banner daniela marszałka

Tre Cime di Lavaredo

Autor: admin o poniedziałek 16. czerwca 2008

Poniedziałek 16 czerwca nie był dla nas dniem odpoczynku po morderczych wyzwaniach niedzieli. Nazajutrz po Gran Fondo Campagnolo mieliśmy bowiem zaplanowaną około dwustu kilometrową podróż na wschód tzn. z Pedaveny do Piano d’Arta, malutkiej miejscowości w rejonie Carnia, nieopodal Tolmezzo. Jednym słowem czekał nas przejazd z regionu Veneto do Friuli. Ale nie tylko, bowiem w tej drodze mieliśmy sobie zrobić przystanek w Cortina d’Ampezzo by odbyć wymagającą dwugodzinną przejażdżkę z miasta Igrzysk Olimpijskich 1956 roku przez przełęcz Tre Croci na słynną metę Tre Cime di Lavaredo i z powrotem. Niestety pogoda nadal nie była nam przyjazna. Padało od Belluno i w okolicach Cortiny w obliczu deszczu i niskiej temperatury dokonaliśmy korekty naszych planów. Piotr zdecydował odpuścić sobie jazdę tego dnia. Ja natomiast mając w swym „dorobku” Tre Croci postanowiłem zdobyć za wszelką cenę przynajmniej Tre Cime. W rejonie Trzech Szczytów byłem już bowiem po raz trzeci, lecz dotąd nie podjąłem się próby sforsowania tego stromego podjazdu na rowerze. W lipcu 2003 roku mając w nogach Falzarego i wspomniane Tre Croci odpuściliśmy sobie z Andrzejem i Wojtkiem ten piękny, acz bardzo trudny finał. Natomiast w maju 2007 roku podczas Giro d’Italia byliśmy już na samej górze, ale samochodem w roli widzu przyglądając się popisom niesławnego dziś duetu Ricco’ & Piepoli. Ostatecznie Tre Croci przejechaliśmy samochodem by dotrzeć do Misuriny nad jeziorem o tej samej nazwie gdzie zaczyna się 7-kilometrowy podjazd pod Tre Cime di Lavaredo.

Na miejscu szybka przebieranka przy samochodzie ze stroju cywilnego w kolarskie ciuchy. Tymczasem po wyjściu z auta na wysokości około 1750 metrów n.p.m. przywitała nas temperatura 5 stopni Celsjusza, więc warunki do wykonania tej czynności miałem niczym biegacz narciarski czy biathlonista po zawodach o Puchar świata. Umówiliśmy się na powtórzenie manewru z Monte Grappa czyli jadę tylko na górę gdzie Piotrek będzie na mnie czekał w samochodzie tak by oszczędzić sobie lodowatego zjazdu przy temperaturze, która na szczycie musiała już być bliska zeru. Jazda bez żadnej rozgrzewki i już po kilkuset metrach pierwsza ściana długości kilometra. Przy średnim nachyleniu 10,6, zaś maksymalnym nawet 14%. Przyznam, że w tych warunkach atmosferycznych, w ciepłym ubiorze i z całym niedzielnym maratonem w nogach owe 40 minut na Lavaredo było chyba moimi najtrudniejszymi chwilami podczas nie-wyścigowych dni tej wyprawy. Ów zapoznawczy kilometr był jednak tylko wstępem do lepszej zabawy. Po nim następował krótki zjazd i kilkaset metrów terenu „falsopiano” przez zasadnicza częścią podjazdu długości około 4200 metrów przy średnim nachyleniu około 12, zaś max. 18%! Prawdziwa golgota, której przejechanie zajęło mi ponad 27 minut przy średnim tempie 9,3 km/h. Wokół piękne, acz surowe widoki. Chłód i mój nierówny oddech zmęczenia powodowały kłucie w płucach. Niemniej skoro już tak przyszło mi się męczyć bliżej szczytu uznałem, iż wjadę wyżej niż bohaterowie ubiegłorocznego Giro, a nawet ponad Rifugio Auronzo, a mianowicie do samego końca drogi która dociera kilkanaście metrów powyżej owego schroniska na wysokość bodaj 2349 metrów n.p.m.

Na szczęście czekał tam już na mnie mój „dyrektor sportowy”, w którego pojawienia się na górze musiałem jednak zainwestować 20 Euro, albowiem na strażnicy 5 kilometrów przed szczytem od wszystkich samochodów jadących dalej (wyżej) pobierana jest opłata w wysokości kilku Euro za jeden piekielny kilometr. Po powrocie do Misuriny i wykonaniu kilku zdjęć nad zasnutym mgłą jeziorem ruszyliśmy w dalsza drogę na wschód, na spotkanie z potworem zwanym Zoncolan. Najkrótsza, acz być może nie najszybsza droga do Piano d’Arta powiodła nas przez Auronzo do Cadore, przełęcz Mauria (1295 m. n.p.m.) i miejscowości Ampezzo oraz Tolmezzo. Po dotarciu na miejsce jedynym wyrazem naszej wieczornej aktywności był spokojny spacer po górskich uliczkach miasteczka. Przezornie postanowiliśmy oszczędzać siły przed wtorkiem.