banner daniela marszałka

Giro dell’Appennino vol. 1

Autor: admin o środa 18. czerwca 2014

Oryginalnym pomysłem na główną wyprawę roku 2014 była wycieczka na francusko-hiszpańskie pogranicze. Po zakończonej sukcesem i pełnej niezapomnianych przygód eskapadzie szlakiem Route des Grandes Alpes zamarzyła mi się podobna etapówka na pirenejskich szosach. Co prawda idea ta spodobała się moim czterem alpejskim kompanom, lecz nie wszyscy oni mogli lub też czuli się na siłach by pójść za ciosem już w kolejnym sezonie. Piotr wolał przynajmniej na rok mentalnie i fizycznie odpocząć od tego rodzaju wyzwań. Romek zmienił charakter swej pracy zasiadając za kółkiem autobusu ekipy Active-Jet. Przez to nie mógł sobie pozwolić na solidne wiosenne treningi oraz przeszło dwutygodniowy urlop u progu kalendarzowego lata. Także Adam w trakcie naszych zimowych konsultacji wspominał o niepewnej sytuacji w swej pracy. Ja zaś nie chciałem ruszać w Pireneje za wszelką cenę tzn. w gronie nowych ludzi, bez większości swych wypróbowanych wspólników. Wolałem odłożyć ów projekt na półkę w nadziei na to, iż już w 2015 lub najpóźniej 2016 roku uda nam się zgrać swoje plany i możliwości by ponownie powołać do życia kolarską „Drużynę Pierścienia”. W realizacji jakiegokolwiek ambitnego planu zastępczego jak zwykle mogłem liczyć na pomoc i towarzystwo Darka Kamińskiego. Pozostało mi się tylko zdecydować na którykolwiek ze swych kilkunastu pomysłów na dwutygodniową podróż po górskich szosach Europy.

Ponieważ w minionej dekadzie 80% swoich kolarskich wzniesień zaliczyłem w Alpach już na wstępie owych rozważań odpadły wszelkie alpejskie projekty. W tym roku chciałem rozszerzyć swe horyzonty poznawcze tzn. zajrzeć w góry dotąd mi nieznane lub też ledwie poznane. Kusił mnie pomysł pierwszej w życiu wyprawy do Hiszpanii, najprędzej do Katalonii i Andory. Niemniej uznałem, iż skoro Pireneje i tak mnie w najbliższych latach nie ominą to w 2014 roku lepiej będzie skierować się ku Apeninom. Taki cel dalszej wyprawy wydał mi się przy tym bezpieczniejszy z uwagi na pewien poziom znajomości kraju „gospodarza” oraz miejscowego języka. Apeniny poznałem już zresztą przelotnie w lipcu 2011 roku podczas wycieczki z Iwoną do Cinque Terre i Toskanii. Teraz przyszedł czas na czysto sportowe wyzwanie. Od początku było dla mnie jasne, że organizacyjnie będzie to skomplikowane przedsięwzięcie. Jadąc na dwa tygodnie w Alpy (włoskie, francuskie, szwajcarskie czy austriackie) można sobie wybrać niemal dowolny region by z bazą noclegową w jednym czy dwóch miejscach oraz umiarkowanym korzystaniem z własnego auta zaliczyć na rowerze 20, 30 czy jeszcze więcej wartościowych podjazdów w stosunkowo bliskiej okolicy.

Powtórzenie takiego manewru w Apeninach jest niemożliwe z uwagi na to, iż choć tutejsze podjazdy swą wielkością niewiele ustępują tym alpejskim to jednak są znacznie mniej liczne, a przy tym rozrzucone na całej szerokości geograficznej włoskiego buta. Tym samym w fazie planowania podróży musiałem uwzględnić liczne i niekiedy długie transfery samochodowe oraz sporą ilość różnych miejsc noclegowych wedle zasady „niemal każda noc pod nowym dachem”. Tradycyjnie wpisując podjazdy na swą listę życzeń miałem na uwadze ich wielkość, skalę trudności a także wartość historyczną czyli częstotliwość występowania na trasach wielkich wyścigów, w tym przypadku przede wszystkim na Giro d’Italia. Szybko okazało się, że chcąc na rozległym obszarze od Monte Cimone na północy po Etnę na południu zaliczyć wszystkie wzniesienia z mojej prywatnej listy „most wanted” potrzebowałbym co najmniej 23 dni aby dopiąć swego. Tak długa podróż nie wchodziła w grę. Dlatego tyleż z musu co z rozsądku podzieliłem sobie całe Apeniny na dwie strefy geograficzne po to by w pierwszym podejściu zająć się dokładniejszym zwiedzeniem północnej i środkowej części tych gór. Natomiast na drugie danie pozostawić zaś sobie południe półwyspu połączone z przeprawą na Sycylię. Plus tego rozwiązania będzie taki, iż spędzę w Apeninach nie trzy, lecz ponad cztery tygodnie. Co za tym idzie dam sobie szansę na zbadanie nie 45 czy 50, lecz około 70 nowych podjazdów.

Na tym etapie mojego procesu decyzyjnego pozostało mi się zdecydować na to jakie regiony wchodzą w skład hasła „Apeniny Północne i Środkowe” czyli jak daleko na południe Włoch mamy zajechać. Początkowo ów biegun naszej wyprawy widziałem na południowych kresach regionów Abruzja i Lacjum. Ostatecznie uznałem jednak, iż warto będzie jeszcze zahaczyć o niewielki region Molise by już ramach Giro dell’Appennino vol. 1 zmierzyć się z często wykorzystywanym na Giro podjazdem do stacji narciarskiej Campitello Matese. Późna data tegorocznego Bożego Ciała skłoniła mnie do wydłużenia tej wycieczki z 16 do 18 dni. W zasadzie mieliśmy do swej dyspozycji czwartkowy wieczór 19 czerwca oraz 17 kolejnych, pełnych dni do niedzieli 6 lipca włącznie. Na miejsce prologu naszego Wielkiego Touru upatrzyłem sobie Republikę San Marino. Następnie planowaliśmy zjechać na południe wschodnią stroną półwyspu przez regiony: Marche, Abruzzo i Molise. Po czym bardziej zachodnią flanką wrócić na północ jadąc przez: Lacjum, Umbrię, Toskanię, Ligurię, południowe kresy Lombardii, zaś finałowy weekend spędzić na drogach Emilii.

Treść menu owej górskiej uczty podyktował mi mój wielki apetyt na kolarskie podjazdy. Na terenie wszystkich w/w regionów znalazłem łącznie aż 47 „premii górskich” godnych naszego zainteresowania. To wszystko przy założeniu, że dwanaście razy uda nam się w ciągu jednego dnia pokonać aż trzy wzniesienia. Zaprojektowałem trasę naszej podróży, po czym poprzez stronę booking.com zabrałem się do rezerwacji noclegów. W sumie na czekające nas 17 noclegów musiałem znaleźć aż 15 różnych lokalizacji. Jedynie w Lettomanopello u podnóża masywu Majella oraz w Bagni di Lucca mogliśmy sobie pozwolić na dwa noclegi w jednym miejscu czyli luksus jednej doby bez przeprowadzki. Pełnego czytaj przesadnie ambitnego planu nie udało nam się zrealizować. Co prawda pogoda na ogół dopisywała, lecz z uwagi na długotrwałe transfery i jeden wypadek przy pracy musieliśmy na bieżąco korygować nasz program. Jednym słowem odchudzać go poprzez wyrzucanie mniej wartościowych lub co bardziej kłopotliwych jego elementów. Ostatecznie ze wstępnie wybranych musiałem pominąć podjazdy takie jak: Cantoniera di Carpegna, Monte Carpegna, Rionero Sannitico, Campaegli, Selva Rotonda, wschodnia Monte Amiata, Vestito, Faiallo, Bocchetta, Tomarlo, Sillara i bolońskie Santuario di San Luca. Tym niemniej skończywszy tą eskapadę po stronie swoich aktywów mogłem zapisać 37 nowych wzniesień, z czego 34 „górskie skalpy” o przewyższeniu przynajmniej 500 metrów, w tym 20 „tysięczników”.

Teraz przyszedł czas na pokuszenie się o dokładną relację z tej wspaniałej podróży. Postaram się ją podsumować w osiemnastu odcinkach, które zamierzam napisać podczas dziewięciu najbliższych tygodni.