banner daniela marszałka

Flumserberg & Malbun

Autor: admin o piątek 12. sierpnia 2011

Po ciężkim i długim czwartku, choć bardziej ze względu na transfer i poszukiwania noclegu niż jakość wycieczki rowerowej, pospaliśmy sobie do woli. Zwlekliśmy się z łóżek około dziewiątej. Warunki mieszkaniowe w schronisku mieliśmy raczej przeciętne m.in. widok z okna na zieloną skarpę, zepsuty telewizor i rześką temperaturę w pokoju. Niemniej po ubiegłorocznym pobycie Zellermoos jednego w Austrii mogłem być pewien, a mianowicie smacznego i sytego śniadania. Zjedliśmy je chyba jako jedni z ostatnich gości. Po czym kilka minut przed jedenastą wyruszyliśmy w drogę ku kolejnej kolarskiej przygodzie. Na początek musieliśmy zjechać ponad osiem kilometrów z „Peterhof” (1130 m. n.p.m.) do centrum Rankweil pokonując przy tej okazji 660 metrów różnicy wzniesień. Można powiedzieć, że błądząc w ciemnościach mimochodem znaleźliśmy wczoraj całkiem niezły podjazd. Brakowało jednak czasu by go przetestować na rowerach. Przygotowałem nam większe wyzwania. Czekał nas powrót na zachodni brzeg Renu. Celem były dwa wzniesienia służące już kilkakrotnie za finałowe podjazdy na trasach Tour de Suisse. Przy czym tylko pierwszy z nich czyli Flumserberg znajdował się na terenie Szwajcarii. Drugi, trudniejszy mieliśmy odnaleźć w granicach Liechtensteinu co było dodatkową atrakcją tej wycieczki. Dotychczas zwiedzałem kolarskie góry położone niemal wyłącznie na terenie: Austrii, Włoch, Francji i Szwajcarii. Niemniej gdy tylko nadarzała się ku temu okazja próbowałem zahaczyć o wzniesienia w kolejnych krajach. Gdy w lipcu 2007 roku jedyny raz byłem w Pirenejach to pomimo zmęczenia pirenejskim L’Etape du Tour podjechałem następnego dnia z Ax-les-Thermes na Port d’Envalira w Andorze. Z kolei w tym roku podczas zwiedzania bawarskiej prowincji wybrałem się na Rossfeld koło Berchtesgaden. Tym razem zaś przejazd z północnych Włoch do zachodniej Austrii zaplanowałem tak by starczyło nam czasu na podjechanie do Malbun tj. zaliczenie najtrudniejszego podjazdu w tym alpejskim Księstwie.

Po przeszło godzinnej podróży samochodem dojechaliśmy przez Feldkirch, Liechtenstein i Sargans do podnóża pierwszej góry. Flums to miasteczko będące stolicą okolicznej gminy, leżące na wysokości około 465 metrów n.p.m. Przeszło 900 metrów ponad nim znajduje się stacja górska Tannenbodenalp, w kolarskim światku znana lepiej jako Flumserberg. Jak dotąd czterokrotnie gościła ona uczestników wyścigu Dookoła Szwajcarii. Podjazd to stosunkowo niedługi, gdyż liczy sobie tylko 10,5 kilometra. Niemniej bardzo konkretny. Jego średnie nachylenie czyli 8,6 % jest wyższe niż na legendarnym L’Alpe d’Huez. Nie może więc dziwić, że na tak trudnej górze podczas etapów ze startu wspólnego zwyciężali tylko najprzedniejszej marki górale, zaś podczas górskiej czasówki najbardziej wszechstronny kolarz swej epoki. Po raz pierwszy Tour de Suisse zawitał tu w 1977 roku. Etap wygrał Belg Lucien Van Impe, który rok wcześniej wygrał Tour de France, zaś w trakcie całej swojej kariery aż sześciokrotnie zdobywał koszulkę najlepszego górala „Wielkiej Pętli”. Tego dnia wyprzedził o 23 sekundy Włocha Giancarlo Belliniego i Holendra Huberta Pronka. Pół minuty stracił do niego jego rodak Michel Pollentier, który dopiero co wygrał Giro d’Italia, zaś w Szwajcarii prowadził przez cały wyścig. Van Impe musiał się zadowolić drugim miejscem w generalce. Sześć lat później triumfator z Flumserbergu miał więcej szczęścia. Góra ta w sezonie 1983 była zwieńczeniem 19-kilometrowej czasówki ze startem w powiatowym mieście Sargans. Po zaciętej walce odcinek ten wygrał Irlandczyk Sean Kelly, który zaledwie o 1,4 sekundy wyprzedził Włocha Roberto Visentiniego i 40 sekund jego rodaka Mario Beccię. Po tym etapie Visentini założył koszulkę lidera, lecz już następnego dnia Kelly odebrał mu ją na mecie w Bellinzonie i cztery dni później wygrał swój pierwszy z dwóch wyścigów Dookoła Szwajcarii.

Trzecia obecność Flumserbergu na trasie Tour de Suisse przyniosła wiele emocji polskim kibicom. W czerwcu 1995 roku zastanawialiśmy się czy organizatorzy Tour de France po roku przerwy zaproszą na swój wyścig naszego Zenona Jaskułę. Polak jeździł wówczas w nie najsilniejszej ekipie AKI-Gipiemme i letni program tej drużyny zależał w dużej mierze od formy naszego rodaka. Jaskuła wystartował w TdS i na trasie tego wyścigu wypadł bardzo dobrze. Ukończył tą imprezę na trzecim miejscu, przegrywając tylko (acz wyraźnie) z Rosjaninem Pawłem Tonkowem i Szwajcarem Alexem Zulle. Na dwóch odcinkach zajął drugie miejsca, m.in. na przedostatnim kończącym się w stacji Tannenbodenalp. Tego dnia z sukcesu etapowego cieszył się jednak słynny Włoch Marco Pantani, który zaatakował wcześniej i nie dał się dogonić kontratakującemu Polakowi, którego wyprzedził o 55 sekund. Trzeci był inny Włoch Leonardo Piepoli ze stratą 1 minuty i 6 sekund. Za ich plecami toczyła się walka o generalne zwycięstwo. Zulle musiał odrobić trzynaście sekund straty do Tonkowa, który zdeklasował Helweta na przełęczy Albula. Rosjanin dał sobie urwać tylko dwie sekundy i dzień później stanął w Zurychu na najwyższym stopniu podium. Dla odmiany w 2008 roku na Flumserbergu wyznaczono metę drugiego etapu. Miały tu więc miejsce wstępne harce górali. Odcinek ten wygrał Bask Igor Anton z przewagą 6 sekund nad Luksemburczykiem Kimem Kirchenem i Włochem Damiano Cunego. Kolarz Euskaltel został liderem, lecz prowadzenie utrzymał jedynie przez cztery dni. Po szóstym etapie do Verbier koszulkę lidera odebrał mu Kirchen, lecz ostatecznie pogodził ich obu Czech Roman Kreuziger, który wygrał cały wyścig dzięki zwycięstwu na górskiej czasówce z Altdorf na Klausenpass.

Podążając śladami kolarskich sław wypakowaliśmy się we Flums nieopodal Kirchplatz, na parkingu u zbiegu ulic Marktstrasse i Bergstrasse. Ruszyliśmy na górę kwadrans przed trzynastą przy temperaturze 28 stopni. Oczywiście z miasta wyprowadzała nas Bergstrasse. Podjazd zaczął się na dobre po niespełna czterystu metrach na zakręcie w prawo przez mostek nad jednym z tutejszych potoków. Na chwilę droga schowała się w lesie, ale już po chwili wyjechałem na otwarty teren i zacząłem się przyzwyczajać obowiązującego na tej górze krajobrazu czyli stromej szosy, zielonej łąki, pojedynczych domków i biegnącej gdzieś w dole równolegle do górskich serpentyn autostrady A3. Po przejechaniu niespełna kilometra od placu minąłem pierwszy przystanek autobusowy czyli Flums-Platten. Po przejechaniu 1,3 kilometra wziąłem pierwszy wiraż i kilkaset metrów dalej następny na wysokości przystanku Rusch (1,9 km od startu). Na trzecim kilometrze trafił się nam świeży asfalt. Na szczęście nie na tyle by opony nam się do niego kleiły. Niemniej w drodze powrotnej trzeba było pamiętać aby w tym miejscu bardziej uważać. Dalej trzeci wiraż tuż przed osadą Hof (3,3 km) i czwarty na wysokości Caselli (3,8 km). Cały czas jechałem na przełożeniu 39/24, często stojąc w pedałach. Myślę, że większą część tego wzniesienia pokonałem w ten właśnie sposób. Czwarty wiraż od piątego przy Bergheim (5,8 km) dzieliły aż dwa kilometry. Na długiej prostej można było rzucić okiem na ginące w dole Flums oraz zadziwiająco regularne rysy pasma górskiego Churfirsten. Ta grupa górska liczy sobie siedem wierzchołków o bardzo podobnej wysokości. Najwyższy Hinterrug ma 2306 m. n.p.m., podczas gdy najniższy Selun tylko 101 metrów mniej. Dojechawszy do Bergheim byłem już za półmetkiem wzniesienia. Ta dolna część miała średnio 8,4 % przy max. 15 % na początku trzeciego kilometra.

Niemniej górna „połówka” tej góry miała być jeszcze trudniejsza. Podczas gdy między Flums a Bergheim chwilowa stromizna tego podjazdu „tylko” pięciokrotnie skoczyła powyżej 10 %. Tymczasem na krótszym odcinku z Bergheim do Tannenbodenalp tego typu wartość mój licznik zanotował aż czternaście razy. Minąłem szósty wiraż na wysokości Ruslen (7,2 km) i przyszła pora na najtrudniejszy fragment. Zgodnie z profilem ze strony „cyclingcols” okazał się nim trzeci kilometr od końca, na dojeździe do Tannenheim. Stromizna sięgnęła tu najpierw 15 % po przejechaniu 7,55 kilometra. Następnie 14 % niespełna dwieście metrów dalej, a w końcu aż 16 % dokładnie 8,06 kilometra od startu. W dobrym stanie przetrwałem jednak i to wyzwanie. Czułem się dobrze i chcąc utrzymać dotychczasowy rytm jazdy postanowiłem nie wrzucać luźniejszego trybu 27. Siódmy i ósmy wiraż były blisko siebie, ten drugi na wysokości stacji kolejki górskiej Prodalp-Express (8,3 km). Jeszcze 900 metrów dość stromej przerwy przez Tannenheim i w końcu wraz z wjazdem do lasu Tschudiwald (9,2 km) można było nieco odsapnąć. Przez blisko kilometr zrobiło się luźniej. Pierwsza połowa tego terenu w lesie, druga z przejazdem przez centrum Flumserberg-Tannenbodenalp. Było łatwiej, ale nie zupełnie płasko. Nachylenie spadło do poziomu 4 %, więc skorzystałem z przełożenia 39/19. Niemniej tak łatwiejszy odcinek wybijał z wcześniejszego rytmu wspinaczki. Tymczasem na sam koniec czekała jeszcze niespełna trzystumetrowa ścianka ze stromizną dochodzącą do 11,7 %. Ostatnie sto metrów było już zupełnie płaskie i biegło po placu przed stacją kolejki górskiej Tannenboden MBF. Wdrapałem się na górę w czasie 49 minut i 40 sekund czyli z przeciętną prędkością 12,708 km/h i VAM 1105 m/h. Pozornie bez rewelacji, ale byłem zadowolony z tego jak wytrzymałem tak stromy podjazd. Pojechałem dolną część w tempie 13,1 km/h, górną w 12,3 km/h – różnica w prędkości była więc adekwatna do wzrastającej stromizny wzniesienia. Darek podobnie tryskał humorem. Stwierdził, że w końcu dobrze mu się jechało. Na pokonanie Flumserbergu potrzebował  1 godziny 2 minut i 55 sekund.

Do samochodu zjechaliśmy po wpół do trzeciej i przed wyruszeniem w dalszą drogę wpadliśmy jeszcze na małe zakupy do naszej ulubionej sieci spożywczej „Coop”. Przy wyjeździe z miasteczka zrezygnowaliśmy z wjazdu na autostradę i zamiast niej wybraliśmy podróż po bardziej malowniczej drodze krajowej nr 3. Tak dojechaliśmy do Sargans, by następnie pokonać 5 kilometrów po krajówce nr 13 i wjechać do Księstwa Liechtenstein u jego południowym rubieży czyli przez miasteczko Balzers. Przyznam, że zawsze ciekawiło mnie to jakie historyczne uwarunkowania sprawiły, iż na Starym Kontynencie przetrwały tak małe państewka jak: Luksemburg, Andora, San Marino czy właśnie Liechtenstein. Dzieje najmniejszego w tym gronie Watykanu to ze względów religijnych jakby odrębna i przy tym lepiej znana historia. Genezą powstania alpejskiego Księstwa był zakup hrabstw Schellenberg oraz Vaduz przez ród Liechtensteinów na przełomie XVII i XVIII wieku. Niedługo potem w 1719 roku ziemie te jako suwerenne Księstwo weszło w skład Rzeszy Niemieckiej. W czasach napoleońskich należało ono do Związku Reńskiego, zaś po Kongresie Wiedeńskim przez pół wieku było członkiem Związku Niemieckiego utrzymując silne związki z Cesarstwem Austriackim. Po I Wojnie Światowej znalazło sobie nowego protektora w postaci Szwajcarii, z którą dziś pozostaje w unii celnej, monetarnej i pocztowej. Wojsko szwajcarskie roztacza też nad Księstwem parasol obronny. Na powierzchni 160 km kw. żyje niespełna 35 tysięcy mieszkańców, stąd na tablicach rejestracyjnych samochodów widnieją tylko literki FL i kolejne numery pięciocyfrowe, bowiem przy tej skali państwa wszystkie auta rejestrowane są na poziomie centralnym.

W trakcie swej blisko 80-letniej historii Tour de Suisse gościł w Liechtensteinie tylko jedenaście razy. W latach 1947-67 czterokrotnie finiszowano w stolicy Księstwa – Vaduz. W późniejszym okresie zaglądano do mniejszych miejscowości takich jak: Ruggell (dwa razy), Schaan, Gaflei i Mauren. Natomiast w ostatniej dekadzie na szczególne uznanie organizatorów wyścigu Dookoła Szwajcarii zasłużyła sobie wysokogórska stacja Malbun. Peleton TdS zajrzał do niej po raz pierwszy w roku 2004. Etap z finałem na tym bardzo trudnym, przeszło 13-kilometrowym podjeździe wygrał Austriak Georg Totschnig, który o 7 sekund wyprzedził Szwajcara Fabiana Jekera i o 14 Luksemburczyka Franka Schlecka. Niemiec Jan Ullrich przyjechał na metę szósty ze stratą 39 sekund. „Ulle” stracił koszulkę lidera na rzecz Jekera, lecz dwa dni później wygrał rozgrywaną na zakończenie wyścigu czasówkę wokół Lugano i ostatecznie wyprzedził Szwajcara o marną sekundę! Trzy lata później w Malbun rządził wspomniany już Frank Schleck. Wyprzedził o 32 sekundy Rosjanina Wladimira Jefimkina, o 42 Hiszpana Jose Angela Gomeza-Marchante i objął prowadzenie w wyścigu. Dwa dni później po etapie do Crans-Montany stracił je na rzecz Jefimkina, lecz obaj przegrali wyścig z kretesem na finałowej czasówce wokół Berna. W „generalce” triumfował inny Rosjanin Wladimir Karpiec, który do Malbun dojechał na siódmym miejscu. Po raz trzeci uczestnicy TdS zmierzyli się z tą górą w minionym 2011 roku. Tym razem wzniesienie to okazało się mieć kluczowe znaczenie dla losów wyścigu. Pierwsze trzy miejsca na mecie etapu zajęli kolarze, którzy trzy dni później stanęli na generalnym podium w Schaffhausen. Wygrał młody Holender Steven Kruiswijk, który o 9 sekund wyprzedził Levi Leipheimera i o 18 lidera Damiano Cunego. Tego dnia Amerykanin zniwelował swa stratę do Włocha niespełna dwóch minut, a że na finałowej czasówce wykręcił czas lepszy o 2:03 to w sumie całą imprezę wygrał z przewagą 4 sekund.

Na profilu wziętym ze strony „zanibike” jako początek podjazdu podano miasteczko Triesen. Na taki też miejsce startu się nastawiłem. Niemniej przejechaliśmy tą miejscowość i dopiero po wjechaniu do Vaduz ujrzeliśmy znak drogowy wskazujący drogę do Malbun. Skręciliśmy więc w prawo i po chwili zaparkowaliśmy na parkingu pod blokiem przy Meierhofstrasse. Kwadrans przed szesnastą ruszyliśmy pod górę, przy czym podjazd zaczął się naprawdę jakieś dwieście metrów od miejsca naszego startu. Już na pierwszej stromej ściance trzeba było ominąć sznurek samochodów czekających na zielone światło. Z powodu robót drogowych na tym odcinku wprowadzono bowiem ruch wahadłowy. Jadąc cały czas na wprost w kierunku południowym wyjechałem z Vaduz i po 800 metrach od startu znalazłem się w Meierhof. Dokładnie po przejechaniu dwóch kilometrów do wybranego przez nas szlaku dobiegała z zachodu droga z Triesen. Po prawej ręce u dołu miałem ładny widok na dolinę Renu i biegnąca wraz z nurtem tej rzeki granicę Liechtensteinu ze Szwajcarią. Po przejechaniu 2,3 kilometra zaczął się kręty odcinek drogi, który serpentynami prowadził do położonego blisko 900 metrów n.p.m. miasteczka Triesenberg. Na niespełna dwukilometrowym odcinku przed zjazdem na Sutigerwis (4,2 km) należało pokonać siedem wyraźnych wiraży, po części prowadzących w cieniu lasu Letzanawald. Piąty nieco łatwiejszy kilometr prowadził po prostej drodze do centrum Triesenbergu (5,1 km) przed wjazdem do którego minąłem dość młodo wyglądający kościółek z kamienia. Ta pierwsza „tercja” podjazdu miała średnio 8,4 % przy max. 11,7 %. Przejechałem ten odcinek z przeciętną prędkością 13,2 km/h czyli minimalnie szybciej niż równie trudny pierwszy fragment Flumserbergu. Przy drodze nie brakowało reklam meczu piłkarskich młodzieżówek Liechtensteinu i Szwajcarii, który odbył się w minioną środę na stadionie w stołecznym Vaduz.

Za kościółkiem należało skręcić w prawo by pokonać wymagający szczególnie w pierwszej części kilometr do Steinort (6,2 km). Kolejny wiraż był w połowie ósmego kilometra na wysokości osady Musascha (7,4 km), gdzie znak drogowy straszył nachyleniem 24 %, lecz to była przestroga dla chcących jechać boczną dróżką do osady Waldi. Ja tymczasem musiałem odbić w prawo, przejechać przez Studę i w połowie dziewiątego kilometra wyjechać poza teren coraz rzadziej zresztą zabudowany. Po czterystu metrach jazdy przez las można się było na dobre schować nie tylko przed słońcem, ale i światłem dziennym w długim tunelu o białych ścianach (8,9 – 9,7 km). Jako, że droga w nim ledwie się wznosiła mogłem przyspieszyć do 22-25 km/h. Kilkaset metrów po wyjeździe z tunelu byłem już w centrum wioski Steg (10,3 km) zbierając siły na pokonanie najtrudniejszej części całego wzniesienia. Niemal od początku podjazdu jechałem mocno na przełożeniu 39/24 podobnie jak na Flumserbergu często stając w pedałach. Odcinek 5,2 kilometra za Triesenbergiem miał, mimo łatwego kilometra w tunelu i tuż za nim, średnie nachylenie aż 8,2 %, a mimo to udało mi się utrzymać wcześniejsze tempo jadąc z prędkością 13,3 km/h. Na wysokości białego kościółka w Steg zaczęło się 3-kilometrowe zwieńczenie tej ciężkiej wspinaczki. Najpierw 900 metrów przez las Schemmiwald czyli odcinek o średniej stromiźnie 8,9 % i max. 13,3 %, kończący się na wysokim wiadukcie. Tuż za nim na odpoczynkowym fragmencie drogi (minimum 3 %) zerwano asfalt na dystansie około 150 metrów. Potem zaś finał na dobicie czyli 1800 metrów o średniej 10,5 % i max. 16 % po przejechaniu 12,84 kilometra czyli na 650 metrów przed wjazdem do Malbun. To końcówka w otwartym terenie z długimi prostymi. Najpierw łagodny łuk w prawo, potem nieco ostrzejszy lewo, przejazd pod wiaduktem i w końcu meta na wjeździe do ośrodka po przejechaniu 13,3 kilometra od miejsca naszego startu.

Przyznam, że na ostatnim kilometrze moja prędkość spadała do 9 km/h czyli była to raczej „wolność”. Niemniej 3-kilometrową końcówkę pokonałem ze średnią 11,3 km/h. Natomiast całą górę w czasie 1 godziny i 3 minut czyli z przeciętną prędkością 12,676 km/h i VAM 1080 m/h. Zgodnie z przygotowanym sobie profilem podjazdu nie miałem zamiaru poprzestać na wjeździe do Malbun. Chciałem dojechać do końca asfaltowej drogi na wysokości osady Heita. Tymczasem po wjeździe do ośrodka droga „złagodniała” na około 250 metrów i dopiero gdy minąłem zakaz wjazdu dla samochodów to na wprost przed sobą ujrzałem węższą, ale za to bardzo stromą ścieżkę. Okazało się jednak, że to szlak do Hidera Strich kończący się na wysokości co najmniej 1680 m. n.p.m. Ja poprzestałem na przejechaniu 300 metrów i zatrzymałem się na wysokości Vordera Strich. Po czym zjechałem do centrum by poczekać na Darka i razem z nich wjechać do Heity, gdyż w trakcie zjazdu odkryłem iż droga do tej wsi odbija na prawo od głównej ulicy nieco poniżej miejsca gdzie znajduje się stacja kolejki górskiej Malbun SMS i Hotel Turna. To oczekiwanie niepokojąco się przedłużało, więc po telefonicznym wyjaśnieniu sobie pozycji kolegi postanowiłem samemu podjechać na Heitę. Według wykresu z mego licznika dodałem sobie jeszcze 850 metrów wspinaczki o przewyższeniu 72 metrów czyli średnio 7,9 %, ale przy max. 16 %. Tak czy owak wyszło mi jednak, że koniec drogi w Heita leży na wysokości około 1670 m. n.p.m. czyli przeszło 30 metrów niżej niż sugeruje to profil z „archivio salite”.

Ponownie zjechawszy do centrum doczekałem się na przyjazd Darka. Ta góra dała mu ostro w kość. Dwie ciężkie góry jednego dnia to było za dużo dla mojego kolegi na tym wyjeździe tzn. bez solidnego treningu na Kaszubach. Na zdobycie Malbun potrzebował 1 godziny 42 minut i 55 sekund przy czym około osiem minut stracił na dwóch przystankach. Korzystając z okazji  chcieliśmy zabrać jakieś trofea z tej góry jako pamiątki z Liechtensteinu. Wstąpiliśmy do sklepu i zrobiliśmy zakupy za kilkadziesiąt franków, które tego dnia były niemal równie drogie co Euro. Kupiłem sobie kubek termiczny w szwajcarskich barwach w sam raz na piesze wędrówki po Alpach, gdy nie będę miał już sił aby wspinać się po nich na rowerze. Natomiast Iwonie sprezentowałem miniaturkę krowich dzwonków, które szwajcarscy kibice zwykli targać z sobą na wszelakie zawody narciarskie. Kłopot polegał jeszcze na tym by te gadżety i parę innych zapakować sobie do kieszeni lub pod koszulkę, a następnie zjechać z nimi bezpiecznie. Tymczasem teren szczególnie na początku zjazdu skłaniał do harców tak, iż rozwinąłem się nawet do 77 km/h. Do samochodu udało nam się zjechać cało i zdrowo, a przy tym z nienaruszonym bagażem na kilka minut przed dziewiętnastą. Tego dnia łącznie przejechałem tylko 51 kilometrów, ale o solidnym przewyższeniu 2107 metrów. W drodze powrotnej stanęliśmy na kilka minut w centrum Vaduz na Peter-Kaiser-Platz, robiąc sobie zdjęcia pod siedzibą tamtejszego Rządu. Natomiast po przekroczeniu granicy austriackiej zatrzymaliśmy się na dłużej w Feldkirch, by obejrzeć tamtejszą starówkę i zjeść w końcu coś ciepłego czyli … pizzę jak mamy to w zwyczaju czynić na austriackiej ziemi.