banner daniela marszałka

Manghen & Alpe di Pampeago

Autor: admin o środa 18. czerwca 2008

Środa 18 czerwca była pierwszym dniem pełnego słońca podczas naszej wyprawy. Mając już na rozkładzie niemal wszystkie znane przełęcze na wschód i północ od Predazzo zaplanowałem nam wycieczkę z Panchii w kierunku zachodnim. Naszymi celami na ten dzień były przełęcz Manghen (2047 m. n.p.m.) oraz stacja narciarska Alpe di Pampeago (1757 m. n.p.m.). Obie stanowiły w tym roku główne atrakcje czternastego etapu Giro d’Italia, przy czym z racji bazy w Val di Fiemme nam akurat przyszło pokonywać Manghen od północnej strony. Na rozgrzewkę czekało nas 11 kilometrów po płaskim przez Tesero i Cavelese, a następnie urokliwy zjazd ścieżką rowerową do Molina di Fiemme gdzie zaczynała się prawdziwa zabawa. Manghen z obu stron wygląda bardzo poważnie, acz jego północne oblicze należy uznać za łagodniejsze z dwojga.

Wzniesienie to od północy liczy sobie nieco ponad 16 kilometrów przy średnim nachyleniu 7,5 %. W istocie jednak trzeba tu wyróżnić dwie wyraźne połówki. Pierwsze osiem kilometrów do mostu nad rzeczką Stue jest całkiem przyjemne. Średnie nachylenie tego odcinka czyli 5,3% pozwala wejść we właściwy rytm. Za to druga połówka trzyma już mocno tzn. na poziomie 9,6%. W górnej części droga przez dłuższy czas wije się wąską ścieżką ukrytą w lesie by wypaść na alpejską łąkę dopiero około trzy kilometry przed szczytem. Na szczyt wjechałem w niespełna 68 minut przy średniej prędkości 14,2 km/h. Dobra pogoda sprzyjała wysokiej frekwencji na przełęczy. Oprócz wszędobylskich motocyklistów spotkaliśmy tam również włoskich cyklistów, którzy podobnie jak my przed paroma dniami brali udział niezapomnianym GF Campagnolo.

Na przełęczy przyszedł czas by zrobić w tył zwrot i tą samą drogą wrócić aż do Tesero gdzie zaczyna się dobrze znany podjazd do Alpe di Pampeago. Odkryta przed dziesięciu laty stacja bywała szczęśliwa dla mistrzów tej klasy co: Paweł Tonkow, Marco Pantani czy Gilberto Simoni. Nikogo nie powinna mylić długość tego wzniesienia czyli skromne 7,6 km, albowiem stromizna każdemu może tu podciąć nogi. Średnie nachylenie tego podjazdu to 9,9 %, zaś ostatnich czterech kilometrów blisko 12%. Poza tym nie ma tu serpentyn, które mogłyby choć odrobinę ułatwić wspinaczkę. W pierwszej części trzeba pokonać około 3-kilometrową prostą. Kto ma podzielną uwagę może rzucić okiem przez lewe ramię na uroczy kościółek La Palanca i chwilę później na mauzoleum Stava upamiętniające 268 ofiar lawiny błotnej, która zeszła tu 19 lipca 1985 roku.

Niespełna kilometr dalej w okolicy hotelu Shandranj należy skręcić w prawo gdzie zaczyna się trudniejsza połowa podjazdu, w trzech momentach sięgająca nachylenia aż 16%! Na ostatnim kilometrze trzeba się było jeszcze „przebić” przez trzy tunele i tak dotarłem na górę w czasie 39:36 co dało mi średnią prędkość ponad 11,5 km/h. Tempo z pozoru umiarkowane, lecz na tak stromej górze ów wynik przełożył się na VAM o wartości 1112 m/h. Wdrapaliśmy się do samego końca tamtejszej szosy czyli nieco wyżej niż uczestnicy Giro tzn. do miejsca gdzie rozpoczyna się 2,5-kilometrowy odcinek szutru wiodący na przełęcz Pampeago (1983 m. n.p.m.). Darowaliśmy sobie jednak tą atrakcję by zacząć chyba najprzyjemniejszą część środowej wycieczki. Skoro podjazd był stromy i prosty to zjazd musiał być szybki i bez technicznych niespodzianek. Nie zawiedliśmy się. Wystarczało choćby przez chwilę zdjąć dłonie z hamulców by licznik ochoczo wskazał prędkość 60 km/h i więcej. Słoneczna środa natchnęła nas optymizmem na pozostałe półtora tygodnia.