banner daniela marszałka

Les 3 Ballons

Autor: admin o sobota 9. czerwca 2012

Sobota 9 czerwca jak przystało na dzień wyścigu z gatunku Gran Fondo zaczęła się dla nas bardzo wcześnie. Start „Trzech Balonów” przewidziano na godzinę 7:15, a że czekał nas kilkudziesięcio-kilometrowy dojazd trzeba było opuścić Burnhaupt-le-Haut co na najmniej godzinę przed wystrzałem startera. Udało nam się dotrzeć na miejsce jakieś 15-20 minut przed startem i znaleźć jakąś miejscówkę na dzikim parkingu powstałym ad hoc na obrzeżach Champagney. Do linii startu nieopodal miejscowego kościoła, gdzie gromadził się kilkutysięczny peleton amatorów kolarstwa w każdym wieku i o bardzo różnych możliwościach, mieliśmy stamtąd niecały kilometr. Podjeżdżając na miejsce każdy z nas starał się o znaleźć dogodne miejsca do startu. W miarę możliwości w pierwszej części kolorowego roju cyklistów, acz bez zbytniego stresu i napięcia bo nie przyjechaliśmy tam walczyć. Szczęśliwie zapowiadał się pogodny dzień. Mimo wczesnej pory już na starcie było 17 stopni Celsjusza. Pierwsze kilometry po starcie jak zwykle szybkie i chaotyczne. Każdy gna przed siebie zależnie od swych fizycznych możliwości i taktycznych założeń. Niektórzy liczą na dobry czy choćby lepszy od ubiegłorocznego wynik stąd cisną się do przodu nie tylko lewą stroną, a że pierwsze 5 kilometrów do Plancher Bas prowadzi po płaskim terenie tempo wielkiej grupy wyraźnie przekracza 40 km/h. Dojechawszy do tego miasteczka cała chmara ludzi na rondzie wybiera trzeci zjazd i skręca na północ w kierunku Plancher-les-Mines (na 11 km) położonego u stóp finałowego podjazdu. Owe jedenaście kilometrów ma walor zapoznawczy. Za ładnych kilka godzin (sześć–osiem-dziesięć zależnie od indywidualnych możliwości) trzeba będzie je pokonać ponownie na odcinku między ostatnim bufetem a podnóżem La Planche de Belles Filles.

Tymczasem jednak na rozjeździe za Plancher-les-Mines jedziemy drogą w lewo i kierujemy się na pierwszy z balonów czyli Ballon de Servance (1138 m. n.p.m.). Pierwszy z sześciu zasadniczych podjazdów okazał się trudnym wyzwaniem i to pod kilkoma względami. Liczył sobie 11,7 kilometra przy średniej 5,6 %, ale momentami był nadspodziewanie stromy. Maksymalna stromizna sięgała tu 14 %. Gorzej że droga była wąska, nawierzchnia kiepska, zaś pobocze nieregularne. Mało było tu miejsca na wyprzedzanie słabszych konkurentów, zaś objeżdżanie ich wąskim skrawkiem skraju drogi należało do ryzykownych zadań. Owszem można było zyskać nieco pozycji, lecz nie tak wiele jak mogłoby to mieć miejsce w bardziej dogodnych warunkach czyli na drodze o większej „przepustowości”. Skoro tak wyglądał podjazd to i zjazd musiał być techniczny i niebezpieczny, tak ze względu na wąską i krętą drogę jak i sam jej stan. Nie martwiłem się jednak stratami poniesionymi na zjeździe. Odetchnąłem gdy cało i zdrowo dotarłem na dół. Na moje szczęście organizatorzy postanowili sprawiedliwie dzielić drogi publiczne między uczestników wyścigu oraz kierowców samochodów. Dzięki temu u kresu dwóch czy trzech zjazdów nadziałem się na grzecznie czekających na włączenie się do ruchu bezpośrednio wyprzedzających mnie rywali dzięki czemu kolejny płaski odcinek mogłem zaczynać w licznym towarzystwie. Pierwszy taki przypadek miał miejsce w Le Thillot na 36 kilometrze. Jeszcze w tej samej miejscowości moja grupa nieco schudła, po tym jak część uczestników skręciła w stronę Saint-Maurice-sur-Moselle tj. na trasę ledwie 104-kilometrowego Les 3 Ballons Senior.

Tymczasem podobni mi śmiałkowie gnali dalej na północ. Na 45 kilometrze skończyło się przeszło 3-kilometrowe „falsopiano” szumnie nazywane Col du Menil, zaś za miejscowością Cornimont zaczął się drugi podjazd dnia czyli Col d’Oderen (884 m. n.p.m.). Niewysoki i mało wymagający, tym bardziej że wszyscy mieli jeszcze spory zasób sił. Początkowo łatwy, dalej o umiarkowanym nachyleniu, a w sumie liczący 8,3 kilometra o średniej stromiźnie 3,8 i max. 9 %. Po nim 6-kilometrowy zjazd do Kurth i podobnej długości płaski odcinek wzdłuż jeziora do miejscowości Wildenstein (547 m. n.p.m.). W tym miejscu zaczynał się nominalnie ponad 30-kilometrowy podjazd na „dach wyścigu” czyli przełęcz Grand Ballon (1343 m. n.p.m.). Faktycznie jednak ów wjazd na najwyższą przełęcz całego pasma Wogezów można podzielić na kilka niezależnych sektorów. Najpierw czekał nas stosunkowo trudny podjazd na Col de Bramont (956 m. n.p.m.) czyli 7,3 kilometra przy średniej 5,3 i max. 10 %. Dojechawszy na tą przełęcz miałem za sobą m/w połowę przewyższenia między Wildenstein a Grand Ballon, lecz zarazem niespełna ćwiartkę dzielącego te miejsca dystansu. Za przełęczą krótka chwila wytchnienia czyli 900 metrów szybkiego zjazdu, po czym skręt w prawo w boczną drogę tzw. Route de Americans. Na niej zaś wspinaczkowa poprawka czyli kolejny solidny podjazd o długości 5 kilometrów przy średniej 6,8 % i max. 12 % kończący się powyżej granicy lasu na wysokości około 1240 metrów n.p.m. Wraz z końcem tego wzniesienia zaczął bzikować mój licznik, który raz to odmawiał współpracy w pomiarze prędkości i dystansu by następnie ożywać i wracać do akcji. Ostatecznie przespał jakieś 40 kilometrów, gdyż całego dystansu zanotował mi dane ze 165 kilometrów trasy.

Do dotarciu na wysokość ponad 1200 metrów n.p.m. następne kilkanaście kilometrów miało wieść płaskowyżem po terenie ledwie pofałdowanym. W takim terenie trwała niezła gonitwa i akcja łączenia grupek. Trochę udzielając się w tej pogoni można też było dłuższy czas odpocząć na kole swych chwilowych współpracowników. Po dwunastu kilometrach na drodze D430  minęliśmy skrzyżowanie wysokogórskich dróg przy osadzie Le Markstein i pojechaliśmy dalej na południową-wschód tym razem szosą D-431 już bezpośrednio na spotkanie „Wielkiego Balona”. Tym niemniej z pozostałych nam do przełęczy siedmiu kilometrów ledwie piąta część okazała się podjazdem. Rzecz by można z dużej chmury mały deszcz. Taka wysokość, a ledwie 1,4 kilometra wspinaczki choć o solidnym nachyleniu 8,1 %. Jeśli bowiem ktoś chce zażyć prawdziwej wspinaczki pod Grand Ballon to musi to wzniesienie zaatakować od strony południowej (Willer-sur-Thur lub Uffholz co było mi dane w 2007 roku) lub od wschodniej (z początkiem w Soultz). Premia górska na Grand Ballon oznaczała 99 kilometr wyścigu, więc stanąłem na minutkę by uzupełnić bidony i przekąsić „małe co nieco” ze skromnego menu moich kieszonek. Czekał mnie teraz przeszło 16-kilometrowy zjazd do położonego przeszło 900 metrów niżej Willer-sur-Thur. W górnej części wietrzny. W środkowej części z niespodzianką czyli odcinkiem kostki a’la Walim na wirażach przed Col d’Amic (825 metrów n.p.m.). Potem chwila wspomnień w locie czyli szybki przelot przez Goldbach-Altenbach gdzie pięć lat wcześniej zatrzymaliśmy się wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim na jedną dobę w naszej drodze przez Masyw Centralny ku Pirenejom.

Bezpośrednio po zjeździe organizatorzy przygotowali nam niespodziankę w postaci objazdu robót drogowych takimi zakamarkami miasteczka, iż można było się zastawiać czy droga może być jeszcze węższa i czy to jest jeszcze oficjalna trasa wyścigu. Następnie po ledwie dwóch kilometrach na drodze krajowej N66 trzeba było skręcić w prawo i zacząć podjazd numer cztery czyli z pozoru niegroźny Col du Hundsruck (748 m. n.p.m. – 123 km). Okazuje się jednak, że wysokość bezwzględna podjazdu potrafi być myląca. Na leśnej drodze im. marszałka Joffre trzeba się było trochę sprężyć. Podjazd miał tylko 6,1 kilometra, ale o solidnym nachyleniu 6,3 i max. 13 %, więc po blisko pięciu godzinach jazdy skłonny byłem w paru miejscach wrzucić bardziej miękkie niż dotąd przełożenie. Na dziewięciu kilometrach zjazdu do Maseveaux trzeba było pokonać kolejny brukowany odcinek, nawet trochę popracować na hopkach będących niemiłym przerywnikiem. We wspomnianym miasteczku należało skręcić w prawo tzn. na zachód i wjechać na drogę D-466 prowadzącą do Sewen gdzie zaczyna się wschodni podjazd na Ballon d’Alsace. Na dojeździe do Sewen walczyłem o złapanie się do grupki wysokich gości, którzy sprawiali wrażenie mocnych ludzi w płaskim terenie. Minęło już południe, temperatura sięgała 26 stopni Celsjusza i czas było pomyśleć o lepszym zaopatrzeniu się w wodę i suchy prowiant na pozostałe 60 kilometrów trasy. Dlatego w tym bufecie wyjątkowo zabawiłem kilka ładnych minut, zaś po zaspokojeniu głodu i pragnienia zdjąłem bluzę zbędną przy letniej aurze i owinąłem ją wokół sztycy podsiodłowej.

Kolejnym wyzwaniem, acz w zasadzie nie przedostatnim jak się okazało był podjazd pod Ballon d’Alsace czy gwoli ścisłości większa część wschodniej strony tego wzniesienia. W trakcie wyścigu Les 3 Ballons kończy się on na wysokości około 1090 metrów n.p.m. czyli pomija ostatnie dwa kilometry, wspólne z poznanym przez mnie dzień wcześniej południowym wariantem. Wschodni podjazd pod Ballon d’Alsace bez owej końcówki (La Gentiane – 153 km) to 9,2 kilometra o średniej 6,3 % i max. 15 %. To na nim udaną szarżę po zwycięstwo etapowe w Belfort przeprowadził w 1997 roku Francuz Didier Rous. Działo się to na etapie podczas którego kolarze niesławnej rok później Festiny próbowali zaskoczyć i zgubić lidera wyścigu Niemca Jana Ullricha. Zjazd z niepełnego „Balona Alzackiego” nie stanowił dla mnie zaskoczenia. Poznałem go dzień wcześniej, acz zza kółka samochodu. Najważniejszym zadaniem jakie sobie postawiłem było dojechać do Malvaux (163 km) czy Giromagny (167,5 km) w jakimś towarzystwie, aby nie być zmuszonym do samotnej jazdy na około 20-kilometrowym dojeździe do Champagney. Znalazłem się z razu w kilkuosobowej grupce, która na płaskim odcinku do Errevet (179,5 km) urosła do rozmiarów około 30-osobowego peletoniku. Cały czas miałem w głowie słowa Piotra, który przejechał ten wyścig w 2009 roku, iż poza zasadniczymi podjazdami najbardziej dał mu w kość trudny, pagórkowaty odcinek na dojeździe do Champagney. Tymczasem jechało mi się całkiem miło i swobodnie w środku czy na końcu mojej grupy. Za Errevet przyszła jednak w końcu pora na sektor a’la słynne „schody Kapitonowa” czyli kilka góra-dół po wąskich, bocznych drogach z krótkimi, acz sztywnymi podjazdami oraz technicznymi zjazdami. Walczyłem o przetrwanie by w dotychczasowym towarzystwie, cały i zdrów dojechać do ostatniego bufetu przed metą.

Nie odmówiłem sobie tej chwili wytchnienia oraz okazji do uzupełnienia gasnących zasobów energii. Powtórny dojazd do Plancher-les-Mines odbywał się w zgoła innej od porannej atmosferze. Po wyruszeniu ze strefy bufetu z okolicy Plancher-Bas złapałem koło dwóch-trzech starszych jegomości. Po blisko dwustu kilometrach trasy nasz mega-peleton rozciągnął się na tyle, że o asystę innego uczestnika trzeba było się postarać doganiając go lub czekając na takiego pomocnika. Podwiozłem się trochę do podnóża finałowego podjazdu, dalej pojechałem już swoim tempem do samego końca zyskując nieco pozycji. Już podczas porannej „inspekcji” widziałem jak stromy jest początek tego pojazdu. Po przejechaniu tej góry ochrzciłem ją mianem małego „L’Alpe d’Huez” tak ze względu na stromy początek, długą pierwszą prostą jak i pierwszy wiraż po niej w prawo plus nieco łatwiejszą końcówkę. Po dwustu kilometrach niełatwej trasy każda stromizna robi wrażenia. Tym bardziej całe kilometry. Tymczasem La Planche de Belles Filles miało 5,3 kilometra przy średnim nachyleniu 8,5 % i max. 20 % po pokonaniu 750 metrów od rozjazdu. O stromiźnie tego podjazdu co kilometr informowały nas stosowne tabliczki. Ponadto co trzysta metrów niczym na każdym wirażu słynnej L’Alpe rozstawione też były tabliczki z nazwiskami wszystkich poprzednich zwycięzców tej imprezy począwszy od roku 1997. Pierwszy kilometr tego wzniesienia miał średnio 11,3 %. Drugi tylko 8 % ze względu na wywłaszczenia około 1700 metrów od startu. Następnie trzeci i czwarty kilometr odpowiednio 10,8 i 10 %. Wszystkie przy max. około 14-16 %. Dopiero ostatnie 1300 metrów było znacznie łatwiejsze czyli 6,7 % przy max. zaledwie 12 %, głownie z uwagi na wywłaszczenia na odcinku między 500 a 350 metrów przed metą.

Finisz wyścigu pewnie ze względu na względy organizacyjno-logistyczne związane z koniecznością kilku tysięcy uczestników tej imprezy wyznaczono jest przy wjeździe na okazały plac położony na wysokości 985 metrów n.p.m. Tym samym amatorom zaoszczędza się konieczności pokonania stromej rampy, na której miesiąc po naszym wyścigu Chris Froome udanie skontrował atak Cadela Evansa po zwycięstwo na pierwszym górskim etapie Tour de France 2012. Do mety dotarłem w czasie 8h 20 minut i 44 sekund na 871 miejscu w gronie 2403 zawodników, którzy ukończyli dłuższą z dwóch tras. W mojej kategorii wiekowej (30-39 lat) dało mi to 296 pozycję pośród 705 osób. Jednym słowem bez rewelacji. Do zwycięzcy czyli Niemca Bernda Hornetza (6h 25m 47s) straciłem blisko dwie godziny. W starych, dobrych czasach czyli w pełni formy nie dałbym sobie wbić na takiej trasie więcej niż półtorej godziny. Apropos trasy trzeba powiedzieć, iż była ona naprawdę wymagająca i to nie tylko ze względu na spory dystans. Łączne przewyższenie sześciu czy ośmiu zasadniczych podjazdów oraz pomniejszych pagórków na trasie wyniosło 4197 metrów. W mojej prywatnej punktacji najtrudniejszych Gran Fondo impreza ta co prawda wyraźnie ustępuje tylko „hardcorowym” wyścigom typu: GF Campagnolo, Alpenbrevet Gold czy La Marmotte, lecz plasuje się dość wysoko gdzieś między austriackimi Highlanderem i Dreilanderem. Po zdaniu chipa, odebraniu pamiątkowego medalu i dyplomu (o dziwo „brevet d’or”) oraz chwili odpoczynku rozpocząłem zjazd do Champagney. Już na pierwszym kilometrze złapałem gumę. Szczęście w nieszczęściu, że już za metą. Bliżej podnóża wzniesienia minąłem się z Darkiem, który resztkami sił ambitnie podążał ku mecie. Mój kolega dotarł do mety w czasie 10h 17 minut i 20 sekund. Telefonicznie umówiliśmy się, że zabiorę samochód z Champagney i podjadę go odebrać u podnóża finałowego wzniesienia. Następnie pomimo zmęczenia wielogodzinnym wyścigiem zdecydowaliśmy się bez noclegu we Francji ruszyć w drogę powrotną via Belfort do granicy niemieckiej i dalej do Ojczyzny.