banner daniela marszałka

L’Etape du Tour – cz. I

Autor: admin o poniedziałek 16. lipca 2007

Jak się okazało Alan nie był jedynym Anglikiem w tym rejonie oferującym tego rodzaju usługę. Następnego dnia rano w drodze do Foix zatrzymaliśmy się na kilka minut w Les Cabannes gdzie dołączyły do nas dwie dalsze furgonetki prowadzone przez kolegę i koleżankę Alana. Tym samym udaliśmy się do Foix w sile przeszło dwudziestu śmiałków płci obojga. Start wyścigu zaplanowany został na godzinę 7:00. Dlatego zbudzić trzeba się było tuż po 4:00. Z L’Alpage musieliśmy bowiem wyruszyć około 5:00 po to by do obrzeży Foix spokojnie dojechać na m/w 6:00. Stamtąd zaś już na rowerach dostaliśmy się do centrum miasta na miejsce startu. Otwarcie stref startowych zostało przewidziane na czas między 5:00 a 6:30. Spóźniwszy się można byłoby stanąć jedynie na końcu długiego ogonka wszystkich uczestników. Daniel, który zatrzymał się we Foix był na starcie wcześniej od nas. Umożliwiło mu to zajęcie jednego z lepszych miejsc w naszej trzeciej strefie i w efekcie start tylko dwie minuty po pierwszych uczestnikach. My stanęliśmy zaś gdzieś w środku naszej zony przez co mogliśmy wystartować około czterech minut po wystrzale startera. Pierwsze szeregi tradycyjnie zarezerwowane są dla faworytów wyścigu takich jak choćby późniejszy zwycięzca i ex-profesjonał Nicolas Fritsch czy VIP-owie śród nich w tym roku m.in. dawne sławy zawodowego peletonu Greg Lemond i Abraham Olano.

Wszystkich nas nieco zziębniętych na starcie czekała już wkrótce 199-kilometrowa próba sił i charakteru na pirenejskim szlaku. Po drodze pięć przełęczy czyli Col de Port (1249 m. n.p.m. – na 31 kilometrze), Col de Portet-d’Aspet (1069 m. n.p.m. – na 103 km), Col de Mente (1349 m. n.p.m. – na 117 km), Col du Port de Bales (1755 m. n.p.m. – na 163 km) i Col de Peyresourde (1569 m. n.p.m. – na 188 km). Na trasie były przewidziane trzy duże bufety (tzn. z napojami i żywnością). Pierwszy w Saint-Girons na 69 kilometrze, zaś dwa kolejne na przełęczach Mente i Port de Bales. Czwarty czekał zaś na wszystkich bohaterów dnia już na mecie w Loudenvielle. Słabiej przygotowani uczestnicy musieli natomiast uważać na dwie strefy eliminacyjne wyznaczone we wspomnianym już Saint-Girons i Estenos na 133 kilometrze. Dodam jednak, że limity czasu były „wyrozumiałe” dla ludzkich słabości bowiem do Saint-Girons trzeba było przyjechać przed godziną 10:50, zaś do Estenos przed 14:30.

Pierwsza część wyścigu aż do Tarascon-sur-Ariege (474 m. n.p.m.) przebiegała po terenie pagórkowatym z delikatną tendencją zwyżkową. Podczas tych zapoznawczych 15 kilometrów należało rozważnie przemieszczać się do przodu, lecz jednocześnie uważać na siebie w wielkim peletonie pełnym samych ambitnych amatorów o różnej technice i zwyczajach jazdy. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege trzeba było skręcić w kierunku zachodnim gdzie czekał nas pierwszy z pięciu podjazdów czyli Col de Port (17 km przy średnim nachyleniu 4,6 %). Zgodnie z oczekiwaniami wzniesienie to było co prawda długie, lecz stosunkowe łatwe czyli szybkie. Niewiele było na nim odcinków „trzymających”, a do tego zdarzały się jeszcze fragmenty niemal zupełnych wypłaszczeń. Dlatego też na całej górze w użyciu miałem przełożenie 39 x 21 czy tam gdzie było łatwiej nawet 39 x 19. Zgodnie z planem starałem się utrzymywać puls na maksymalnym poziomie 160-165 bpm.

Mimo dość oszczędnej jazdy na całym podjeździe wyprzedzałem kolejnych „rywali” i na górze złapałem już koła ludzi jadących w tempie zbliżonym do mojego. Oczywiście wiele miejsc i kilka minut straciłem na krętym zjeździe do Massat. Dla przykładu Piotr, który wjechał na przełęcz jak sądzę półtorej czy dwie minuty po mnie dopadł mnie i minął już po 4-5 kilometrach tego zjazdu. Nie da się ukryć, że choć całkiem niezły ze mnie „góral” to jednocześnie wyjątkowo nędzny „zjazdowiec”. Nie ukrywam, że podczas tego rodzaju wyścigów najwięcej obaw mam na pierwszym zjeździe gdy mi przychodzi gnać na złamanie karku przy niezbyt jeszcze rozrzedzonej stawce z masą szybszych rywali na plecach. Nieco na usprawiedliwienie mogę tylko wspomnieć, iż tego dnia na zjazdach musiałem zachować szczególną ostrożność z uwagi na drobną usterkę manetki przedniego hamulca przez co w 100% polegać mogłem tylko na hamulcu tylnym.

Na szczęście po zjeździe udało mi się złapać ogon jakiejś grupki. Ta grupka złapała kolejną itd. itd. Tym sposobem po kilkunastu kilometrach znalazłem się na końcu już wcale niemałego peletonu, który po jakimś czasie w dolinie rzeki Arac złapał kolejną grupę podobnych rozmiarów. Oczywiście momentami trzeba było zachować czujność i kilometrowym zrywem przeskoczyć między pękniętymi częściami takiego dużego peletonu. Koniec końców zanim dojechaliśmy do podnóża Portet-d’Aspet zdążyłem się zorientować, że wokół mnie są ludzie których mijałem tuż przed szczytem Col de Port przez co miałem pewność, iż straty poniesione na pierwszym zjeździe zostały już odrobione.

Oczywiście ów najdłuższy płaski odcinek tej imprezy rozciągający się od 44 do 97 kilometra trasy trzeba było rozsądnie wykorzystać. Był to właściwy czas na sięgnięcie do kieszonek po pierwsze zapasy żywności zanim wyścig wkroczy w swą decydującą fazę. Ja przy sobie miałem dwa bidony o pojemności 750 ml, a także jakieś ciastko, baton energetyczny i sześć kupionych dzień wcześniej żeli (trojakiego typu, po dwa na każdą z trzech faz wyścigu). Ostatecznie wykorzystałem pięć z sześciu. Postanowiłem też nie zatrzymywać się na pierwszym bufecie w Saint-Girons i skorzystałem jedynie z szerokiej oferty dwóch kolejnych bufetów. Na przełęczach Mente i Port de Bales za każdym razem zatrzymałem się m/w na półtorej czy dwie minuty. W menu owych „restauracji” znajdowały się m.in. ciastka, kawałki bananów i pomarańczy, suszone morele, żele energetyczne i co najistotniejsze woda, cola czy napoje izotoniczne do uzupełnienia bidonów.

Druga góra wyścigu czyli Col de Portet-d’Aspet była na papierze najłatwiejszym z czekających nas pięciu podjazdów. Na dobre wzniesienie to zaczynało się za miejscowością Saint-Lary (nie mająca poza nazwą nic wspólnego z wioską u podnóża góry Pla d’Adet) i liczyło sobie zaledwie 5,5 kilometra. Już na początku podjazdem minąłem postać dobrze znaną mi z ekranu Eurosportu. Był to słynny Bask Abraham Olano o pięć lat starszy i kilka kilogramów cięższy niż w ostatnich chwilach swej kariery zawodowej, ale co sława to sława. Cytując przy tej okazji słowa Hugh Granta z filmu „Notting Hill” wyprzedzanie tego rodzaju „rywala” było dla mnie przeżyciem surrealistycznym, acz miłym. Zadałem sobie pytanie czy aż tak dobrze mi idzie? Wszak Olano w odróżnieniu od Grega Lemonda czy Stevena Rooksa to zaledwie 37-letni gość utrzymujący się przynajmniej do niedawna w bardzo dobrej formie fizycznej. Przecież to do niego, a nie Lance’a Armstronga czy Laurent’a Jalaberta należy nieoficjalny rekord świata w maratonie pośród kolarskich emerytów. Olano w rodzimym San Sebastian przebiegł ów klasyczny dystans poniżej 2 godzin i 40 minut przed dwoma czy trzema laty. W moich oczach jedynym usprawiedliwieniem dla postawy mistrza świata z 1995 roku mógł być fakt, iż jechał w towarzystwie przyjaciela, którego nie wypadało mu gubić. Niemniej kto o tym będzie pamiętał. W annałach wyścigu zostanie zapisane, że Formela, Mrówczyński & Marszałek pokonali Olano, Rooksa i Lemonda!

Ostatnie 2,5 kilometra tego podjazdu były bardzo strome tzn. o średnim nachyleniu około 9%. Na początku tego odcinka zobaczyłem przed sobą Piotra, który jechał w towarzystwie jakiegoś Brazylijczyka. Przyśpieszyłem nieco i dojechałem do swego nieco pokiereszowanego kolegi. Jak się okazało Piotr leżał w kraksie, która wydarzyła się gdzieś w okolicach pierwszego bufetu. Zważywszy, że upadł przy prędkości zbliżonej do 50 km/h miał sporo szczęścia że skończyło się tylko na potłuczeniach i szlifach. Razem dojechaliśmy do szczytu przełęczy i tyle go widziałem już do samej mety wyścigu. Piotr nie zrażony bowiem przykrym zdarzeniem z bufetu pognał w dół we właściwym sobie stylu. Ja zjeżdżałem z Aspet nad wyraz ostrożnie i nie bez przyczyny. Zjazd kilkukilometrowy, szybki i trudny technicznie. Na poboczu wciąż te same kamienne bloki, o które przed dwunastu laty śmiertelnie rozbił się Włoch Fabio Casartelli. Jeden z odcinków tego zjazdu był też nad wyraz stromy dochodzący do 17 %. W końcowej fazie zjazdu kątem oka uchwyciłem białą bryłę skrzydlatego pomnika ufundowanego ku pamięci w/w mistrza olimpijskiego z Barcelony.

Zjazd z przełęczy Aspet po lekkim skręcie w lewo przechodził od razu w podjazd pod trudniejszą przełęcz Mente. Na dzień dobry kilometrowy odcinek o nachyleniu blisko 10 %. Potem kilkaset metrów zjazdu i pozostała rzekłbym zasadnicza część owego podjazdu czyli 7 kilometrów o średnim nachyleniu 8,4 %. Z tego względu Mente należy uznać za najbardziej stromy podjazd na trasie tegorocznego L’Etape du Tour. Całe szczęście, że wzniesienie to nie było zbyt długie, albowiem jego każdy kilometr dawał się we znaki. Powoli dochodziło już południe, więc słońce nieźle już zaczęło przypiekać. Niemniej tym razem warunki były znośniejsze niż przed rokiem na trasie do L’Alpe d’Huez. Jak już wspomniałem na szczycie zatrzymałem się chwilę na bufecie i po około dwuminutowym postoju ruszyłem w dół ku miejscowości Saint-Beat.

Pomny legend jakie słyszałem o niektórych pirenejskich drogach, w tym m.in. o tym właśnie zjeździe znanym z pechowego upadku Luisa Ocany spodziewałem się kolejnego trudnego technicznie zjazdu po niezbyt dobrej jakości drodze. Spotkała mnie jednak miła niespodzianka. Droga była dość szeroka i najwyraźniej w ostatnich latach zmodernizowana, zaś wiraże bezpieczne. Oczywiście i tu straciłem nieco pozycji, ale zważywszy na fakt, iż stawka uczestników była już bardziej rozrzedzona a i ja mam w zwyczaju ze zjazdu na zjazd się nieco rozkręcać straty te nie były szczególnie bolesne. Na 15-kilometrowym płaskim odcinku z Saint-Beat do Mauleon-Barousse znalazłem się w jakiejś około 20-osobowej grupie, w której jak to zwykle bywa chętnych do pracy było ledwie trzech czy czterech. Widząc co się święci również przestałem się zanadto udzielać w dyktowaniu tempa. Postanowiłem się posilić oraz zaoszczędzić siły na najtrudniejszy z czekających nas tego dnia podjazdów czyli niedawno „odkryty” Port de Bales.