banner daniela marszałka

Gran Fondo Campagnolo – cz. II

Autor: admin o niedziela 15. czerwca 2008


Jak miało się jednak okazać to nie pozostały do przejechania dystans, ani też trzy czekające nas jeszcze przełęcze dały się wszystkim najbardziej we znaki. W Cencenighe na wysokości nad poziom morza zbliżonej do tej w Zakopanem świeciło słońce przy temperaturze 16 stopni. Osiem kilometrów dalej w położonym blisko 400 metrów wyżej Falcade temperatura pozostawała bez zmian i nic jeszcze nie zapowiadało załamania pogody. Do tej miejscowości dojechałem w czasie niemal równych pięciu godzin na 178 miejscu. Do passo Valles, będącej najwyższym punktem trasy całego wyścigu pozostawało jednak ponad jedenaście bardzo ciężkich kilometrów o przewyższeniu 840 metrów. Zmęczenie po raz pierwszy dało mi o sobie znać, a do tego jeszcze pojawiły się opady deszczu. Przejechanie odcinka z Falcade na przełęcz Valles zajęło mi nieco ponad godzinę. W tym czasie temperatura zleciała z 16 do zaledwie 6 stopni, zaś deszczyk zmienił się w chłodną ulewę co wielu uczestników zmusiło do postojów na poboczu drogi i wdziania czegoś cieplejszego jeszcze przed końcem wspinaczki. Ja postanowiłem nie wybijać się ze swego i tak słabnącego rytmu, więc na przełęcz dotarłem ubrany na krótko. Tam jednak zanim rzuciłem się na bufet podciągnąłem rękawki i nogawki oraz ubrałem na siebie co tylko miałem w kieszeniach. Na bufecie też się nie spieszyłem i poza skosztowaniem standardowych przysmaków tutejszej kuchni wypiłem jeszcze dwa kubki gorącej kawy. Po trwającym prawie siedem minut postoju byłem gotów do dalszej jazdy w warunkach pogodowych rodem z przedwiośnia czy późnej jesieni.

Na początek czekał mnie blisko 7-kilometrowy zjazd ku drodze S50 prowadzącej z Predazzo na passo Rolle. Mimo koniecznej w tych warunkach ostrożności momentami przekraczałem 50 km/h jadąc w strumieniu wody. Ta prędkość wystarczała do spotęgowania uczucia chłodu i tak już dokuczliwego z uwagi na wszechogarniającą wilgoć. Zjazd kończy się nieco powyżej miejscowości Paneveggio. Po skręcie w prawo zacząłem z pozoru łatwy podjazd pod passo Rolle. W pełnej wersji czyli od Predazzo to ładny, choć niezbyt stromy kawał góry. Natomiast w opcji czyli od bivio Valles to tylko 6,6 km przy średnim nachyleniu 6,1 %. Niemniej cały 29-minutowy podjazd musiałem pokonać w ulewnym deszczu. Człowiek nasiąka wodą i ma wrażenie, że wwozi do góry więcej kilogramów. Moja średnia prędkość na tym odcinku to 13,7 km/h. Z pewnością niezbyt imponująca, ale był to już 150 kilometr trasy. Na przełęczy Rolle pogoda była jeszcze gorsza niż na Valles. Temperatura ledwie 4 stopnie i do tego mgła.

W takich warunkach zacząłem najdłuższy ze wszystkich sześciu zjazdów. W normalnej sytuacji uznałbym, że już prawie wszystkie przeszkody za nami czyli wystarczy tylko sturlać się do Ponte d’Oltra (410 m. n.p.m.) i jakoś pokonać ostatnią przeszkodę w postaci Croce d’Aune. Normalnie bowiem na tym wiodącym cały czas w dół 39-kilometrowym odcinku można by zjeść „małe co nieco”, odpocząć w kołach rywali i tym sposobem zebrać siły na finał. Jednak przy tej pogodzie zjazd ten okazał się nieomalże walką o przetrwanie. Tym bardziej, że gnaliśmy w dół przy otwartym ruchu drogowym i najlepiej trzymać się swego pasa drogi. Szczególnie przy przejeździe przez miasteczka takie jak w San Martino di Castrozza czy też Fiera di Premiero, bo inaczej można wpaść na jakiś samochód czy wielki autobus z turystami. Szczęśliwie byłem odpowiednio ubrany i na zjeździe minąłem nawet kilkadziesiąt bardziej wyziębionych osób.

Za miejscowością Imer (177,5 km) musiałem się jednak na chwilę zatrzymać z uwagi na skórcze. W ten sposób straciłem „miejscówkę” w swojej grupce i po minucie czy dwóch złapałem kolejny taki „pociąg” do Feltre.

Z nowymi towarzyszami niedoli dojeżdżam do podnóża ostatniej przełęczy. Croce d’Aune w odróżnieniu od Duran, Staulanzy, Valles czy Rolle nie zapisała się jakoś szczególnie w historii Giro d’Italia. Niemniej ta wznosząca się niewiele ponad 1000 metrów nad poziom morza przełęcz zapisała się w dziejach włoskiego i światowego kolarstwa z innych ważnych względów. To na zboczach tej góry ówczesny kolarz, a wkrótce założyciel najsłynniejszej w świecie fabryki osprzętu rowerowego czyli Tullio Campagnolo uznał, że trzeba znaleźć sposób na to by mniej męczyć się przy jeździe pod górę i w efekcie wpadł na pomysł swojej pierwszej przerzutki.

Na początku tego wzniesienia udaje mi się zgubić większość „sąsiadów”. Później spory kawałek podjazdu przejechałem w towarzystwie pewnego Włocha, który zainteresowany przybyszem z dalekiej Polski starał mi się pomóc swym doświadczeniem. Massimo potwierdził to co wiedziałem w teorii czyli że trudniejsza jest druga połówka wspinaczki, a szczególności trzeci kilometr od końca. Ten fragment przebyliśmy razem, ale wkrótce i tak nieznacznie mi odjechał. Cóż po blisko dwustu kilometrach mordęgi każdy radzi sobie po swojemu i lepiej trzymać swój rytm niż za wszelką cenę walczyć o utrzymanie koła nieco mocniejszego kolegi-konkurenta. Z późniejszych analiz wynika, iż mój przewodnik na mecie zjawił się 2:23 przede mną, ale tylko dwadzieścia sekund zyskał na samym podjeździe. Zjazd wiódł przez naszą Pedavenę, ale stamtąd bynajmniej nie najkrótszą drogą do Feltre, lecz musieliśmy odbić na wschód ku Foen. Tam praktycznie już na płaskim terenie złapało mnie trzech-czterech gości. Pchany siłą woli i mamiony bliskością mety mogłem jeszcze w miarę szybko jechać, ale nie na tyle by samotnie uciekać przed kilkuosobową grupką pościgową. Postanowiłem zawalczyć z nimi na finiszu, lecz po wjeździe do Feltre czekała mnie niemiła niespodzianka.

W centrum miasta musieliśmy skręcić w lewo i przez średniowieczną bramę wjechać na stare miasto by ostatnie kilkaset metrów pokonać po kostce i pod górę po wąskiej uliczce znanej nam z sobotniego spaceru. W mojej grupce każdy finiszował na swój sposób. Nie było już zaciętej walki o pozycje. Minęliśmy linię mety na rynku w kilkusekundowych odstępach. Ja dotarłem do kresu tej niesamowitej podróży w czasie realnym czyli od przekroczenia linii startu: 8 godzin 56 minut i 32 sekundy (czas wyścigu 9h 00:51). To daje mi 164 miejsce w wyścigu, lecz de facto 155 czas przejazdu. Jak się okazało był on blisko dwie godziny gorszy od zwycięzcy Rosjanina Aleksandra Bażenowa z zespołu Guru Parkpre Selle Italia. Co ciekawe ten niby-amator dwa tygodnie później na Mistrzostwach Rosji ze startu wspólnego przegrał tylko z Siergiejem Iwanowem. Natomiast we wrześniu godnie reprezentował swój kraj podczas Mistrzostw Świata w Varese zajmując 27 miejsce ze stratą 3:24 do Alessandro Ballana.

Za metą postanowiłem wstrzymać się z wyprawą na stołówkę i zaczekać na Piotra, który podczas tego wyjazdu wyjątkowo oddał mi palmę pierwszeństwa czy jak kto woli fotel lidera w naszej dwuosobowej drużynie. Niepokojąco dłużący się czas oczekiwania spędziłem na przyglądaniu się pracy hałaśliwego wodzireja o wyglądzie porucznika Kojaka i oklaskiwaniu zwycięzców poszczególnych kategorii, którzy za swe indywidualne bądź zbiorowe dokonania odbierali nagrody rzeczowe w postaci sprzętu kolarskiego. W międzyczasie do mety dotarli też trzej panowie Pinarello, w tym 46-letni Fausto – obecny właściciel fabryki rowerów, którą na świecie rozsławił przede wszystkim Miguel Indurain. W końcu na mecie ujrzałem znajomą sylwetkę kolarza z Pruszkowa w stroju Caisse d’Epargne.

Jak się okazało Piotrek na trasie przeszedł nad wyraz ciężką próbę charakteru. Podjeżdżając pod passo Valles około dwadzieścia minut po mnie złapał „gumę” co przy tej pogodzie było fatalne w skutkach. Kilkanaście minut potrzebował na rozgrzanie dłoni aby móc w ogóle zabrać się do pracy. Oczywiście sama zmiana dętki również nie mogła przebiec tak sprawnie jak w normalnych okolicznościach. Do tego zziębnięty owym przymusowym postojem trafił na jeszcze gorszą pogodę na passo Rolle. Jakieś pół godziny po moim przejeździe zamiast ulewy padał tam już śnieg z deszczem. Przemarznięty do szpiku kości Piotrek pokonał jednak te wszystkie przeciwności losu i dotarł do mety w czasie 10h 14:33. W ten sposób obaj przetrwaliśmy swą kolarską Golgotę i w myśl powiedzenia „co cię nie zabije, to cię wzmocni” z nadzieją mogliśmy patrzeć na kolejne dwa tygodnie wspinaczek, w tym pozostałe nam do przejechania wyścigi – najtrudniejszy test był już za nami. Aha za rok nie będzie już GF Campagnolo, choć tego rodzaju wyścig na tej samej trasie i o tej samej porze roku odbędzie się. Kto jednak będzie chciał przeżyć podobną do naszej przygodę będzie musiał szukać jej pod hasłem GF Sportful – bowiem jej nowym sponsorem tytularnym został właśnie ów producent odzieży sportowej.