Gran Fondo Coppi – cz. II
Autor: admin o niedziela 29. czerwca 2008
Uparłem się jednak na większy wyczyn, więc musiałem teraz przez via Savona oraz via Spinetta wyjechać z miasta w kierunku południowym na Chiusa Pesio. Przyznam, że w owym momencie średnio mi się to uśmiechało. W nogach miałem już blisko 160 kilometrów po prawie pięciu i pół godzinie jazdy. Z nieba lał się żar, który wkrótce miał sięgnąć 31 stopni i na domiar złego następnych kilkanaście kilometrów musiałem pokonać zupełnie sam. Dopiero tuż przed podjazdem pod Pradeboni doszła mnie grupka kilku rywali. Atmosfera w tej grupie była bardzo dobra i tak butelka wody otrzymana od przydrożnego kibica rozeszła się z rąk do rąk. Wzniesienie numer trzy mimo, że najłatwiejsze z całej piątki (niespełna 4,5 km przy średnim nachyleniu 6,8 %) również było w stanie podzielić naszą grupkę. Na początku tego podjazdu po raz pierwszy poznałem też swą sytuacją na trasie. Otóż kolejny kibic, który widać stał w tym miejscu dłuższy czas krzyknął w naszym kierunku, iż zajmujemy miejsca w okolicy trzydziestego. Po premii górskiej czekał nas zjazd do Peveragno i siedem kilometrów pagórkowatego terenu przez wzgórze Colletto San Giovenale, Boves do Cerati, gdzie zajmowałem 28 miejsce.
Ten odcinek przejechałem w towarzystwie dwóch około 50-letnich Włochów. Jeden z nich bardzo wesoły i gadatliwy (po tym jak zdradziłem kraj swojego pochodzenia) stwierdził, że w pokonaniu czwartego wzniesienia czyli Colletto del Moro będzie nam musiał pomóc duch Jana Pawła II. Co tu dużo mówić podjazd ten, choć krótki jest bardzo treściwy o czym świadczą jego wymiary 3,8 km przy średnim nachyleniu blisko 9,2 %. Niemniej ten obraz zakrzywia „luźny” pierwszy kilometr na poziomie tylko 2,7 %. Mocne wrażenie robią za to dwa ostatnie o średniej stromiźnie 13,9 % i max. 19 %! Gdy zawodowcy po raz pierwszy poznali tą górkę podczas Giro del Piemonte 1980 wielu z nich musiało podejść na piechotę, zaś wielki Francesco Moser orzekł, iż na to wzniesienie trzeba czekanów, a nie rowerów.
Atmosfera na tej górce była niesamowita. Każdy musiał znaleźć swój pomysł na przebycie kolejnej setki metrów. Droga wąska i poprowadzona w lesie. Do tego liczne zakręty. Gdy pokonywałem jedną prostą słyszałem „tifosich” na serpentynie wyżej, zaś im bliżej szczytu tym więcej było kibiców. Ci zaś nie tylko gorąco nas dopingowali, ale byli w stanie docenić nasz wysiłek. Oferowali swą pomoc pytając czy życzymy sobie wsparcia w postaci popchnięcia. Gdy zaś ktoś go sobie odmawiał zasługiwał w ich ustach na komplementy w rodzaju „bravo” czy „bravissimo”. W szpalerze kibiców udało mi się wdrapać na szczyt, który znany jest też z etapu Giro 2002 do Limone Piemonte. Przyznam, że w takich okolicznościach samemu można było się na chwilę poczuć „profim”.
Następnie mieliśmy szybki zjazd do Robilante i odcinek lekko w dół do Roccavione, gdzie w nogach mieliśmy już ponad 200 kilometrów. Potem czekał wszystkich 9-kilometrowy odcinek drogami Valle Gesso, prowadzący lekko do góry aż po Valdieri. Znów jechałem w towarzystwie dwóch Włochów. Jak ustaliłem potem na podstawie wyścigowej klasyfikacji starszym z nich był Mario Frazzetto, zaś drugim niewiele młodszy ode mnie Riccardo Cortesi z kategorii senior. Po 211 kilometrach przyszedł czas na ostatnią tego dnia męczarnie czyli podjazd pod Madonna del Colletto, mogący się pochwalić wymiarami 6 km przy średniej 8,8 %. Szokiem dla wszystkich umęczonych siedmioma czy więcej godzinami jazdy był z pewnością pierwszy kilometr tego wzniesienia, na którym szosa przez moment pięła się pod kątem nawet 18 %. Zgodnie współpracując z Riccardo (Mario odpadł na stromym odcinku) połknęliśmy paru słabnących rywali i ostatecznie w około 29 i pół minuty przy przyzwoitej średniej 12,4 km/h wdrapaliśmy się na górę, skąd do mety pozostawało jeszcze około 30 kilometrów.
Pod koniec zjazdu doszedł nas wysoki Włoch Mattia Corrado zaliczany do tej samej kategorii wiekowej co Riccardo. Po zjechaniu do Festiony trzeba było jeszcze przeżyć 9 kilometrów pofałdowanego terenu na bocznych dróżkach i dopiero na 15 kilometrów przed metą wjechaliśmy na główną szosę wiodącą do Cuneo gdzie teren nieznacznie, acz stale opadał. Na tym odcinku bardzo przydała się siła Mattii, który wychodząc na zmiany podkręcał tempo do 45 km/h. Ja i Riccardo dawaliśmy z siebie niewiele mniej. W sumie sam się dziwię, że po 230 kilometrach wcześniejszego wysiłku byłem w stanie przejechać ten ostatni fragment trasy z przeciętną 40,4 km/h. Finisz z naszej grupki gładko wygrał Mattia, mi zaś zabrakło paru metrów by po wyjściu z ostatniego wirażu na trzeciej pozycji zawalczyć z Riccardo o lepszą lokatę. Mniejsza o szczegóły osiągnięty wynik i tak oceniam jako bardzo dobry. W wyścigu byłem dwudziesty-czwarty z czasem 8 godzin i 37 minuty (przeciętna 28,94 km/h), zaś realnie osiągnąłem dwudziesty-drugi czas tzn. 8 godzin 36 minut i 14 sekund. Wśród „stranierich” byłem czwarty, zaś w polskim gronie drugi. Jak się bowiem okazało niespełna dwie minuty przed moim tercetem wyścig ukończył Ernest Kurowski z Plannja Racing Team. Piotrek przejechał metę na 52 miejscu w czasie 9 godzin 1 minuty i 4 sekund.
Za metą odsapnąwszy każdy z nas musiał jeszcze przejechać kilka kilometrów do bazy w Cerialdo. W niej przyszedł czas na upragniony prysznic, posiłek i odpoczynek. Pod wieczór mogliśmy jeszcze obejrzeć finałowy mecz Mistrzostw Europy pomiędzy Hiszpanią a Rosją. Potem spakowaliśmy się i zgodnie planem około północy czyli w przyjemnej temperaturze i po raczej pustych szosach rozpoczęliśmy drogę powrotną do kraju. Na pożegnanie od naszych przemiłych gospodarzy dostaliśmy domowe specjały tzn. od Marii prowiant na drogę, zaś od Giacomo wino do skosztowania rzecz jasna już w ojczystym kraju. Przejazd do Pruszkowa przez Brenner, Kufstein i Gorlitz zajął nam skromne osiemnaście godzin. Ach jak daleko mamy w te najpiękniejsze rejony Starego Kontynentu. Na noc zatrzymałem się u przyjaciół w Błoniu, zaś do Trójmiasta wróciłem we wtorkowe popołudnie. Sukces wyprawy mimo początkowych problemów z kapryśną pogodą był kompletny. Udało się na dobrym poziomie przejechać trzy bardzo ciężkie wyścigi, w tym Gran Fondo Campagnolo skalą trudności przewyższające tegoroczne królewskie etapy Giro, Touru czy Vuelty. Na rowerowym liczniku przybyło mi łącznie 1260 kilometrów i co bardziej wymowne ponad 32.300 metrów przewyższeń. Przejechałem dwadzieścia osiem podjazdów, w tym aż szesnaście o amplitudzie ponad 1000 metrów. Taką eskapadę śmiało mogę nazwać podróżą życia, a czy uda się coś takiego powtórzyć lub przebić – czas pokaże.