czym na wysokości Ascony i Locarno trzeba było zjechać z drogi krajowej nr 13 i skręcić na północ w lokalną drogę nr 560 o znamiennej nazwie Via Vallemaggia. Ruszyliśmy więc w górę doliny aby po przejechaniu kolejnych 25 kilometrów zatrzymać się na dużym parkingu na obrzeżach Cevio.

Tu mogliśmy się w spokoju przygotować do jazdy i zarazem zdecydować jaką odzież zabrać z sobą w drogę w tak niepewnych czasach. W miasteczku na wysokości 418 metrów n.p.m. były 23 stopnie, zaś na niebie dominowały chmury. Czekał nas przeszło 16-kilometrowy podjazd, na którym przed czternastu laty wyznaczono metę szóstego etapu 61. Tour de Suisse. Wyścig ten przeszedł do historii ze względu na sensacyjne rozstrzygnięcie. Na trzecim odcinku uciekło czterech kolarzy, z których najsilniejszy okazał się mało znany Francuz Christophe Agnolutto z grupy Casino. Po solowym rajdzie dotarł do mety w Chaux-de-Fonds z bezpieczną przewagą nad swymi współtowarzyszami i zapasem ponad 11 minut nad wszystkimi faworytami tej imprezy. Przez kolejny tydzień stopniowo tracił swą przewagę, lecz i tak zdołał dotrzeć do mety w Zurychu z przewagą 2:08 nad Oskarem Camenzindem i 4:20 nad przyszłym triumfatorem TdF Janem Ullrichem. Największą przeszkodą na drodze Francuza do swego życiowego sukcesu była właśnie wspinaczka do Bosco Gurin, którą zdołał jednak ukończyć na przyzwoitym piętnastym miejscu. Do czwartego w tym dniu Camenzinda stracił 2:15, lecz do Ullricha już tylko 12 sekund. Na stromej końcówce tego podjazdu najlepiej czuli się kolarze o drobnej posturze. Wygrał Bask David Etxebarria, który o 11 sekund wyprzedził Włocha Leonardo Piepolego i o 21 jego rodaka Francesco Casagrande. Osada Bosco Gurin została założona w 1244 roku przez lud Walserów, który posługuje się własnym dialektem języka niemieckiego i w owym czasie opuścił swe ojczyste ziemie w górnym biegu rzeki Rodan (dziś jest to wschodnia część kantonu Wallis / Valais). Ze względu na znaczną wysokość (1506 metrów n.p.m.) i przede wszystkim geograficzne odizolowanie od „reszty świata” liczba mieszkańców tej wsi stale maleje. Obecnie żyje w niej ponoć na stałe tylko 48 mieszkańców!

Ruszyliśmy do boju z górą i własnymi słabościami około 11:20. Na początek mieliśmy do pokonania płaski 250 metrów w dół Vallemaggia ku centrum Cevio. Po zjechaniu z głównej drogi zrazu bardzo nieśmiało zaczął się nasz podjazd. Przejeżdżając wokół głównego placu miasteczka minęliśmy kilka wiekowych budynków, ozdobionych szeregiem kolorowych malowideł naściennych. Wśród nich najbardziej rzuciła mi się w oczy siedziba lokalnego starostwa tzw. Pretorio. Pierwsze 600 metrów podjazdu było miłą dla naszych nóg rozgrzewką. Zabawa szybko się skończyła. Po dojeździe do wioski Rovana należało skręcić w prawo i rozpocząć prawdziwą wspinaczkę. Tam najpierw stumetrowa prosta z widokiem na romański kościółek po lewej stronie. Na jej końcu pierwszy dość łagodny wiraż. Potem cała ich seria czyli najpierw osiem, potem jeszcze dwa nieco dalej. Wszystkie bardzo ciasne tak, iż ciężko było się zmieścić w przeciwległej prostej na wyższym piętrze, a nie sposób było nie stracić odrobiny ze swej prędkości. Po pokonaniu trzech trudnych kilometrów, na których stromizna trzykrotnie sięgnęła 10 % jechałem już sam. Jeszcze kilkaset metrów solidnej wspinaczki i po przebyciu 3,8 kilometra nachylenie wyraźnie złagodniało. Przejechałem przez Ponte Aschiutto i na leciutkim zjeździe wjechałem do wsi Linescio di Fuori. Po kilkuset dalszych metrach jazdy w terenie zabudowanym dotarłem do Linescio (4,4 km), wsi parafialnej pełnej domków z kamienia i małych ogródków zbudowanych na tarasach. Wraz z końcem ulgowego piątego kilometra znów należało się bardziej wysilić. Niemniej nachylenie terenu na następnym odcinku było umiarkowane tzn. max. 8 % w okolicy zwanej Corte del Basso. Po przejechaniu 6,7 kilometra o średnim nachyleniu 5,3 % dojechałem do rozdroża w średnim tempie 19,3 km/h. Znaki drogowe stojące w tym miejscu sugerowały, iż w prawo odchodzi droga do Collinaski, zaś w lewo do Bosco Gurin przez wioskę Cerentino.

Każdy z nas skorzystał z tej drugiej opcji, acz dokładniejsza analiza map sugeruje, że obie drogi zawiodłyby nas do tego samego celu. Co więcej „nieoficjalny” szlak przez Collinaskę jest zapewne szybszy, bo o 900 metrów krótszy. Na zgodnej ze znakami i profilem dłuższej drodze czekał nas najpierw mini-zjazd, a potem długa prosta na biegnącej wzdłuż lokalnego potoku drodze Da Lovi. Na tym odcinku stromizna dwukrotnie skoczyła do 10 %, przy czyn obie ścianki przedzielone były kolejnym krótkim zjazdem. Po pokonaniu 8,6 kilometra droga skręciła na północ w kierunku osady Casa dei Bazzi. Następne 1300 metrów miała średnie nachylenie 8,1 % przy max. 11,4 % zaś kończyło się u zbiegu naszej drogi ze wspomnianym wcześniej szlakiem przez Collinaskę (9,9 km). Do tego czasu cały czas jechałem na przełożeniu 39/21, by teraz zdecydować się w końcu na tryb 24. Pół kilometra dalej dojechałem do wioski Cerentino (10,4 km), zaś po pokonaniu kilku wiraży na wzgórzu pośród alpejskiej łąki wyrósł przed moimi oczyma XV-wieczny kościół Santa Maria della Nativita (11,3 km). Po minięciu tej świątyni droga na kolejnych 800 metrach w stosunkowo łatwym terenie wiodła przez las zwany Bosco di Pila. Po 12,1 kilometra podjazdu minąłem odchodzącą w prawo dróżkę ku osadzie Corino. Środkowa część wzniesienia czyli odcinek o długości 5,4 kilometra liczonych od rozdroża przed Collinaską miał średnie nachylenie 6,7 % przy max. 11,7 % w połowie jedenastego kilometra. Ten fragment podjazdu pokonałem z przeciętną prędkością 17,1 km/h. Pozostał mi jeszcze do przejechania 4-kilometrowy finał tej góry. Prawdziwy deser dla górskich kozic, w tym ostatnie trzy kilometry o średnim nachyleniu 10,6 %. Najpierw 1300 metrów do opuszczonych domków osady Ciaos (13,4 km), potem jeszcze półtora kilometra do zjazdu ku osadzie Ubarab (14,9 km). Cały czas bardzo stromo, w otoczeniu leśnej scenerii. Na ostatnich 1500 metrach wrzuciłem najlżejszy z dostępnych mi trybów czyli 27.

Niespełna 900 metrów przed finiszem tj. po przejechaniu 15,34 kilometra od zjazdu z Via Vallemaggia licznik pokazał mi maksymalne nachylenie rzędu 16 %. Na poboczu drogi tylko pojedyncze domki i kapliczki. Na sam koniec stroma dwustumetrowa prosta. Po prawej stronie hotel Walser, zaś po lewej ręce parking. Finał na małym placu przed wjazdem do wioski, dokładnie na wysokości budynku tutejszej poczty. Ostatnia tercja wzniesienia o długości 4,1 kilometra miała niebagatelne średnie nachylenie 9,7 %, zaś cała góra 16,2 kilometra przy średniej 6,7 % biorąc za podstawę obliczeń oficjalne przewyższenie czyli 1085 metrów (licznik tradycyjnie pokazał mniej czyli 1048). Wspinałem się przez 1 godzinę 1 minutę i 52 sekund z przeciętną prędkością 15,730 km/h przy VAM 1052 m/h. Na górze tylko 16 stopni czyli całkiem rześko, a przy tym w powietrzu dużo wilgoci. Aby dotrzeć na szczyt nieźle się napociłem i nie czułem się zbyt komfortowo przy tej temperaturze. Czekając na kolegów zacząłem się dobierać ciuchy. Po placu na małych rowerkach kręciła trójka smyków. Na górskie szlaki ruszali nieliczni piesi turyści. Zastanawiałem się kto wygra pojedynek o drugie miejsce. Tym razem szybszy okazał się Piotrek wdrapał się na górę ze strata około 5 minut. Dosłownie minutę po nim finiszował Jakub. Na debiutującego w wysokich górach Dawida czekałem dokładnie kwadrans, zaś na Darka 21 minut. Potem przyszła pora na pierwszą wymianę wrażeń i wspólną sesję zdjęciową. W końcu przyszedł czas na zjazd do Cevio, który na samym początku uprzykrzał nam drobny deszcz. W drodze na dół wielokrotnie przystawaliśmy i to nie tylko po to by  strzelić fotki w co ładniejszych miejscach. Jako, że nieszczęścia chodzą parami Kuba jeszcze przed Cerentino złapał dwie gumy co znacznie spowolniło nasz odwrót. Ponieważ nie miał już więcej zapasu postanowiliśmy go z Darkiem asekurować przez większą część zjazdu. Ostatecznie do samochodu zjechaliśmy kilka minut przed wpół do trzecią.

Teoretycznie mieliśmy jeszcze czas by zmienić nakreślony przeze mnie plan podróży. To znaczy zamiast udać się na południe ku brzegom Lago Maggiore mogliśmy pozostawić auta na parkingu w Cevio przez trzy kolejne godziny i pojechać rowerami w górę Vallemaggia. W pobliskim Bignasco zaczyna się bowiem godny uwagi każdego ambitnego kolarza-amatora 32-kilometrowy podjazd ku Lago del Naret (2310 m. n.p.m.). Nie włączyłem go do programu naszej wycieczki, gdyż uznałem że tego dnia nie będziemy mieli czasu na tak długi podjazd w dodatku o monstrualnym przewyższeniu 1865 metrów. Byłbym sadystą namawiając swych kolegów do tak ciężkiej wycieczki ku północnym rubieżom kantonu Ticino. Jakub, Piotr i Dawid dopiero stawiali swe pierwsze kroki na alpejskim gruncie. Darek nie miał czasu właściwie przygotować do tegorocznych wyzwań. Dla niego jak i Dawida był to pierwszy dzień na rowerze podczas tej podróży. Z pewnością nie było wskazane zaczynać tej przygody od przesadnie wysokiego pułapu czyli 100-kilometrowego dystansu i około 3000 metrów dziennego przewyższenia. Poza tym przy nie najlepszej pogodzie mądrzej było nie zapuszczać się w tak wysokie partie gór. Dlatego wolałem się trzymać oryginalnego planu w nadziei, że przy innej okazji uda mi się jeszcze pokonać tą drogę. Na 30-kilometrowe wzniesienia o podobnym do Lago del Naret przewyższeniu mieliśmy jeszcze czas. Po niedzieli przez trzy dni z rzędu mieliśmy wypróbować swych sił na tego typu „mamutach”. Czekały nas bowiem wspinaczki pod przełęcze: San Bernardino, Spluga i Maloja.

Wsiedliśmy więc do samochodów i pognaliśmy na południe. Zjechaliśmy drogą nr 560 w kierunku Locarno i gubiąc się w centrum tego 15-tysięcznego miasta nieco pokluczyliśmy. Za sprawą takiej pomyłki kwadrans po trzeciej wylądowaliśmy na promenadzie w dzielnicy Muralto. Zrobiliśmy więc sobie krótki postój nad jeziorem, po czym wróciliśmy na krajową 13-stkę by objechać północne krańce Lago Maggiore. W okolicy lokalnego lotniska skręciliśmy w kierunku Quartino, gdzie z kolei zjechaliśmy na kantonalną drogę nr 405 czyli Via Mondette. Leci ona wzdłuż wschodnich brzegów jeziora ku włoskiej granicy. Nam wystarczyło przejechać już tylko cztery kilometry i zatrzymać się w miasteczku Vira, gdzie rozpoczyna się 12,5-kilometrowy podjazd pod Alpe di Neggia na wysokość 1395 metrów n.p.m. Przełęcz tą zdobyć można również od południowej strony z początkiem w lombardzkim miasteczku Maccagno. Przewyższenie obu podjazdów jest podobne, lecz w tym drugim przypadku wspinaczka ma aż 22,5 kilometra czyli jest ogólnie rzecz biorąc znacznie łagodniejsza i przypomina szwajcarską wersję tylko na ostatnich kilku kilometrach. Tymczasem dojechawszy do Viry znaleźliśmy sobie parking pod lasem przy gruntowej drodze Al Sentee Dal Ragn. Jakieś 300 metrów na południe od miejsca gdzie zaczyna się wiodąca na przełęcz La Strada d’Indeman. Około szesnastej byliśmy gotowi do drogi. Zaraz po starcie wróciliśmy do centrum miejscowości i na wysokości Casa Comunale skręciliśmy w prawo. Przejechawszy pod wiaduktem kolejowym i rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę w 4-osobowym składzie, gdyż Darek ruszył nieco wcześniej.

Kuba rozpoczął podjazd z takim animuszem jakby miał się on skończyć po kilku minutach. Wiedziałem, że na takiej górze nie stać mnie na jazdę z taką prędkością. Spodziewałem się, że Jakub również ulegnie jej srogiej naturze. W zupełności wystarczało mi mocne skądinąd tempo, które na pierwszym kilometrze podyktował Piotrek. Zgodnie współpracując mieliśmy naszego wyrywnego kolegę na oku. Po przejechaniu 1,4 kilometra wjechaliśmy na poziom przystanku autobusowego Scesana, gdzie w prawo odchodziła boczna droga ku wsi Ronchi. Odjechałem od Piotra i pod koniec drugiego kilometra na wysokości Fosano (1,8 km) złapałem Jakuba. Od połowy trzeciego kilometra jechałem znów sam. Kuba przeliczył się z siłami. Zacząłem na przełożeniu 39/24 i miałem zamiar trzymać się tej opcji co najmniej do końca ósmego kilometra. Po przejechaniu trzech kilometrów minąłem boczną drogę odchodzącą w prawo ku osadzie Pianascio. Wokół drogi coraz mniej było zabudowań. Nasz górski szlak powoli gubił się w lesie. Na początku czwartego kilometra nachylenie drogi na chwilę spadło do poziomu 4,6 %, lecz była to bardzo krótka, a przy tym jedna z zaledwie czterech chwil wytchnienia na całej górze. Mijałem kolejne przystanki autobusowe na terenie osady Monti di Fosano by po przejechaniu 6,2 kilometra dotrzeć do zakrętu bivio Monti di Piazzogna. Tu łatwo było się pomylić czyli pojechać na wprost ku owej osadzie. Tymczasem należało wziąć wiraż w lewo i rozpocząć drugą połowę wspinaczki. Ja na rozmyślaniach straciłem w tym miejscu jakieś 15 sekund, zaś Dawid i Darek pojechali nawet prosto by po chwili zawrócić na właściwą ścieżkę. Dolna połówka podjazdu o długości 6,2 kilometra miała średnie nachylenie 8,7 %. Na tym odcinku stromizna „tylko” sześć razy skoczyła powyżej 10 %, zaś maksymalną wartość 14,3 % osiągnęła już w połowie pierwszego kilometra. Pokonałem ten fragment ze średnią prędkością 13 km/h.

Wyżej miało być jeszcze trudniej. Górna połówka czyli odcinek o długości 6,35 kilometra miał średnio 9,7 % i aż 22 wzloty nachylenia powyżej 10 %! W trzech miejscach oddalonych od siebie o jakieś 1100 metrów tj. na początku dziesiątego, jedenastego i dwunastego kilometra stromizna ponownie sięgnęła 14 %. Na początku ósmego kilometra na całe 340 metrów nachylenie drogi spadło poniżej 5 %, najniżej do poziomu 3 % i była to maksymalna „uprzejmość” trudnego terenu względem umęczonego człowieka. Po przejechaniu 7,5 kilometra dotarłem do miejsca zwanego Monti di Agra. Do przełęczy brakowało mi jeszcze pięciu kilometrów, które na znanym mi profilu niemal w całości zaznaczono na złowrogi czerwony kolor. Minąłem niewiastę w średnim wieku, która na tak stromym wzniesieniu była w stanie biec w tempie lepszym od słabnących kolarzy-amatorów. Tymczasem mi udało się przetrzymałem pierwsze dwa kilometry końcowej stromizny na początkowym przełożeniu 39/24. Dlatego uznałem, że dam radę pociągnąć w ten sposób już do końca podjazdu. Nie przeliczyłem się z siłami, choć siłą rzeczy górną połówkę wzniesienia przejechałem w wolniejszym tempie tzn. 10,9 km/h. Wyprzedziłem trzech amatorów na rowerach górskich, a po nich jeszcze dwóch szosowców. Na około czterysta metrów przed szczytem wyjechałem ponad granicę lasu i dotarłem w końcu na nieco zamgloną przełęcz. Tu napotkałem poważnie wyglądającego kolarza w stroju Lampre, który po chwili rozpoczął zjazd w kierunku do Lombardii. Wspinaczka o długości 12,55 kilometra i oficjalnym przewyższeniu 1187 metrów zajęła mi 1 godzinę 3 minuty i 38 sekund. Jechałem więc ze średnią prędkością 11,916 km/h wykręciwszy VAM na poziomie 1174 m/h – wysokim jak na moje możliwości. Mogłem być więcej niż zadowolony ze swojej postawy, zważywszy na fakt, iż był to przecież drugi podjazd dnia.

Na górze było nieco cieplej niż w Bosco Gurin tzn. 18 stopni, acz zbierało się na deszcz. Stanąłem przy drewnianej wiacie przystanku autobusowego. Wąska dróżka w prawo wiodła ku miejscowej restauracji. Po siedmiu minutach nadjechał Piotrek, po dziesięciu Kuba, który jak można było zakładać srogo zapłacić za swą wczesną szarżę. Jeszcze bardziej zmęczony ze stratą 21 minut dotarł na górę Dawid. Natomiast 30 minut czekałem na Darka, który na mecie wyglądał tak jakby stracił tu kilka lat życia. Dario narzekał na słabe śniadanie i przyznał, że za sprawą niewłaściwego odżywiania po 9 kilometrach siły zupełnie go opuściły. Na górze mieliśmy widok na leżące niemal 1200 metrów niżej jezioro. Zjazd był kręty, a więc techniczny. Przy tym prowadził po drodze nie najlepszej, czego jakoś specjalnie nie odczułem na podjeździe. W końcowej fazie zjazdu zaczęło kropić. Zbierało się na burze, ale do samochodu około wpół do siódmej udało nam się dotrzeć przed ulewą. Ta złapała nas w drodze powrotnej. Ekipa Jakuba ruszyła przodem, więc jako pierwsi dotarli do Ghiffy. Tymczasem ja z Darkiem marząc o porządnym posiłku, pomimo prawdziwego oberwania chmury zatrzymaliśmy się w Cannobio by skosztować pizzy w hotelowej restauracji. Tego nam było trzeba bo całym dniu w podróży i przejechaniu „soczystych” 59 kilometrów o łącznym przewyższeniu co najmniej 2269 metrów.