banner daniela marszałka

San Marco

Autor: admin o środa 25. czerwca 2008

W środowy poranek 25 czerwca opuściliśmy tym razem już na dobre Capo di Ponte by po ponad 90-kilometrowej podróży przez Edolo, Aprikę, Tresendę i Sondrio zameldować się na kolejną dobę w Morbegno. Naszym kolejnym celem była bowiem passo San Marco (1985 m. n.p.m.) tzn. przełęcz położona na granicy lombardzkich prowincji Sondrio i Bergamo, dobre 1700 metrów ponad wspomnianym miastem. Niemniej nasze rowerowe wariacje ustawiliśmy sobie tym razem na późne popołudnie, więc do Morbegno nie specjalnie nam się śpieszyło. Po drodze stanęliśmy na jakieś półtorej godziny w Sondrio celem zrobienia zakupów i poznania tego miasta. Pomimo przedpołudniowej pory centrum miasta okazało się być dość tłoczne. Niemniej samo Sondrio na tle innych włoskich miejscowości zwyczajowo usłanych skarbami architektury nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Ostatecznie w Morbegno u wrót naszej nowej bazy wylądowaliśmy około południa. Tymczasem naszych gospodarzy ani śladu. Postanowiliśmy cierpliwie czekać na ich przybycie jako, że trafiliśmy na początek pory sjesty, więc założyliśmy iż ktoś w końcu przybędzie w okolicach piętnastej. W tym czasie można więc było uciąć sobie drzemkę we włoskich stylu, coś przekąsić lub tez wybrać się na spacer po mieście, lecz temperatura 30 stopni w cieniu i pozamykane sklepy nie zachęcały do zbyt długiego i forsowanego marszu. Przed szesnastą należało już się zacząć martwić o jakieś innego lokum w tym mieście.

Na szczęście w położonym niedaleko biurze informacji turystycznej udało mi się złapać namiary na jakieś inne alternatywy i już drugi telefon okazał się strzałem w dziesiątkę. Udało mi się zaklepać mini-apartament (studio) w miasteczku Talamona oddalonym od Morbegno o trzy kilometry. Co ciekawe klucze do tego lokalu dostaliśmy za skromne 15 Euro za nocleg, a że na miejscu niczego specjalnie nie brakowało uznać należało, że choć straciliśmy trochę czasu to na pocieszenie zaoszczędziliśmy nieco grosza. Po rozpakowaniu się w nowym miejscu nie było już nazbyt wiele czasu na podziwianie widoków z balkonu jako, że dochodziła godzina siedemnasta. Tymczasem w naszych planach mieliśmy wszak trzygodziną wycieczkę na przełęcz San Marco i powrotem. Wyjazd z Telamony oznaczał dojazd do Morbegno po drodze krajowej nr 38 w dolinie rzeki Adda, co prawda przy sporym ruchu samochodowym, ale przynajmniej w terenie płaskim by choć w minimalnym stopniu rozgrzać się przed „wyprawą na mamuta”.

Tak bowiem trzeba określić każdy dobrze ponad 20-kilometrowy podjazd, na którym amator naszego pokroju musi wylewać pot przez co najmniej półtorej godziny. Średnie nachylenie tego wzniesienia czyli 6,8 % wygląda dość przyjaźnie, lecz jego poważna długość czyli 25,9 km skutecznie odstręcza od swawolnych szarży. Przyznam, że widoki na tym podjeździe należały do najpiękniejszych pośród blisko trzydziestu przełęczy, które udało misie poznać podczas tej wyprawy. Niemniej zdjęcia robione podczas zjazdu przy słabnącym wieczornym świetle nie mogły w pełni oddać uroków tych okolicach widzianych godzinkę wcześniej w trakcie wspinaczki. Pierwsze dziesięć kilometrów przy średnim nachyleniu 6,3 % i za jednym wyjątkiem bez wyskoków ponad 9 % pozwala wejść w dobry rytm. Wrażenie zrobiło na mnie usytuowana na górskim zboczu wioska Albaredo gdzie jednak zaczynał się najtrudniejszy fragment całego podjazdu. Przez następne siedem kilometrów droga wznosi się bowiem średnio pod kątem 8,1 %, przy czym dwukrotnie stromizna dochodzi do 13 %.

Ów środek był najtrudniejszą przeszkodą w drodze ku przełęczy. Pokonawszy go przez kolejne trzy kilometry można złapać oddech na przyjaznym dla strudzonego kolarza odcinku „falsopiano”. Po czym do pokonania mamy jeszcze sześć i pół kilometra, w tym trzy finałowe na średnim poziomie 8 % przy max. 12 %. Wspinaczka zajęła mi 95 i pół minuty przy średniej prędkości 16,3 km/h, lecz pomimo wyższej niż zazwyczaj prędkości VAM wyszedł umiarkowany tzn. 1024 m/h. Ot taka prawidłowość, iż o ile nie wpadnie się w jakiś gorszy kryzys to „metry w pionie”, które mierzy ów wskaźnik przybywają nam nieco szybciej na podjazdach bardziej stromych niż San Marco. Na górze natknąłem się na grupkę motocyklistów, których poprosiłem o zrobienie pierwszych zdjęć. Piotrek potraktował ten podjazd bardziej ulgowo i dogoniwszy w drodze na szczyt pewnego Włocha postanowił go doholować na górę. Jak się okazało oczywiście i ten amator dwóch kółek był świeżo po wyścigu wokół Apriki. Mimo późnej pory i zachodzącego słońca temperatura na zjeździe była cały czas bardzo przyjemna tzn. na przełęczy 18, zaś w Morbegno i to po godzinie dwudziestej aż 26 stopnie! Łatwo było się rozpędzić ponad 60 km/h, szczególnie na dłuższych prostych już po minięciu wspomnianego Albaredo.