banner daniela marszałka

Monte Matajur

Autor: admin o piątek 13. lipca 2012

W piątek 13-tego … lipca przyszedł w końcu czas na przeprowadzkę ze Słowenii do Włoch. Czekał nas przeszło dwustukilometrowy transfer do Ovaro w rejonie Carnia, małego miasteczka u podnóża najbardziej surowego z trzech obliczy słynnego Zoncolanu. Sam przejazd miał nam zająć blisko cztery godziny, zaś cała podróż z dwoma podgórskimi przystankami po drodze przynajmniej dwa razy dłużej. Nasze plany zakładały zdobycie dwóch sąsiadujących z sobą gór po obu stronach słoweńsko-włoskiej granicy. Po raz pierwszy mieliśmy się zatrzymać w Idrsku i z tego miasteczka wjechać na Kolovrat (1169 m. n.p.m.) czyli zaliczyć podjazd o długości 10,5 km przy średnim nachyleniu 9,1 %. Według „archivio salite” klasyfikowany na trzecim miejscu pośród najtrudniejszych kolarskich wspinaczek w Słowenii (po poznanych przez nas Mangarcie i Kum). Po powrocie do Idrska mieliśmy wsiąść w auta, przekroczyć włoską granicę powyżej wioski Livek i po zaledwie 14 kilometrach dojazdu zatrzymać się w Savogny. Następnie zaś zaatakować Monte Matajur (1320 m. n.p.m.) czyli wzniesienie o wymiarach 12,2 km przy średniej 9,1 %. Niestety zgodnie z panującymi przesądami w/w data okazała się pechowa i udało nam się zrealizować jedynie drugi punkt piątkowego programu. Prawdę mówiąc w luźnej atmosferze czwartkowego wieczoru w mojej głowie roiły się jeszcze śmielsze wizje. Budząc się o świcie można było wszak jeszcze podskoczyć do oddalonego o niespełna pół godziny drogi miasteczka Bohinj i z tego miejsca „przebadać” podjazd na Soriską Planinę (1277 m. n.p.m.) tzn. 12,4 km przy średniej 6,1 %. Góra ta na tegorocznym wyścigu Dirka po Sloveniji była zdobywana z obu stron na etapie do Skofja Loka wygranym przez Włocha Domenico Pozzovivo po śmiałej akcji wespół z faworytem gospodarzy Janezem Brajkovicem.

Niemniej to co wieczorem wydawało się realne nie miało szans na realizację w starciu z poranną ospałością i deszczowym porankiem. Teoretycznie to samo wzniesienie mogliśmy jeszcze zdobyć od południowej strony gdybyśmy podczas naszego transferu pojechali drogą nr 403 i zatrzymali się w okolicy wioski Zali Log. Czekał by nas wówczas podjazd krótszy, ale bardziej treściwy tzn. 9,9 km o średniej 7 %. Niemniej ponieważ gościnne progi Apartaments Jansa opuściliśmy po godzinie dziesiątej, zaś w biurze Albergo Diffuso Il Grop w Ovaro mieliśmy się zameldować około osiemnastej to z góry było widać, iż nie mamy czasu na aż trzy przystanki. Co więcej podróż nie układała się po naszej myśli. Wybraliśmy bardziej południowy wariant dojazdu do włoskiej granicy tzn. zamiast przez Zelezniki, Podbrdo i Grahovo pojechaliśmy drogami nr 210 i nr 102 przez Skofja Loka i Cerko, który na mapach sprawiał wrażenie szybszej opcji. W rzeczywistości była to również droga jednopasmowa i kreta, na której nie dało się jechać zbyt szybko. Poza tym dodatkowo spowolnił nas korek wywołany wypadkiem drogowym. Na domiar złego psuła się pogoda. Gdy około wpół do pierwszej dotarliśmy do Idrska już padało. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przeczekiwanie kaprysów aury, więc przed wkroczeniem do kraju drogiej benzyny zrobiliśmy tankowanie po słoweńskiej stronie i pojechaliśmy ku włoskiej granicy. Przy tej okazji zza okien samochodów obejrzeliśmy sobie pierwsze pięć kilometrów podjazdu na Kolovrat czyli odcinek od Idrska do Livka. Po włoskiej stronie nadal było pochmurno, ale przynajmniej nie padało. Dojechawszy do Savogny zatrzymaliśmy się nad rzeką po prawej stronie drogi, jakieś sto metrów za budynkiem merostwa. Piotrek nie czuł się tego dnia dobrze, dopadły go kłopoty żołądkowe, więc postanowił sobie zrobić dzień przerwy. Dlatego zaczęliśmy się szykować do drogi na szczyt w okrojonym trzyosobowym składzie.

Ruszyliśmy na górę kilka minut przed czternastą. Wybrałem bardziej treściwy wariant podjazdu czyli około 12 kilometrów wspinaczki z przejazdem w dolnej części przez wioski Ieronizza i Stermizza. Alternatywna droga na szczyt liczy sobie 14 kilometrów również ze startem w Savogny, lecz początkowo jedzie się na wschód ku Cepletischis. W tym przypadku w dolnej części wspinaczki mija się wioski Gabrovizza i Masseris. Obie drogi łączą się ponownie na wysokości około 950 metrów n.p.m. tuż za wioską Montemaggiore. Ta położona na północno-wschodnich kresach Włoch góra nigdy nie dostąpiła zaszczytu goszczenia uczestników Giro d’Italia. Tym niemniej niejednokrotnie była używana na rozgrywanej od roku 1962 i bardzo poważanej w tym kraju „młodzieżowej” etapówce Giro Ciclistico della regione Friuli Venezia Giulia. Podczas tej imprezy korzystano zazwyczaj z dłuższej wersji podjazdu. Po raz ostatni w latach 2008 i 2011. W sezonie 1991 zacięty pojedynek na tej górze stoczyli przyszli królowie gór czyli Gilberto Simoni i Marco Pantani (wygrał ten pierwszy), zaś w roku 1998 jako pierwszy na mecie zameldował się inny włoski as minionej dekady czyli Danilo Di Luca. Jako się rzekło zaproponowałem kolegom krótszy czyli zachodni wariant wzniesienia. Tym samym już po 150 metrach od miejsca startu musieliśmy odbić w lewo na prowadzącą ku Ieronizzy (2,3 km) via Alta. Pierwsza kwarta wzniesienia nie była jeszcze szczególnie trudna. Ponad dwukilometrowy dojazd do wspomnianej wioski miał średnio 6,33 % i prowadził z grubsza prostą drogą cały czas w kierunku północnym. Za Ieronizzą droga wpadła do lasu i stała się bardzo kręta. Dość powiedzieć, że na ponad trzykilometrowym odcinku przed Stermizzą (5,4 km) spotkaliśmy aż szesnaście ciasnych wiraży.

Nawierzchnia drogi była dość kiepska, a przy tym zabrudzona leśnymi naleciałościami po niedawnym deszczu. Jechało mi się ciężko, iż podejrzewałem jakiś kłopot z tylnym kołem. Wyjaśnienie kłopotów było zaś prozaiczne tzn. średnie nachylenie tej ćwiartki wynosiło aż 10,56 %. Zresztą nie było ze mną tak źle skoro wciąż jechałem razem z Adamem. Kolejne trzy kilometry na dojeździe do Montemaggiore (8,4 km) były nieco łatwiejsze, acz wciąż trzymały na solidnym poziomie 8,55 %. Na ulicach do wioski na chwilę się wypłaszczyło co wprawiło nas w chwilowe rozterki czy przypadkiem nie przegapiliśmy skrętu ku ostatniej części podjazdu. Jakieś dwieście metrów za wioską dotarliśmy do zbiegu naszego drogi z szosą biegnącą od strony Masseris. Tam spostrzegłem rozwiewającą wszelkie wątpliwości czerwoną tablicę z napisem Rifugio Pelizzo. Przed tym górskim schroniskiem, kończy swój bieg asfaltowa część szlaku na Monte Matajur. Od Montemaggiore do końca podjazdu brakowało jeszcze 3,8 kilometra o średnim nachyleniu 9,92 % Maksymalna stumetrowa stromizna dwukrotnie sięgnęła 15 %. Najpierw w połowie dziesiątego kilometra, a następnie pod koniec dwunastego, ledwie 400 metrów przed finałem. Do tego tylko pięć wiraży i parę długich prostych, najdłuższa na przedostatnim kilometrze. W końcówce podobnie jak na Mangarcie pętelka i ostatni fragment podjazdu po skręcie w prawo. W najwyższej partii podjazdu było już tylko kilka zakrętów, zaś droga prowadziła w terenie bardziej odsłoniętym. Na szczyt dojechaliśmy w czasie 1 godzinę 2 minuty i 50 sekund tzn. ze średnią prędkością 11,649 km/h i VAM 1058 m/h. Temperatura na szczycie była ledwie umiarkowana czyli 15 stopni. Od schroniska po niespełna półgodzinnym marszu z buta można by dotrzeć na sięgający 1641 metrów n.p.m. wierzchołek Monte Matajur. My nie mieliśmy ochoty na takie spacery. Grzecznie poczekaliśmy na Darka i następnie z zachowaniem niezbędnej ostrożności pokonaliśmy trudny technicznie, acz na tak wąskiej i krętej drodze niezbyt szybki zjazd do Savogny.

Zanim ponownie zapakowaliśmy się do samochodów było już po wpół do piątej. Przed nami było jeszcze blisko około 90 kilometrów do pokonania i tylko miejscami po szybkiej drodze. Czasowo zapowiadało się na co najmniej półtorej godziny jazdy, więc wolałem uprzedzić telefonicznie naszych gospodarzy o spodziewanym spóźnieniu. Na początek w dół doliny Natisone po drogach SP 11 i S54. Następnie chcąc ominąć stolice prowincji czyli Udine, tuż za Cividale del Friuli wjechaliśmy na drogę SR 356 by przez Faedis, Tarcento czyli po treningowych szlakach tragicznie zmarłego Ottavio Bottecchii dojechać do autostrady A23 na wysokości Gemona del Friuli. W drodze włączyliśmy radio i złapaliśmy przypadkiem relacje z końcówki dwunastego etapu Tour de France. Na czele była kilkuosobowa ucieczka, z której odskoczyli David Millar i Jean-Christophe Peraud i ostatecznie na mecie w Annonay triumfował Szkot z ekipy Garmin. Na prowadzącej ku Tarvisio drodze szybkiego ruchu zabawiliśmy tylko kilkanaście kilometrów zjeżdżając na wysokości Amaro. Potem jeszcze SS52 przez okolice Tolmezzo i za miasteczkiem Villa Santina należało skręcić na północ w kierunku Ovaro. Do biura Albergo Diffuso Il Grop dotarliśmy około wpół do siódmej. Organizacja ta wynajmuje przyjezdnym aż 19 lokali na wakacyjny pobyt, rozrzuconych na niewielkim obszarze od Ravel na południu po Pesaria na północnym zachodzie. My trafiliśmy chyba najlepiej jak mogliśmy. Za skromne 76 Euro za dobę do podziału na cztery osoby zarezerwowałem przez stronę booking.com lokal o nazwie „In Clementa”. Trzypoziomowy domek z kamienia w starym stylu. Na parterze mieliśmy kuchnię z salą jadalną. Na pierwszym piętrze salon mogący służyć za salę TV lub sypialnię + garderoba i ubikacja. Natomiast na drugim piętrze dwa mniejsze pokoje sypialne i łazienkę. Jednym słowem wszystko czego trzeba i to za niewygórowaną stawkę. W dodatku ledwie dwieście metrów od podnóża Monte Zoncolan. Ponieważ tego dnia przejechaliśmy na rowerach tylko 25 kilometrów Adam najwidoczniej nie miał dość i przed zmierzchem wyskoczył na półgodzinne rozpoznanie terenu pokonując przy tej okazji pierwsze cztery kilometry słynnego podjazdu.