Col Agnel
Autor: admin o sobota 15. czerwca 2019
DANE TECHNICZNE
Miejsce startu: Ville-Vieille (D 5)
Wysokość: 2744 metry n.p.m.
Przewyższenie: 1365 metrów
Długość: 20,7 kilometra
Średnie nachylenie: 6,6 %
Maksymalne nachylenie: 11,9 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Historia ponoć lubi się powtarzać. Biorąc pod uwagę największe wyzwania owej podróży nasz Tour po środkowej części Alp francuskich ostatecznie przybrał schemat już niegdyś przeze mnie i Darka przerobiony. Przed czterema laty na jedynej jak dotąd wyprawie wrześniowej (Liguria & Piemont) trzy główne atrakcje mieliśmy w jej drugim tygodniu, przy czym pierwszą w poniedziałek, zaś drugą i trzecią, dzień po dniu, w ramach finałowego weekendu. Wówczas najcenniejszymi diamentami w kolekcji złożonej z około 30 wzniesień były podjazdy na: Colle dei Morti (Fauniera), Colle delle Finestre oraz Colle del Nivolet. Program tegorocznej francuskiej wycieczki ostatecznie nabrał podobnych kształtów. Mieliśmy już za sobą poniedziałkowy Col du Galibier. Trzecia sobota była dniem przeznaczonym na Col Agnel, zaś całość naszego „dzieła” zwieńczyć miał niedzielny wypad na Col du Parpaillon. Przełęcz Jagniątka (względnie Baranka) jak na polski należałoby tłumaczyć francuskie słowo Agnel czy też włoskie Agnello nie brzmi groźnie. Niewątpliwie nazwa tej górskiej przeprawy ma pasterski rodowód. Niemniej jej charakter jest wybitnie wysokogórski, by nie powiedzieć niebotyczny. Jest to druga pod względem wysokości przełęcz drogowa we Francji i zarazem najwyższe tego rodzaju przejście graniczne w całych Alpach. Z tej racji bywa ono zamykane na co najmniej pół roku czyli od listopada do maja. Od strony francuskiej na przełęcz biegnie droga D205, która na ostatnich kilometrach zowie się D205T. Natomiast od włoskiej flanki osiąga ją położona w roku 1973 szosa SP251. Pod względem geograficznym łączą one włoską dolinę Varaita z francuską Queyras. Pod kątem administracyjnym gminę Pontechianale w piemonckiej prowincji Cuneo z „komuną” Molines-en-Queyras w departamencie Wysokich Alp. Sama przełęcz leży na terenie masywu Escreins pomiędzy szczytami Pain de Sucre (3208 m. n.p.m.) i Punta dell’Alp (3031 m. n.p.m.). Jej bliską sąsiadką jest włoska Mont Viso (3841 m. n.p.m.), najwyższy szczyt w masywie Alp Kotyjskich. Imponująca góra, z której zboczy spływają źródła Padu.
Na Starym Kontynencie jest ledwie sześć wyższych wzniesień, na których ścigali się dotąd profesjonalni kolarze szosowi. Z francuskich podjazdów trzeba tu wymienić: Cime de la Bonette i Col de l’Iseran. Po włoskiej stronie wyższe było tylko Passo dello Stelvio. Natomiast w Alpach austriackich znaleziono trzy, wszystkie na tyrolskich lodowcach. Mam na myśli „dwugłowego potwora” powyżej Solden czyli Tiefenbachferner vel Rettenbachferner oraz nieco już zapomniany Kaunertaler Gletscher. Siódmą mogłaby być andaluzyjska Pico Veleta ponad Granadą, gdyby organizatorzy Vuelta a Espana wyznaczyli kiedyś finisz górskiego etapu powyżej stacji Sierra Nevada. Wówczas już nawet meta przy obserwatorium astronomicznym IRAM (2850 m. n.p.m.) wystarczyłaby im do pobicia wszelkich europejskich rekordów. Na stronach internetowych natknąć się można na rozmaite profile podjazdów pod Col Agnel czy Colle dell’Agnello. Niektórzy mocno je wydłużają dodając łagodne odcinki dojazdowe w kanionie Queyras i dolinie Varaita. Francuskie wykresy zaczynają się wtedy w Guillestre, zaś włoskie w Piasco. Jednak sensowniej jest przyjąć, że północny szlak zaczyna się we wiosce Ville-Vieille na wysokości 1379 m. n.p.m. i liczy sobie około 20,5 kilometra. Natomiast południowy w Sampeyre (959 m. n.p.m.) lub według ostrzejszych kryteriów w Casteldelfino (1296 m. n.p.m.). Tak czy owak wspinaczka włoskim zboczem góry jest niewątpliwie trudniejsza. Tak biorąc pod uwagę całość obu wyzwań jak i porównanie ich najtrudniejszych, zarazem finałowych segmentów. Na francuskiej drodze D205T przeciętne nachylenie ostatnich 8 kilometrów wynosi 8,2%. Natomiast na włoskiej szosie SP251 końcowe 9 kilometrów (powyżej wioski Chianale) „podcina nogi” średnią stromizną aż 10% i maxem na poziomie 15%! Tym niemniej, z której by strony owej przełęczy nie zdobywać to zawsze będzie premia górska najwyższej kategorii. Jak dotąd czterokrotnie mierzyli się z nią uczestnicy Giro d’Italia i dwa razy zawodnicy startujący w Tour de France. Przy tym za wyjątkiem „Wielkiej Pętli” z roku 2008, zawsze przekraczano włosko-francuską granicę ze wschodu na zachód.
Jednak to nie wspomniane Wielkie Toury jako pierwsze skorzystały z Colle dell’Agnello. Pierwszym wyścigiem na tym górskim szlaku był Tour de l’Avenir z sezonu 1976. Trzeci etap tej imprezy prowadził z Sampeyre do stacji narciarskiej Les Orres, nieopodal Embrun. Zdecydowano się przekroczyć granicę na owej przełęczy, choć oznaczało to zjazd po wciąż częściowo szutrowej drodze. Odcinek ten wygrał Tommy Prim, zaś całą imprezę jego rodak Sven-Akke Nilsson. Młodzi Szwedzi zawojowali ten wyścig niczym Bjorn Borg korty im. Rollanda Garrosa. W roku 1993 Giro d’Italia po raz pierwszy zajrzało w głąb Valle Varaita, ale peleton nie musiał się wspinać do jej kresu. Metę wyznaczono, bowiem w Chianale na wysokości 1815 metrów n.p.m. Najmocniejszym z grona pięciu harcowników okazał się Włoch Marco Saligari. Dopiero w sezonie 1994 Agnello połknięto na Giro w całości. Przełęcz ta była pierwszym z czterech podjazdów na etapie dwudziestym wiodącym do francuskiej stacji Les Deux Alpes. Tej samej, która cztery lata później była świadkiem wielkiej akcji Marco Pantaniego. Na „Jagniątku” tempo było umiarkowane. Na premię górską jako pierwszy wjechał, uczestniczący we wczesnej ucieczce, włoski sprinter Stefano Zanini. Dzień ten należał do Ukraińca Wladimira Pulnikowa. Rok później podjazd jako przedostatni na trasie mógł mieć większe znaczenie. Metę dziewiętnastego etapu wyznaczono bowiem w Briancon. Na przeszkodzie stanęła jednak pogoda. Dzień wcześniej w górach spadło dużo śniegu, po czym nazajutrz znacznie się ociepliło. W rejonie przełęczy zeszły trzy lawiny, które raniły dwunastu czekających na wyścig kibiców. Nie było czasu uprzątnięcie zasypanej drogi. Organizatorzy chcąc nie chcąc musieli skrócić ten odcinek, więc po dwóch latach znów zrobili finisz w Chianale, gdzie tym razem zwyciężył Szwajcar Pascal Richard. Co nie udało się w sezonie 1995 wypaliło w roku 2000. Etap do Briancon przez Agnello oraz Izoard wygrał Włoch Paolo Lanfranchi. Niemniej „Baranka” zdobył Kolumbijczyk Chepe Gonzalez, zwycięzca klasyfikacji górskich GdI z lat 1997 i 1999.
Z grubsza ten sam profil miał jeszcze etap dwunasty na Giro z roku 2007. Zanim do wielkiej gry przystąpili możni tego wyścigu na „naszej” przełęczy jako pierwszy pojawił się młody Francuz Yoann Le Boulanger. W Briancon triumfował Włoch Danilo Di Luca, który tego dnia przejął „maglia rosa” od swego kompana z Liquigasu Andrei Noe’ i nie oddał już jej do końca wyścigu. Tour de France anno domini 2008 był jak dotąd jedynym profesjonalnym wyścigiem, na którym kolarze wspinali się pod Col Agnel czyli od francuskiej strony. Piętnasty etap tej imprezy wiódł bowiem z Embrun do włoskiej stacji narciarskiej Pratonevoso, w południowym Piemoncie. Przy tej okazji premię górską w tym miejscu wygrał Bask Egoi Martinez. Niemniej na mecie nie miał on żadnych szans w sprinterskiej rozgrywce z szybkim Australijczykiem Simonem Gerransem. Na Tour przełęcz Agnello powróciła po kolejnych trzech latach. Niemniej w roku 2011 zdobywano ją od włoskiej flanki. Tym razem na pamiętnym etapie osiemnastym, którego finał wytyczono na Col du Galibier. Zanim na Col d’Izoard swój śmiały, a przy tym zwycięski, atak wyprowadził Andy Schleck tu jeszcze pewną swobodą cieszyli się uciekinierzy. Najszybszym z nich w walce o punkty na górskiej premii był Kazachstańczyk Maksim Igliński. O ostatnim kontakcie Agnello z Wielkimi Tourami zdążyłem już napomknąć przy okazji wpisu na temat Risoul. Dziewiętnasty etap Giro z roku 2016 kończył się bowiem w stacji ponad Guillestre. Niemniej już na samym „Jagniątku” wiele się działo i to zarówno po włoskiej jak i francuskiej stronie przełęczy. Najpierw na podjeździe mocne tempo forsował śp. Włoch Michele Scarponi, który pracował na rzecz swego rodaka i lidera z Astany Vincenzo Nibalego. Opłaciło się. Popularny „Scarpa” wygrał premię górską, zaś „Rekin z Messyny” skutecznie zaatakował na zjeździe. Holender Steven Kruijswijk popełnił błąd na jednym z zakrętów, wypadł z drogi i ostatecznie stracił prowadzenie w wyścigu. Nibali wygrał ten odcinek, zaś Kolumbijczyk Esteban Chaves zdobył różową koszulkę lidera. Niemniej dzień później po etapie do Sant’Anna di Vinadio również on musiał uznać wyższość Sycylijczyka.
Dla mnie i Darka nie była to pierwsza wizyta na tej przełęczy. Obaj podjechaliśmy na nią sześć lat wcześniej włoskim szlakiem startując z wioski Villar, leżącej między Sampeyre a Casteldelfino. Colle dell’Agnello w ostatnim dniu czerwca 2013 roku była naszym pierwszym wzniesieniem na trasie dziewiątego (najtrudniejszego) etapu Route des Grandes Alpes. Na tym odcinku przejechałem 129 kilometrów z przewyższeniem 4129 metrów, albowiem po „Jagniątku” musieliśmy się jeszcze uporać z podjazdami na przełęcze Izoard i Montgenevre oraz do mety we włoskiej stacji narciarskiej Sestriere. Patrząc na moją tegoroczną formę wątpię bym w sezonie 2019 przetrwał tego rodzaju „tappone”. Co innego Dario, który przed rokiem zadziwił nas wszystkich przejechaniem trasy pirenejskiego „Świstaka” z jeszcze większym dystansem i amplitudą wzniesień 5600 metrów. Ja po raz pierwszy wdrapałem się na Agnello jeszcze wcześniej, bo pod koniec czerwca 2008 roku. Wjechałem na nią wówczas w towarzystwie Piotra Mrówczyńskiego, na dwie doby przed startem w Grand Fondo Fausto Coppi. Naszą wspinaczkę zaczęliśmy w Casteldelfino. Akurat był to dzień, w którym drogowcy wylewali nowy asfalt na ostatnich kilometrach włoskiego szlaku. Prace te powodowane były zapodziewaną wizytą Tour de France i koniecznością zadbania o bezpieczeństwo jego uczestników na włoskim zjeździe. Swój przejazd, miejscami po lepkiej nawierzchni, opłaciliśmy stratami w ogumieniu, które trzeba było wymienić przed niedzielnym Granfondo. Teraz po dwóch ciężkich bojach na włoskim zboczu góry miałem w końcu okazję poznać jej łagodniejsze, francuskie oblicze. Natomiast Tomek odkrywający dopiero te przepiękne okolice na piętnastym etapie miał nie lada gratkę. Mógł jednego dnia zaliczyć dwie premie górskie najwyższej klasy. Na pierwsze danie miał razem z nami wjechać na Col Agnel, zaś potem już samemu zdobyć nieco łatwiejszą, lecz za to słynniejszą Col d’Izoard.
Tym razem nasz przedpołudniowy transfer z Embrun liczył przeszło 40 kilometrów. Po dojechaniu w rejon Ville-Veille zaparkowaliśmy nad rzeką Le Guil. Podjazd ku francusko-włoskiej granicy rozpoczęliśmy z ronda łączącego drogi D947 i D5. Wystartowaliśmy z grubsza kwadrans przed dwunastą. Darek ruszył jako pierwszy, zaś ja razem z Tomkiem w ślad za nim po upływie przeszło 5 minut. Pogoda pod każdym względem nam dopisała. Było ciepło i słonecznie. Na starcie, mimo wysokości zbliżonej do tej z Morskiego Oka, temperatura wynosiła 26 stopni. Na trasie mieliśmy ich maksymalnie 28, minimalnie 23, zaś na samej górze bardzo sympatyczne 24 stopni! Do tego jeszcze wiatr nam sprzyjał. Na dole może nie był on odczuwalny, niemniej na odkrytym terenie w górnych partiach wzniesienia, wyraźnie nas popychał. Po początkowych 200 metrach w niemal płaskim terenie podjazd zaczął się na łagodnym łuku w lewo. Pierwsze kilometry wiodły nas przez teren niezamieszkany przy umiarkowanym nachyleniu o średniej 6,9%. Dokładnych informacji w tym temacie udzielały nam ustawione co kilometr eleganckie tablice. Pod koniec piątego kilometra minąłem osadę La Rua, zaś po przejechaniu 5,3 kilometra rozstałem się z drogą D5 i niebawem przejechałem przez największą na tym szlaku wioskę Molines-en-Queyras (5,6 km). Tradycyjnie już zacząłem wspinaczkę szybciej od swych kolegów. Według stravy dolny segment długości 5,1 kilometra pokonałem w 22:37 (avs. 14,7 km/h z VAM 911 m/h). Na tym odcinku odrobiłem do Darka 1:41, zaś Tomkowi odjechałem na 40 sekund. Dalsza część wspinaczki miała już prowadzić po szosie D205. Na dojeździe do Pierre-Grosse (7,7 km) stromizna była nadal solidna. Potem zrobiło się luźniej przez dobre pięć kilometrów. Najtrudniejsze kilometry w środkowej części tego wzniesienia miały przeciętne nachylenie rzędu 5%. Pod koniec dziesiątego kilometra „zwiedziłem” jeszcze Fontgillarde (9,7 km) czyli osadę leżącą 2000 metrów n.p.m. Powyżej niej jedynymi „stacjonarnymi” śladami cywilizacji obok samej drogi były już tylko tablice drogowe, kapliczki, rzeźby, mostki czy schronisko tzn. Refuge Agnel na wysokości 2580 metrów.
Tomek złapał mnie na lekkim zjeździe w połowie jedenastego kilometra. Wolałem nie forsować tempa, gdyż obawiałem się stromizny ostatnich ośmiu kilometrów. Tym niemniej jechaliśmy szybciej niż Dario i wkrótce ujrzeliśmy go przed sobą. Finałowy segment wzniesienia zaczął się pod koniec trzynastego kilometra. Darka ostatecznie złapaliśmy w połowie szesnastego kilometra. Na około pięć kilometrów przed przełęczą zaczęła się rozgrywka o premię Cima Coppi naszej wyprawy. Złapany właśnie uciekinier wcale nie miał zamiaru odpuszczać. Na ostatnią ćwiartkę wspinaczki zachował całkiem sporo energii. Siedemnasty kilometr należał do mnie, wyszedłem nawet na samotne prowadzenie. Jednak na osiemnastym Dario mnie doszedł, po czym skutecznie skontrował. Na początku dziewiętnastego kilometra miał już 25 sekund przewagi tak nade mną jak i Tomkiem, który w międzyczasie ponownie mnie złapał. Jak się okazało Tommy zachował najwięcej sił na tą końcówkę. Odczepił mnie na dwa kilometry przed granicą, po czym 600 metrów przed metą spokojnie doszedł Darka. Ze swego miejsca w tylnym rzędzie mogłem jedynie obserwować ostateczne rozstrzygnięcie. Na ostatnim wirażu, jakieś 300 metrów przed końcem, traciłem bowiem do swych kolegów 40 sekund. Dario próbował podkręcić tempo z pierwszej pozycji. Niemniej Tomek miał znacznie więcej pod nogą, odpalił „turbo” i nie dał starszemu koledze żadnych szans. Różnicę widać w naszych wynikach z ostatniego kilometra. Tommy przejechał go w 4:33, zaś ja czy Darek odpowiednio w 5:13 i 5:16. Tym samym na przełęcz wjechałem na trzecim miejscu ze stratą niespełna minuty do młodego triumfatora. Przyznam, iż przed wspinaczką założyłem sobie, iż pokonanie tego podjazdu zabierze mi około półtorej godziny. Chyba znam swoje możliwości, albowiem z prognozą trafiłem w punkt. Od włączenia licznika na dole do zatrzymania go na przełęczy minęła 1h 30:00 🙂 Jeśli chodzi o pomiary ze stravy to przytoczę nasze wyniki z segmentu o długości 20,65 kilometra. Tomek wykręcił na nim czas 1h 28:48, ja 1h 29:44 (avs. 13,8 km/h z VAM 907 m/h), zaś Dario 1h 34:23. Na górze było gwarno. Sporo zmęczonych, lecz zadowolonych cyklistów. Nic dziwnego. Oswojenie kolarskiego „Baranka” jest powodem do radości dla każdego amatora kolarstwa.
GÓRSKIE ŚCIEŻKI
https://www.strava.com/activities/2452960509
https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/2452960509
ZDJĘCIA
FILMY