banner daniela marszałka

Monte Grappa

Autor: admin o piątek 13. czerwca 2008

Na piątkowe przedpołudnie mieliśmy zaplanowaną wspinaczkę pod passo del Erbe (2004 m. n.p.m.) po wcześniejszym krótkim transferze samochodowym z Valgenauny do Bressanone (Brixen) czyli miejsca gdzie zaczyna się ten przeszło 29-kilometrowy podjazd o przewyższeniu blisko 1500 metrów. Jednak warunki pogodowe panujące od samego rana w dolinie Isarco czyli ulewny deszcz i temperatura poniżej 10 stopni na wysokości około 1000 metrów n.p.m. skutecznie nas zniechęciły do zaplanowanej eskapady. Zamiast rowerowej przejażdżki zdecydowaliśmy się pojechać od razu do Pedaveny wioski położonej w regionie Veneto tuz obok miasta Feltre. Miała być ona naszą bazą na kolejne trzy doby. Podróż urozmaiciliśmy sobie postojem w Bolzano (alias Bozen) gdzie wcielając się w rolę pieszego turysty z plecakiem spędziliśmy przeszło godzinę na podziwianiu uroków tamtejszej starówki. Nawet nie będąc szczególnym znawcą architektury dało się wyczuć tyrolski charakter tego miasta, które do końca I Wojny światowej było częścią Cesarstwa Austriacko-Węgierskiego. Na ulicach jak i szyldach sklepowych język niemiecki zdawał się dominować nad włoskim. Nie bez powodu Bozen jest stolicą prowincji Sud Tirol, która cieszy się autonomią w ramach zdominowanego przez Włochów regionu Trentino-Alto Adige.

Po przystanku w Bolzano pojechaliśmy już prosto do Pedaveny gdzie zastała nas całkiem przyjazna pogoda. Dlatego też po rozgoszczeniu się na stancji postanowiliśmy nadrobić poranny bezruch i w miejsce odpuszczonej przed paroma godzinami passo Erbe zdobyć słynne wzniesienie Monte Grappa. Na tą „świętą” dla Włochów górę (z uwagi na krwawe wydarzenia I Wojny światowej) prowadzi kilka dróg. My wybraliśmy najbardziej znaną czyli z miasteczka Romano d’Ezzelino położonego nieopodal Bassano del Grappa. Niestety w połowie 40-kilometrowej podróży samochodem ku temu miastu nasze miny mocno zrzedły, albowiem z nieba lunęło jak z cebra. My zaś będąc nazbyt optymistycznie nastawieni do włoskiej aury nie przygotowaliśmy się na ewentualność deszczowej wspinaczki. Na miejscu czyli u podnóża góry przeczekaliśmy najgorszy deszcz i podjęliśmy swe decyzje. Piotr rozważnie odpuścił sobie ten występ, zaś ja romantycznie porwałem się na pojedynek z kolosem ubrany „na krótko” mając jednak logistyczne wsparcie w koledze. Uzgodniliśmy bowiem z Piotrem, iż wjedzie on po mnie na górę samochodem oszczędzając mi tym samym konieczność odbycia lodowatego zjazdu.

Sam podjazd od Romano d’Ezzelino mimo 26 kilometrów okazał się dość szybki, choć bynajmniej nie można go nazwać łatwym. Na szczyt wjechałem w czasie 91 minut z przeciętną prędkością ponad 17 km/h. Początek wiódł wśród rzędu cyprysów momentami przy lekkim deszczyku. Pozornie łatwy środek wzniesienia akurat tego dnia nie należał do komfortowych. To właśnie w okolicy Ponte San Lorenzo przypomniała o sobie ulewa co w połączeniu z większą prędkością na prawie płaskim terenie kazało mi się zacząć zastanawiać nad sensownością dalszej wspinaczki. Na szczęście deszcz wkrótce zelżał i w górnej części trasy moim głównym rywalem okazał się z kolei porywisty wiatr. Najmocniej dawał się on we znaki na ostatnich 4-5 kilometrach czyli w otwartym terenie pośród alpejskich łąk. Po dotarciu na szczyt wjechałem na sporej wielkości parking służący zmotoryzowanym turystom przybywającym do mauzoleum wybudowanego na cześć tysięcy włoskich i austriackich żołnierzy. Polegli oni w trzech zażartych bitwach rozegranych na tym terenie pomiędzy listopadem 1917 a październikiem 1918 roku. Niemniej z uwagi na panującą u góry temperaturę (+ 5 stopni) i przemoczony strój bynajmniej nie w głowie było mi zabrać się do zwiedzania tego historycznego miejsca. Kilkanaście minut do przyjazdu Piotra musiałem przeczekać w opustoszałym schronisku. Do Pedaveny wróciliśmy „na skróty” czyli drogą SP 148 gdzie na zjeździe do Seren del Grappa mój kolega dawał popis swego kunsztu rajdowego a’la Sebastien Loeb, co mnie momentami przyprawiało o ciarki na plecach.