banner daniela marszałka

Valbella x 2

Autor: admin o czwartek 11. sierpnia 2011

Czwartkowy program naszej wycieczki miał być podobny do poniedziałkowego. Ponownie mieliśmy w planach stosunkowo długi transfer samochodowy połączony z przekraczaniem paru granic. Po drodze znów czekał nas postój i kilkugodzinna przejażdżka na rowerach. Tym razem miało być jednak o tyle prościej, iż czekał nas tylko jeden przystanek jako, że obie  wybrane przez mnie góry mogliśmy zaatakować z tego samego miejsca. Tego dnia mieliśmy na dobre pożegnać się z Italią przejechać spory kawałek szosami, przemknąć przez Liechtenstein i wieczorem znaleźć sobie lokum na ostatnie trzy noce wyprawy już terenie Austrii. w zachodniej części landu Vorarlberg. Najchętniej gdzieś w pobliżu Feldkirch lub Rankweil. Tak aby mieć niedaleko zarówno na piątkowy wypad na lewy brzeg Renu jak i na start niedzielnego wyścigu w Hohenems. Po drodze mieliśmy zatrzymać się w Chur (rom. Cuira), miasteczku wielkości mojego Sopotu, lecz o bardzo długiej i bogatej przeszłości. Uważane jest ono za najstarszą miejscowość w Szwajcarii, gdyż w miejscu tym natrafiono na ślady ludzkiej osady sprzed blisko 6000 lat. Z kolei w IV wieku n.e. Chur stało się siedzibą pierwszego biskupstwa założonego po północnej stronie Alp. Natomiast w 1803 roku zostało ono stolicą powstałego właśnie na południowym-wschodzie Szwajcarii kantonu Graubunden. Dodajmy największego z „województw” Helweckiej Konfederacji. Najkrótsza około 90-kilometrowa droga z Chiavenny do Chur wiedzie przez Splugę. Dlatego w czwartkowe przedpołudnie mogliśmy raz jeszcze podziwiać jej przepiękne górskie krajobrazy.

Opuściliśmy B&B „Al Ponte” po godzinie dziesiątej. Niemniej ja i Darek przed podjazdem ku granicy wpadliśmy jeszcze na zakupy do podmiejskiego hipermarketu „Iperal”. Udało mi się kupić solidnie wykonaną ręczną pompkę z nanometrem. Nabytek cenny tym bardziej, że od czasu niemiłej przygody na zjeździe z Alpe Segletta jeździłem w góry nieco z duszą na ramieniu. Zakładałem po prostu, że w razie „złapania gumy” poczekam przy drodze na któregoś ze swych kolegów. Przez pięć dni szczęście mi dopisywało, ale nie chciałem dłużej kusić losu. Wróciwszy do centrum Chiavenny udaliśmy się już prosto na przełęcz. Niemniej wjechaliśmy na nieco dłuższą, bo 33-kilometrowy szlakiem. Zdecydowałem się ominąć najbardziej skomplikowany technicznie, bardzo kręty i wąski odcinek z tunelami w połowie podjazdu i za Campodolcino odbiłem w lewo na boczną drogę ku Lago di Isola. Na krajówkę nr 36 wróciliśmy za Pianazzo tuż przed tunelem prowadzącym do Madesimo. Włoską ziemię opuściliśmy kilka minut przed południem i rozpoczęliśmy znacznie krótszy, lecz równie kręty i widokowo ładny zjazd ku szwajcarskiej dolinie Hinterrhein. Zgodnie z ustaleniami Jakub, Dawid i Piotr, którzy ruszyli na Splugę bezpośrednio z domu poczekali na nas w dolnej części tego zjazdu, tuż przed Splugen i wjazdem na autostradę A13. Dalej pojechaliśmy już szybciej przez Andeer i Thusis do wspomnianego Chur. Tam dłuższą chwilę szukaliśmy dogodnego miejsca do postoju. Najlepiej bezpłatnego parkingu położonego nieopodal drogi prowadzącej do górskiej stacji Valbella. Ostatecznie stanęliśmy na parkingu przed stacją kolejki górskiej BCD. Nie mieliśmy pewności czy nie jest on płatny, więc Kuba i jego drużyna postanowili znaleźć inne miejsce do rozładunku, przez co ostatecznie ruszyliśmy na górę osobno.

Ze względu na późniejszą konieczność ruszenia w dalszą drogę celem znalezienia nowego noclegu tym razem nie mieliśmy zbyt wiele wolnego czasu na rowerową eskapadę. Dlatego postanowiłem się trzymać ustalonego wcześniej planu tzn. podjechać pod Valbellę (1549 m. n.p.m.) od obu stron. Tak od północy ze startem w Chur jak i od południa z początkiem w Tiefencastel. Ciekawszą, acz znacznie bardziej czasochłonną alternatywą było zdobycie Valbelli tylko od strony północnej, a następnie pokonanie przeszło 30-kilometrowego, acz w dużej części łagodnego podjazdu do Innerarosa (1894 m. n.p.m.). Peleton Tour de Suisse wielokrotnie przejeżdżał Valbellę z obu kierunków. Trudniejszy północny podjazd czterokrotnie gościł na trasie tego wyścigu w roli górskiej premii. Po raz pierwszy w 1967 roku gdy zdobył go Włoch Gianni Motta, zaś po raz ostatni w sezonie 1995 na kluczowym dla losów tego wyścigu etapie do La Punt. Odcinek ten zdecydowanie wygrał Rosjanin Paweł Tonkow, lecz wcześniej na naszej górze jako pierwszy zameldował się inny ex-reprezentant „sbornej” Kazach Andrzej Tietieruk. Od południa na premię górską wspinano się zaś sześciokrotnie. Po raz pierwszy w 1953, zaś po raz ostatni w 1998 roku. Pierwszym zdobywcą tej kolarskiej góry był Szwajcar Max Heidelberger, zaś wśród jego następców byli m.in. Belg Michel Pollentier, Portugalczyk Acacio Da Silva i Włoch Stefano Garzelli. Południowy podjazd do Valbelli w teorii ma kilkanaście kilometrów długości. Niemniej w praktyce wspinaczka kończy się już 7,5 kilometra za Tiefencastel. Dokładnie trzy kilometry przed stacją Lenzerheide, która 9-krotnie była miastem etapowym na TdS, a raz gościła nawet uczestników Giro d’Italia.

Jako pierwszy ze zwycięstwa etapowego w Lenzerheide cieszył się Szwajcar Robert Hagmann w 1968 roku. Trzy lata później kończono tu dwa etapy wyścigu. Najpierw odcinek ze startu wspólnego wygrał Belg Roger De Vlaeminck, zaś nazajutrz 7-kilometrową górską czasówkę wygrał Szwajcar Louis Pfenninger. W sezonie 1974 triumfował tu Włoch Franco Bitossi, zaś w roku 1976 wspomniany już Pollentier, zaś następnego dnia Szwajcar Rene Savary. Po kilkunastu latach przerwy tj. w sezonie 1990 zwyciężył w tym miejscu dobrze znany w Polsce Szwajcar Rolf Jaermann. Natomiast przy ostatniej okazji w roku 1998 długi etap z Varese do Lenzerheide jak i krótszy odcinek wyznaczony na dużej rundzie wokół tej miejscowości wygrał wspomniany już Garzelli. Dzięki tym sukcesom późniejszy triumfator Giro zapewnił sobie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej szwajcarskiej etapówki. Trzy lata przed nim na tych samych drogach, lecz podczas Giro rządzili jego rodacy. Piętnasty etap Giro z 1995 roku wytyczono między Val Senales w Południowym Tyrolu a Lenzerheide. Na odcinku 185 kilometrów trzeba było pokonać trzy premie górskie na terenie Szwajcarii tzn. przełęcze Fuorn, Fluela oraz finałowy podjazd od Tiefencastel. Co ciekawe włoskim wyścigiem niepodzielnie rządził wówczas Szwajcar Toni Rominger, który na ojczystej ziemi bez trudu obroni swe prowadzenie. Do przodu puszczono kilku niezłych harcowników. Wygrał lider klasyfikacji górskiej Mariano Piccoli, który na finiszu łatwo ograł Giuseppe Gueriniego, zaś niespełna półtorej minuty później jako trzeci na mecie zameldował się Francesco Frattini.

Darek ruszył na górę jako pierwszy. Ja po paru minutach zastanawiając się czy nasi trzej kompani są już również w drodze na górę. Przed startem musiałem sobie jeszcze poradzić z niespodziewanym defektem. Po wyjęciu roweru z auta okazało się, że zeszło mi powietrze z przedniego koła. Aby nie tracić czasu wymieniłem całe koło z używanego wcześniej Ritcheya na zabrane jako rezerwa Macic Aksium. Wyjechałem z parkingu na ulicę Welschdorfli, skręciłem w prawo i już po stu-kilkudziesięciu metrach mogłem byłem przy zakręcie w Malixenstrasse, gdzie na wysokości około 600 metrów n.p.m. zaczyna się północny podjazd pod Valbellę. Od samego początku było dość ostro. Po 350 metrach i minięciu hotelu Rosenhugel dojechałem do zbiegu mojej ulicy z południową obwodnicą miasta. Tu należało odbić w lewo. Dość szybko złapałem Darka, ale dłuższą chwilę potrwało zanim złapałem właściwy rytm jazdy. Po przejechaniu 1100 metrów byłem już po granicą miasta, na które jednak jeszcze przez chwilę miałem ładny widok w dół po lewej ręce. Sześć metrów dalej minąłem na wirażu zjazd ku wsi Araschgen. Nadal trzeba było jechać po Malixenstrasse, gdzie przez pierwsze trzy kilometry stromizna ani na moment nie spadła poniżej 5 %. Po przebyciu 4,1 kilometra przejechałem serpentyny na wysokości przystanku autobusowego Kapella, miejsce gdzie podczas zjazdu w drodze powrotnej Darek niemal otrze się o wielki żółty autobus. Droga potrzymała jeszcze solidnie przez dwa dalsze kilometry czyli do przystanku Malix nieopodal wsi Oberdorf. Na odcinku sześciu kilometrów „zdobyłem” 500 metrów w pionie czyli przeszło połowę przewyższenia z tej strony góry. Początkowe 6,1 kilometra miało bowiem średnie nachylenie 8,2 % przy max. 12,9 % na wspomnianym zakręcie 1700 metrów po starcie. Ten fragment wzniesienia przejechałem w tempie 13,7 km/h. Środkowa część podjazdu była znacznie łatwiejsza.

Kolejne 4,6 kilometra miało średnie nachylenie tylko 3,2 % i max. 7,8 % w połowie dziewiątego kilometra. Nie brakowało tu płaskich odcinków, na których mogłem się rozpędzić powyżej 30 km/h. Cały odcinek przejechałem zaś w tempie 23,8 km/h. Minąłem osady Burg (6,6 km), Egga (7,8 km), po czym na początku jedenastego kilometra dojechałem do Churwalden (10,2 km). Miejscowości przed którą wita podróżnych biały kościółek z XII wieku pod wezwaniem św. Marii. Tuż za Churwalden czyli wraz z końcem jedenastego kilometra stromizna skoczyła do prawie 9 %, zaś potem było jeszcze ciekawiej. Na kolejnych dwóch kilometrach nachylenie drogi siedmiokrotnie sięgnęło 11 %. Minąłem zjazd na Ruti i po przebyciu 11,7 kilometra od startu byłem już na wysokości Stettli. Najtrudniejszy odcinek skończył się we wiosce Parpan (13,2 km). Rozwieszony nad ulicą szyld reklamował rozgrywany 21 sierpnia wyścig Alpen-Challenge. Jest to jedna z trzech – obok Engadin Radmarathon i Alpenbrevet – najtrudniejszych imprez „Gran Fondo” organizowanych obecnie na terenie Szwajcarii. Długa trasa liczy sobie aż 220 kilometrów i ma w swej bogatej ofercie przełęcze: Albula, Bernina, Forca di Livigno, Julier oraz finałowy podjazd do Lantsch / Lenz. Na ostatnich 700 metrach czekała jeszcze dochodząca do 10 % ścianka, kończąca się na wysokości przystanku Parpan Hohe. Trzysta metrów dalej stały już pierwsze domy w Valbelli. Finałowe 3,7 kilometra miało średnio 8,2 %, więc przejechałem je z prędkością 13,6 km/h czyli podobną do tej z początku wzniesienia. Natomiast na pokonanie całej góry o długości 14,3 kilometra i przewyższeniu 949 metrów potrzebowałem 54 minut i 55 sekund, przy przeciętnej 15,732 km/h i VAM 1036 m/h. Napotkaną turystkę poprosiłem o zrobienia zdjęcia pod tablicą i na spokojnie rozpocząłem łagodny zjazd ku Lenzerheide.

Na podjeździe poza Darkiem nie spotkałem żadnej znajomej duszy, więc liczyłem iż zjeżdżając spokojnie i z przystankami dam się dojść wszystkim lub przynajmniej niektórym kolegom, jeszcze przed dotarciem do Tiefencastel. Nie pomyliłem się. Już podczas postoju nad jeziorem Heidsee (1484 m. n.p.m.) dojechał do mnie Jakub, który wyruszył na górę wraz z Dawidem i Piotrem niedługo po nas i po drodze minął Darka. Ja zatrzymywałem się na tyle często, przy tym niekiedy odjeżdżając w bok od głównej drogi, że nie zauważyłem nawet kiedy minął mnie Dario, który na zjeździe musiał nadrobić jakiś kwadrans. Spotkałem go dopiero przed Tiefencastel w miejscu gdzie krajówka nr 3 skręca na wschód pozostawiając swemu losowi odnogę lecącą na zachód ku autostradzie A13. Po zjechaniu do ronda przy którym rozchodzą się biegnące na południe szlaki na Julierpass i Albulapass spotkałem Kubę. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wrócić do Valbelli znaną nam już drogą. Do wyboru była też południowo-wschodnia opcja podjazdu zaczynająca się pomiędzy Suravą i Alvenau, łącząca się z drogą nr 3 kilkaset metrów przed Lantsch. Powrotne wzniesienie potraktowałem dość ulgowo. Ten jeden raz postanowiłem nie gnać na pełen gaz, lecz przejechać się tempem Jakuba. Chciałem pojechać na spokojnie by cieszyć się pięknem okolicy i wyborną pogodą, choć temperatura była zbyt wysoka jak na moje upodobania czyli 34 stopni po tej stronie wzniesienia. Po przejechaniu 750 metrów od ronda dotarliśmy do zakrętu, przy którym minąłem się z Darkiem.

Wspinaczka była bardzo solidna. Stromizna co chwilę skakała do poziomu 10 %. Na pierwszych dwóch kilometrach ten pułap osiągając siedmiokrotnie. Po przejechaniu leśnego odcinka droga na chwilę odpuściła, ale jeszcze przed dotarciem do zjazdu na Brienz-Brinzauls (2,8 km) dwukrotnie poprawiła do poziomu 13,3 %. Po 3,6 kilometra podjazdu wjechaliśmy na wysokość Vazerol, przejechawszy odcinek od średnim nachyleniu 7,8 % w tempie 12,9 km/h. Wiedziałem, że stromo będzie tylko przez pierwsze 7 kilometrów. Jechałem cały czas na 80 % swych możliwości. Kuba momentami tracił kilka-kilkanaście max. 30 metrów, ale ambitnie walczył. Dlatego nie podkręcałem tempa w nadziei, że bez szczególnego zwalniania wjedziemy na górę razem. W połowie szóstego kilometra dotarliśmy do zbiegu naszej drogi ze wspomnianą alternatywą. Tu droga odpuszczała do około 5 % i postanowiłem nieco bardziej zwolnić, aby Kuba wygodnie wsiadł mi na koło. Kilkaset metrów dalej byliśmy już w centrum Lantsch. Na wylocie z tej wsi na długiej prostej ujrzeliśmy w perspektywie znajomą sylwetkę Darka. Ponieważ Dario zatrzymał się w Lenz, aby w ten gorący dzień  kupić sobie puszkę coca-coli mieliśmy szansę go dogonić jeszcze przed końcem stromizny. Podkręciłem tempo do 90 % mocy silnika, Kuba zacisnął zęby i na wysokości Furtga / St. Cassian (7,5 km) jechaliśmy już w trójkę. Prawdziwy podjazd skończył się nieco wcześniej przy białym kościółku na wysokości ulicy Don Bosco (7,2 km). Kolejne 3,6 kilometra od Vazerol miało średnio 7,4 % przy max. 11,7 %. Można powiedzieć, że utrzymaliśmy z Kubą wcześniejsze tempo bo ten odcinek przejechaliśmy z przeciętną 12,8 km/h.

Dalej było już zdecydowanie łatwiej, zaś Kuba na płaskim rozkręcał nasz oddział do 35 km/h. Po jednym z takich przyśpieszeń Darek odpuścił. Tymczasem my przemknęliśmy przez Lenzerheide (9,8 – 11,1 km) i po pokonaniu 11,8 km od startu dojechaliśmy do Heidsee. Jadąc cały czas wzdłuż brzegów jeziora minęliśmy okazały budynek w kolorze czerwonym będący dolną stacją kolejki górskiej LHB wiozącej turystów na pobliski szczyt Parpaner Rothorn (2899 m. n.p.m.). Podjechaliśmy jeszcze kilkaset metrów i zatrzymaliśmy się w końcu na wysokości przystanku Valbella Canols. Tu zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia pod tablicą. W ten sposób pokonaliśmy 13,1 kilometra w czasie 46 minut i 58 sekund przy przeciętnej 16,671 km/h. O wartości VAM nie ma co mówić, ze względu na prawie 6-kilometrowy niemal płaski odcinek za Furtgą. Z Canols do kulminacji wzniesienia na Lenzerheiderpass brakowało nam jeszcze około kilometra. Podjechaliśmy tam razem, po czym Kuba pognał pierwszy do Chur, zaś ja postanowiłem poczekać na Darka na wysokości Parpan Hohe. Nie doczekałem się, gdyż z kolei Dario na dłużej stanął przy jeziorze. Dlatego sam zacząłem zjazd. Miałem nadzieję nieźle rozpędzić się na długich i stromych prostych za Parpan, ale ze względu na traktor i samochody musiałem jednak bardziej zważać na swe bezpieczeństwo. Darek dogonił mnie na wysokości Churwalden. Wracaliśmy do Chur przez dłuższy czas zachowując z sobą kontakt wzrokowy. Tego dnia przejechaliśmy tylko 58,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 1583 metrów.

Po dotarciu na parking około 17:30 zastaliśmy tam już naszych kompanów. Poinformowali nas, że jednak wrócą wcześniej do kraju. Okazało się, że Piotrek się rozchorował, ma gorączkę i bola go nerki – przez co wjechał dziś tylko do połowy pierwszego wzniesienia. Dawid czuł się przemęczony, podjechał Valbellę tylko od strony Chur. Poza tym tak jego jak i Kubę wzywały do ojczyzny obowiązki zawodowe. Po 16-godzinnej podróży wrócili szczęśliwie do Trójmiasta w piątkowe przedpołudnie. Tymczasem nas czekała jeszcze podróż do Vorarlbegu via Liechtenstein. Przede wszystkim zaś szukanie noclegu na ostatnią część tej wyprawy, gdyż podczas przygotowań do niej nie udało mi się znaleźć w Internecie miejsca pasującego nam tak ceną jak i lokalizacją. Do Księstwa Liechtenstein wjechaliśmy na wysokości miasteczka Schaan, więc przy tej okazji obejrzeliśmy sobie to państewko na około 9-kilometrowym odcinku. Następnego dnia mieliśmy mieć więcej czasu na jego poznanie i to nie tylko z racji rowerowej wyprawy do stacji Malbun. Wjechawszy do Austrii zatrzymaliśmy się w przygranicznym Feldkirch, gdzie telefonowałem pod kilka numerów podanych na miejskiej tablicy informacyjnej, lecz niestety nie znalazłem w tym mieście wolnych pokoi gościnnych. Następnie podjechaliśmy do Rankweil, miasteczka znajdującego się już na trasie niedzielnego Highlander Radmarathon. Niemniej rekonesans po tej miejscowości również okazał się bezowocny. Szczęście w nieszczęściu, że udało nam się zrobić zakupy w miejscowym „Lidlu” tuż przed jego zamknięciem. Dzięki czemu w dalszych poszukiwaniach, które zapowiadały się na długie nie groziło nam przymieranie głodem. Ostatecznie po niepowodzeniu w dolinie za namową napotkanych ludzi, mimo zapadającego zmroku ruszyliśmy na dalsze poszukiwania w góry. Ostatecznie około 22:00 znaleźliśmy sobie dach nad głową dobre 600 metrów powyżej doliny i oddalonym 8 kilometrów od Rankweil górskim schronisku, Alpengasthof „Peterhof”. Warunki były raczej spartańskie, widok z okna żaden, ale przynajmniej było gdzie się przespać, umyć i zjeść.