banner daniela marszałka

Villaggio del Lago & Eremo Madonna del Faggio

Autor: admin o piątek 20. czerwca 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/167646549

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/167646547

Dzień drugi miał być już konkretnym wyzwaniem sportowym. Etapem z prawdziwego zdarzenia. Mam tu na myśli dystans bliższy 100 niż 50 kilometrom oraz łączne przewyższenie większe niż 2000 metrów. Zaplanowałem wypad śladami ósmego etapu tegorocznego Giro d’Italia. Tego na którym długo uciekał Kolumbijczyk Julian Arredondo, zaś w końcówce Włoch Diego Ulissi uprzedził Chorwata Roberta Kiserlovskiego. W planach mieliśmy do pokonania dwa spore podjazdy z bazy wypadowej przy Ponte Baffoni. Pierwsza wspinaczka na Eremo Madonna del Faggio i druga w kierunku kultowej w tym rejonie Monte Carpegna. Niemniej tylko w teorii miały to być dwa wzniesienia. W praktyce każde z nich było dwuetapowe, gdyż wierzchołek pośredni jest tu oddzielony od podnóża finałowej wspinaczki kilkukilometrowym zjazdem. Tym samym oprócz czterech zasadniczych podjazdów w drodze powrotnej z dwóch wspomnianych gór czekać miały na nas jeszcze dwie mniejsze górki. Przekładając to na terminologię rodem z Giro zapowiadał się etap z jedną premią górską pierwszej kategorii (Monte Carpegna – ze względu na stromiznę), trzema wzniesieniami drugiej klasy (Villagio del Lago, Eremo Madonna del Faggio i Cantoniera di Carpegna) oraz dwoma trzeciej (Villagio del Lago i Cantoniera di Carpegna od zaplecza). Szacowałem, że będziemy mieli do przejechania 87 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2773 metrów. Dużo, ale wszystko to było spokojnie do zrobienia w ciągu max. 6 godzin, gdyby nie przypadek-wypadek, który przez chwilę postawił pod znakiem zapytania nie tylko realizację dziennego programu, lecz nawet powodzenie całej wyprawy. Ostatecznie plan na piątek 20 czerwca zrealizowaliśmy jedynie w 50 %. Jednak pod koniec tego dramatycznego dnia i tak mogliśmy się cieszyć. Choćby tylko z tego powodu, że jedziemy dalej.

W drogę ruszyliśmy około 11:00, lecz z San Marino wyjechaliśmy dopiero na kwadrans przed południem. Podskoczyliśmy jeszcze na chwilę do Starego Miasta, gdyż miałem tam do załatwienia prywatne zlecenie natury kupieckiej. Następnie zjeżdżając w kierunku Gualdicciolo przejeżdżając przez Acquavivę wpadliśmy na stację benzynową aby zatankować samochód na kilka najbliższych dni. Przykra niespodzianka spotkała nas już po kilku minutach spędzonych na włoskiej ziemi. Gdy myślami byliśmy już przy czekających nas górach nagle usłyszeliśmy jak za naszymi plecami zsuwa się z samochodu wadliwie przez nas zamontowany bagażnik na klapę. Przed rokiem sprawdził się on bezbłędnie w drodze do Francji jak i z powrotem, mimo że miał do udźwignięcia trzy rowery: mój, Darka i towarzyszącego nam w tamtej podróży Adama Kowalskiego. Tym niemniej najwyraźniej po 12 miesiącach wyleciało nam z pamięci jako go fachowo zamontować. Pasy daliśmy za bardzo na bok i podczas jazdy po dość nierównej szosie zsunął się nam, po czym przez kilkadziesiąt metrów ciągnęliśmy rowery po asfalcie do czasu wyhamowania samochodu. Mój Ridley i Darkowy Simplon nieźle poszorowały po glebie. Najwyraźniej po jednej stronie mocniej co było widać po skali zniszczeń. Rowery były zamontowane na przemiennie. Ja w tym zdarzeniu straciłem tylne koło, Darek przednie na którym tuż przed wyjazdem z mozołem kleił ultralekką szytkę. Na szczęście mieliśmy zapasy. W moim rowerze ucierpiała też klamko-manetka i kierownica, lecz na szczęście były to już straty bardziej wizerunkowe niż praktyczne. Po zmianie kół oba rowery nadawały się do jazdy.

Na całym zamieszaniu z poluzowanym bagażnikiem straciliśmy też sporo czasu. Według planu przejazd z San Marino przez Novafeltrię do okolic Maciano miał nam zająć ledwie 40 minut. W praktyce gotowi do pierwszej wspinaczki byliśmy dopiero o 13:40. Na miejsce startu wybraliśmy sobie rondo przy SP Marecchia położone na wysokości 322 metrów n.p.m., mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Ponte Molino Baffoni a Maciano. Z nieba lał się żar, na liczniku 35 stopni. Nie jestem fanem tak wysokich temperatur. Pomimo tego zacząłem podjazd całkiem szybko. Po pokonaniu 1,8 kilometra dotarłem do zbiegu dróg w Maciano czyli miejsca od którego podjazd pod Villaggio del Lago zaatakował peleton 97. Giro d’Italia. Kolejny odcinek o podobnej długości doprowadził mnie na brzeg Lago di Andreuccio. Gdy po powrocie do Polski wrzuciłem dane z 20 czerwca na „stravę” okazało się, iż był to jedyny klasyfikowany fragment tego podjazdu. Dystans 1600 metrów pokonałem w czasie 6:27 co do dziś jest 16 wynikiem pośród 239 zarejestrowanych czasów. Niemniej nie to mnie zainteresowało. Bardziej osoba lidera tego zestawienia oraz nazwiska moich sąsiadów z tabeli. Jadący w czołówce ósmego etapu Wilco Keldermann przejechał ten fragment trasy w czasie 4:37, ale kilku innych uczestników tego wyścigu o dziwo jechało moim tempem: Jussi Veikkanen (6:26), Daniele Colli (6:34) czy Jetse Bol (6:35). Mógłbym sobie zażartować, że utrzymałbym się w grupetto, gdyby nie jeden drobny szczegół. Oni kończyli trudny górski etap i jechali tylko tak by zmieścić się w limicie czasu. Ja zaś śmigałem na świeżości robiąc swoją prywatną górską czasówkę. Na całym podjeździe nie sposób było schować się przed słońcem. Trochę cienia można było złapać tylko między budynkami we wiosce Soanne po przejechaniu 6,2 km. W końcówce podjazdu nie brakowało śladów po Giro. Pośród napisów wymalowanych na szosie moją szczególną uwagę zwrócił tekst włoskich kibiców skierowany do Aleksandra Winokurowa po tym jak menadżer Astany pozwolił sobie na krytykę wobec nie zachwycającego wiosną Vincenzo Nibalego. Całe wzniesienie miało 11,2 kilometra długości i 680 metrów przewyższenia (średnie nachylenie 6,1 % i max. 11 %). Wyrobiłem się w czasie 40:20 przy średniej prędkości 16,5 km/h.

2014_0620_001

Gdy dojechał do mnie Darek poświęciliśmy kilka chwil na tradycyjny rytuał zdjęciowy, po czym ruszyliśmy w dół przez gminę Montecopiolo ku jej największej miejscowości czyli Villagrande. Po minięciu tej wioski nadal trzymaliśmy się drogi SP 6 wypatrując po prawej stronie drogi miejsca, gdzie zaczyna się podjazd pod Eremo Madonna del Faggio. Znaleźliśmy je bez większych kłopotów. Za to sama wspinaczka okazała się bardziej kłopotliwa niż zapowiadały suche dane statystyczne. W teorii 409 metrów na dystansie 6,35 kilometra czyli średnio 6,4 %. Niemniej już po obejrzeniu finału wspomnianego etapu wiedziałem, że to wynik zafałszowany. Całej prawdy doświadczyliśmy na sobie. Faktycznie musieliśmy pokonać 477 metrów przewyższenia, gdyż trzykrotnie trzeba było odzyskiwać dopiero co zdobytą wysokość. To wszystko, jeśli odrzucić w sumie 800 metrów zjazdów, na dystansie 5,8 km (licznik zmierzył mi bowiem łącznie 6,6 kilometra) co dawałoby już średnie nachylenie na poziomie 8,2 %. Dwustu i trzystu-metrowe mini-zjazdy nie tylko oddalały nas od szczytu, ale też wybijały z rytmu. Z kolei odcinki wspinaczkowe nierzadko przekraczały 10 % co sprawiało, że nasze klamko-manetki były w stanie ciągłej gotowości. Najtrudniejsza była sama końcówka, w tym ostatni wiraż z maksymalnym nachyleniem 13 %. To wzniesienie pokonałem w czasie 26:44 przy średniej prędkości 14,8 km/h. Na samej górze czekał nas wjazd na duży parking, który niewątpliwie był dogodnym miejscem do lokalizacji miasteczka etapowego. W prawo od tego placu odchodziła jeszcze wyłożona chodnikiem dróżka do tytułowego kościółka poświęconego Matce Boskiej. Niemniej nie zdecydowaliśmy się na pokonanie tych dodatkowych kilkuset metrów.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Droga powrotna wydłużyła się nam o ponad dwa kilometry, po tym jak za Villagrande pojechaliśmy na północ docierając na przełęcz Serra San Marco. Aby dotrzeć do Vilaggio del Lago musieliśmy więc zawrócić. Zjechawszy do samochodu około godziny 16:30 wiedzieliśmy już, że nie mamy szans na realizację pełnego programu. Zastanawialiśmy się jeszcze nad możliwością zrobienia samej Monte Carpegna. Choćby tylko jej najtrudniejszej części w postaci ostatnich 6 kilometrów. Rozsądek kazał nam jednak spasować. Ostatecznie przejechaliśmy tylko 43,5 kilometra o przewyższeniu 1404 metrów. Następnie do godziny 19:00 trzeba się było zameldować w Cagli u naszych kolejnych gospodarzy. Tymczasem mieliśmy do pokonania autem 70 kilometrów. W tej drodze chcieliśmy jeszcze odwiedzić jakiegoś mechanika czy sklep rowerowy. Ja musiałem przerzucić z koła zniszczonego w wypadku na używane kółko zapasowe kasetę 12-27, gdyż oryginalnie miałem na nim zamontowaną jedynie swoją „kaszubską kasetę” z największym trybem 23. Pomocną dłoń podał nam właściciel sklepu Dario Gino Londei z Urbanii. Następnie dojechawszy do Cagli zmarnowaliśmy jeszcze ze 40 minut na poszukiwanie naszego lokum czyli Agriturismo Bufano na via San Fiorano 48E. Samochodowa nawigacja nie była pomocna. Co gorsza wyprowadziła nas na manowce czyli wiejskie drogi po przeciwnej stronie miasta. Trzeba było się ratować telefonem do gospodarza i wyłapaniem wskazówek z rwanej rozmowy. Nasza druga nocna przystań miała swój urok. Gospodarstwo agroturystyczne z kilkoma apartamentami dla gości i ładnym widokiem na okoliczne góry. Dostaliśmy parter naprawdę dużego lokalu. Faktycznie mieliśmy nawet dostęp do pierwszego piętra, które w owym czasie było niezamieszkane. Salon z kuchnią, sypialnia i łazienka. To wszystko za skromne 55 Euro.