banner daniela marszałka

Zoncolan

Autor: admin o wtorek 17. czerwca 2008

Zgodnie z planem czekać nas miała około 50-kilometrowa poranna przejażdżka na trasie: Piano d’Arta – Sutrio – Sella Valcada – Comeglians – Ovaro – Monte Zoncolan – Sutrio – Piano d’Arta. Niestety kolejny raz kapryśna pogoda popsuła nam szyki. Przelotne opady deszczu skłoniły Piotra przedłużenia sobie odpoczynku, zaś mnie do skrócenia planowanej wycieczki i podjechania „jedynie” pod Monte Zoncolan czyli od łatwiejszej, wschodniej strony znanej z Giro d’Italia 2003. Lekko jednak nie było. Już sam dojazd do Sutrio jest pagórkowaty, zaś wkrótce po minięciu tego miasteczka należało odbić w lewo i zacząć zasadnicze tego dnia wzniesienie. Wschodnie oblicze Zoncolanu nie jest mordercze na całej swej długości jak zachodnia strona, lecz też budzi respekt.

Pierwsze dziewięć kilometrów ma swoje „momenty”, lecz średnie nachylenie tego odcinka 8,3 % choć niemałe jest do przełknięcia. Na wysokości około 1300 metrów n.p.m. znajduję się następnie półtorakilometrowy odcinek prawie płaskiego terenu. Okoliczność sprzyjająca zaczerpnięciu paru głębszych oddechów przed morderczym finałem. Niedługo po minięciu schroniska Enzo Moro zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Ostatnie trzy kilometry wzniesienia mają bowiem średnie nachylenie 13,5%, zaś w najbardziej stromym miejscu licznik pokazał mi stromiznę 22,5%. Wrażenia trudno opisać to trzeba samemu przeżyć. Z początku jechało mi się łatwiej niż zakładałem, ale ile set metrów można sprawnie wspinać się po takiej ściance. Jak wynika z odczytu na komputerze ostatnie 3300 metrów przejechałem w tempie 9,6 km/h przy minimalnej prędkości 7,2 km/h. Prawdę mówiąc pamiętam, że przez chwilę na liczniku wyświetliła mi się nawet „szóstka”. Jako, że szosa była wilgotna po porannych opadach deszczu tym trudniej było kontrolować rower. W razie jazdy na stojąco ślizgało się tylne koło, zaś przy siedzącym trybie jazdy i przeniesieniu ciężaru ciała do tyłu z kolei koło przednie miało ochotę oderwać się od ziemi, dzięki czemu cały rower mógłby stanąć dęba niczym mustang na rodeo.

Ostatecznie jednak dopiąłem swego i bez postawienia stopy na ziemi wjechałem na szczyt, w czym oczywiście niemała zasługa odpowiedniego przygotowania technicznego. Za namową Jurka i pomocą Czarka nie chcąc pchać się w wymianę standardowych korb 53×39 na kompaktowe 50×34 czy 50×36, z uwagi na góry takie jak Zoncolan, Lavaredo czy Mortirolo pozwoliłem sobie na zmiany „w tyłach” czyli na montaż górskiej kasety i tylnej górskiej przerzutki Deore XT z zasięgiem na 28 i 32 zęby. Dzięki takiemu fortelowi wdrapałem się na Monte Zoncolan w czasie niespełna 66 minut przy średniej prędkości 12,3 km/h.

Po powrocie do Piano d’Arta trzeba się było szybko spakować by ruszyć w przeszło dwustukilometrową podróż na zachód do wioski Panchia położonej między Cavalese a Predazzo w dolinie Fiemme świetnie znanej fanom narciarstwa klasycznego. Obraliśmy drogę przez Tolmezzo, Osoppo, San Daniele di Friuli, Pordenone, Sacile, Vittorio Veneto, Belluno, Cencenighe, passo Valles i Predazzo. Tym sposobem przez sześć godzin jazdy przemierzyliśmy szosy trzech włoskich regionów tzn. od Friuli przez Veneto po Trentino. W trasie co godzinę zmiana pogody. Ledwie kilkanaście stopni w rejonie Carnia, potem trzydziestostopniowy upał na krajówce S50, urwanie chmury na ulicach Vittorio Veneto i ostatecznie słoneczna pogoda … do końca tego dnia jak i zasadzie do końca naszego pobytu w Italii. Do Panchii dojechaliśmy dobrze po godzinie osiemnastej, a że się trochę pogubiliśmy na miejscu nasi gospodarze czyli młoda rodzina Varesco odebrali nas na obrzeżach miasteczka i zawiedli do swego domostwa wcielając się w rolę pilotów wycieczki.