banner daniela marszałka

Chiareggio & Diga di Campo Moro

Autor: admin o wtorek 12. sierpnia 2014

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/182312464

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/182312459

Na piątym etapie naszego Giro della Valtellina zaplanowałem nam zwiedzanie okolic Valmalenco. Ta dolina znajduje się w zachodnich Alpach Retyckich i biegnie z południa na północ wzdłuż potoku Mallero. Odchodzi od Valtelliny na wysokości Sondrio i kieruje się w stronę wysokiego na cztery tysiące metrów masywu Bernina. Do pokonania mieliśmy w niej dwa przeszło 20-kilometrowe wzniesienia tzn. Chiareggio (1623 m. n.p.m.) na jej zachodnim krańcu oraz Diga di Campo Moro (2013 m. n.p.m.) po wschodniej stronie. Oba mają wspólny początek. Niemniej jak długi to już zależy od wybranej przez cyklistę opcji, albowiem oba podjazdy rozjeżdżają się w kilku miejscach. Po raz pierwszy na wysokości 722 metrów n.p.m. jakiś kilometr przed wioską Torre Santa Maria. Po raz czwarty i ostatni ponad sześć kilometrów dalej już za miejscowością Chiesa in Valmalenco na wysokości 998 metrów n.p.m. Podobnie jak w przypadku niedzielnej wyprawy do Bagni di Masino i na Preda Rossa musiałem dokonać wyboru, które ze wzniesień pokonać od samego dołu, a które jedynie od rozjazdu. Ponownie podzieliłem sobie wspinaczki na dwa mniej więcej równe pod względem przewyższenia kawałki. To znaczy postanowiłem najpierw dojechać do niższego Chiareggio, zaś później już z wyższego pułapu zaatakować „dwutysięcznik” mający finał pomiędzy sztucznymi jeziorami Campo Moro i Alpe Gera. Jakkolwiek nie chciałem powtarzać ani kilometra podjazdu, to zdecydowałem się utrudnić sobie zadanie numer dwa poprzez rozpoczęcie wspinaczki pod Campomoro z możliwie najniższego poziomu. Niezależnie od tego rodzaju taktycznych detali miałem mieć do przejechania około 100 kilometrów. Tym samym od samego początku mało realne wydawało się dodanie do tego zestawu podjazdu pod Alpe Campelli. Dario również pozostał wierny swym przekonaniom. Podobnie jak dwa dni wcześniej na dzień dobry wybrał podjazd o możliwie największym przewyższeniu czyli pojechał Sondrio prosto na Campo Moro. Adam z Tomkiem „poszli na maksa” nie bawiąc się w tego rodzaju niuanse i zdobyli oba wzniesienia w pełnym wymiarze. Natomiast Daniel wybrał się „tylko” do Chiareggio. Po drodze złapał Borysa, który na trasę wyruszył jako pierwszy i zmotywował naszego „sprintera” do przezwyciężenia własnych słabości.

Przed południem pogoda znów nieco nam pokrzyżowała plany. Wyjechaliśmy z Bianzone dopiero po wpół do dwunastej. Niespełna 30-kilometrowy dojazd do Sondrio był nam już dobrze znany. Po raz pierwszy jednak mieliśmy okazję zatrzymać się w tym mieście. Można by rzec lokalnej metropolii, choć mieszkańców tu nieco mniej niż w naszej Kościerzynie. Jak na warunki włoskie jest to „młode” miasteczko, albowiem swą historią nie sięga starożytności. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą „dopiero” z wczesnego średniowiecza. To jest z czasów gdy Italią rządziło germańskie plemię Longobardów. Sondrio jak dotąd trzykrotnie gościło Giro d’Italia w roli etapowej mety. Po raz pierwszy już w roku 1939 na etapie szesnastym ze startem w Trento i przejazdem przez przełęcze Tonale i Aprica. Wyłonił on zwycięzcę całego wyścigu, po tym jak Giovanni Valetti wyprzedził wszystkich rywali o co najmniej kilka minut, w tym grupkę z liderem Gino Bartalim aż o 6:48. Podobny efekt miał kolejny finisz Giro w tym mieście, na który to trzeba było czekać do sezonu 1980. Przed etapem dwudziestym z Cles do Sondrio w wyścigu prowadził 35-letni włoski góral Wladimiro Panizza. Na trasie kolarze mieli co prawda do przejechania Passo dello Stelvio i to od trudniejszej północnej strony, lecz z tej słynnej przełęczy do mety było aż 85 kilometrów. Najpierw szybki zjazd do Bormio, po czym bardzo długi odcinek w dół Valtelliny. Słynny Francuz Bernard Hinault miał do odrobienia przeszło minutę. Najpierw wysłał do przodu trzech swoich robotników, po czym urwał z koła wszystkich rywali w tym jako ostatniego Panizzę, po czym dojechał do swego najmocniejszego pomocnika Jean-Rene Bernaudeau (obecnego menadżera ekipy Europcar) i wraz z nim urządził sobie czasówkę parami niczym na słynnym Trofeo Baracchi. Dwaj Francuzi do mety tego etapu dojechali z przewagą 4:24 nad 6-osobową grupką lidera, z której najszybciej finiszował Mario Beccia. Etap wygrał Bernaudeau, zaś Hinault zagwarantował sobie pierwsze ze swych trzech generalnych zwycięstw w Giro. Trzecia wizyta wyścigu Dookoła Włoch miała miejsce w roku 1992 o czym wspomniałem już w poprzednim odcinku swej opowieści. Tym razem na trasie niewiele się działo, bowiem góry były ledwie średniej wielkości. Etap piętnasty wygrał „harcownik” Marco Saligari, zaś za jego plecami sytuację spokojnie kontrolował lider Miguel Indurain. Po raz czwarty Giro miało się tu zatrzymać w sezonie 2011, ale ostatecznie metę siedemnastego etapu przeniesiono do Tirano.

Po dojechaniu do Sondrio zatrzymaliśmy się na parkingu przy Via Don Lucchinetti. Podjazd pod Valmalenco zaczynał się na pobliskiej Via Visconti Venosta czyli SP 15. Wystartowałem o godzinie 12:26 przy temperaturze 31 stopni. Jako, że na pierwszy rzut wybrałem podjazd pod Chiareggio miałem do pokonania 27 kilometrów o przewyższeniu 1333 metrów przy średnim nachyleniu 5 % i max. 11 %. Uwzględniając „odzyski” wysokości utraconej na dwóch drobnych zjazdach łącznie do pokonania w pionie było tu 1362 metry. Na kilku pierwszych kilometrach droga była szeroka i głośna czyli nawiedzana przez liczne samochody. Po pokonaniu trzech wiraży m/w w połowie trzeciego kilometra minąłem łącznik z drogą SP14 czyli zjazdem z Triangii. Wraz z początkiem czwartego kilometra wjechałem do Aschieri (3,1 km od startu), zaś pod koniec szóstego kilometra byłem już w Cagnoletti (5,9 km). Pod koniec siódmego kilometra trafił się pierwszy z krótkich zjazdów. Chwilę wcześniej dogoniłem Borysa i teraz na sprzyjającym dla siebie terenie mój kolega przypuścił krótkotrwały kontratak. W połowie ósmego kilometra minąłem zjazd w prawo ku miejscowości Spriana (7,4 km) będącej jednym z pięciu ośrodków gminnych na terenie Valmalenco. Jakiś kilometr dalej po minięciu osady Tornadu wziąłem ostry zakręt w lewo by zachodnim szlakiem dojechać do wspomnianego Chiareggio. To właśnie do tego miejsca miałem następnie zjechać aby rozpocząć swój podjazd na Diga di Campo Moro. Przejechane właśnie 8,5 kilometra miało średnie nachylenie 5,1 %. Na wirażu tym rozstałem się z drogą SP15, która idzie stąd prosto aż do ronda przed Lanzadą. Na początku jedenastego kilometra dotarłem do centrum Torre Santa Maria (10,1 km). Trzy kilometry dalej można się było lekko odprężyć na drugim ze wspomnianych mini-zjazdów. Po chwili byłem już w największej miejscowości tej doliny czyli Chiesa di Valmalenco (14,5 km). Co ciekawe podobnie jak Sondrio gościła ona uczestników wyścigu Dookoła Włoch. Kończył się tu bowiem etap trzynasty Giro z roku 1988. Odcinek ten zaczynał się w Bergamo i wiódł do Valtelliny najkrótszą trasą czyli przez Passo San Marco. Etap po solowym rajdzie wygrał Szwajcar Toni Rominger z przewagą ponad czterech minut nad Włochami: Stefano Giulianim i Maurizio Vandellim. Liderzy z Franco Chiocciolim na czele tego dnia jechali spokojnie. Dzień później wielu kolarzy przegrało z zimową pogodą na słynnym etapie przez Gavię do Bormio.

Druga kwarta wspinaczki czyli odcinek 6,2 kilometra między pierwszym a czwartym zjazdem na Lanzadę miał średnio tylko 4,6 %. Byłem już na wysokości około 1000 metrów n.p.m. czyli lekko za półmetkiem wzniesienia. Niespodziewanie pod koniec szesnastego kilometra krajobraz zmienił się na zgoła industrialny, a to za sprawą miejscowych kamieniołomów. Ten fragment wzniesienia okazał się przy tym najtrudniejszy. Parę kilkusetmetrowych odcinków miało tu średnie nachylenie w okolicy 9 %, zaś maksymalna stromizna sięgała 11 %. Jednak największe wrażenie robiły gęsto plecione wiraże. Na osiemnastym kilometrze było ich w sumie dziewięć czyli jakby nie patrzeć jeden sto metrów od następnego. Do tego cztery kolejne nieco dalej, na odcinku pomiędzy osadami Valrosera (18,3 km) i Vallascia (19,5 km). Ten trudny tzn. 5,8 km przy średniej 7,6 %, acz wielce efektowny odcinek drogi zakończył się wjazdem do wioski San Giuseppe (20,5 km). Stąd do końca podjazdu pozostawało mi jeszcze 6,5 kilometra, lecz de facto do pokonania było już tylko 186 metrów przewyższenia. Finałowa kwarta miała średnie nachylenie 2,8 % przy czym była na tyle nierówna, iż nie sprzyjała złapaniu dobrego rytmu jazdy. Najpierw trzeba było minąć skręt na Prati Pedrana (20,9 km), zaś następnie przejechać przez Carotte (22,7 km). Dopiero za tą osadą na dwa kilometry (23,5 – 25,5 km) z lekka przypomniał się podjazd, gdyż nachylenie skoczyło tu do średniej 4,8 %. Ostatnie półtora kilometrów to znów „falsopiano”, zaś w samej końcówce już na przejeździe przez Chiareggio (26,2 km – 1612 m. n.p.m.) ciągłe falowanie czyli krótkie hopki przeplatane mini-zjazdami. Najwyższą partią tej górskiej miejscowości okazało się być Pian de Lupo (27 km – 1623 m. n.p.m.). Po minięciu ostatnich zabudowań zjechałem jeszcze do samego końca asfaltu, skąd zaczyna się pieszy szlak do schroniska M. Del Grande & R. Camerini wybudowanego na wysokości 2600 m. n.p.m. Tym samym mój podjazd do kresu tutejszej szosy liczył sobie 27,1 kilometra. Pokonałem ten dystans w czasie 1h 32:03 (avs. 17,7 km/h). Jak się wkrótce okazało tylko Stelvio i Gavia zabrały mi na tym wyjeździe o parę minut więcej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po tak długiej wspinaczce pozwoliłem sobie na półgodzinną sjestę przy stoliku pod barem Locanda Pian del Lupo. Na górze trochę wiało, lecz przy temperaturze 20 stopni było całkiem przyjemnie. Zamówiłem sobie kawę i ciastko, pożyczyłem gazetę i wypoczywałem rozkoszując się górskimi widokami. Dopiero kilka minut po wpół do trzeciej zacząłem zjeżdżać. Oczywiście spokojnie, gdyż z razu nachylenie było niewielkie, zaś potem znajdywałem wiele miejsce godnych uwiecznienia w obiektywie swego wysłużonego Olympusa 500mju. Ponieważ podjazd pod Diga di Campomoro chciałem zacząć z poziomu najniższego łącznika między dwoma dolinami czekało mnie 18,5 kilometrów zjazdu. Zastanawiałem się czemu podczas mojego długiego pobytu w Chiareggio nikt z kolegów do mnie nie dojechał. Okazało się, że Adam i Tomek co prawda też podjechali tą górę w pierwszej kolejności, lecz zatrzymali się przy tablicy, a zatem niemal kilometr przed końcem na drogi. Tym samym gdy ja odpoczywałem pod Locanda Pian del Lupo, oni po drugiej stronie wsi brali oddech przed długim zjazdem do Sondrio. Daniela i Borysa spotkałem podjeżdżających po kilku kilometrach swego zjazdu. Jedynie Darek był wówczas po drugiej stronie doliny filmując krajobraz wokół górskiego jeziora oraz pracę pilota helikoptera transportującego towary w wyższe partie gór. Dzień wcześniej nic nie zjadłem i miałem mały kryzys w końcówce wspinaczki pod Forcolę. Włosi mawiają „uomo avvisato, mezzo salvato” czyli człowiek ostrzeżony w połowie ocalony. Organizm dał mi znać, że nie warto rzucać się na trudną górę bez odpowiedniej dawki paliwa. Środowe góry nie były tak strome jak te z wtorku, lecz były dłuższe i przez to bardziej podstępne. Umiarkowane nachylenie mogło dawać poczucie, iż wszystko idzie dobrze, gdy tymczasem dystans zwiększał ryzyko, iż bez właściwego odżywiania głód i tak mnie w końcu dopadnie. Dlatego przed wyruszeniem w kierunku Campo Moro zrobiłem sobie dodatkową strefę bufetu przy sklepie spożywczym w Torre Santa Maria. Kupiłem napoje, banany i batony. Większość zjadłem i wypiłem od razu, zaś resztę zostawiłem sobie na ewentualną czarną godzinę. Dopiero tak odżywiony zjechałem pozostały mi kilometr do wirażu, na którym moja SP 15b łączyła stykała się z właściwą piętnastką. Drugą wspinaczkę zacząłem zatem zgodnie z planem od poziomu 722 metrów n.p.m. Tym samym w teorii miałem do pokonania podjazd o długości 21 kilometrów o przewyższeniu 1210 metrów przy średnim nachyleniu 5,8 % i max. 13 %. W praktyce okazało się, że można było dojechać wyżej niż książkowe 1932 metry n.p.m., ale o tym za chwilę.

Wystartowałem kwadrans przed szesnastą. Pogoda wciąż była dobra, na liczniku 27 stopni. Już po dwustu metrach znalazłem się na lewym brzegu Mellero. Pod koniec czwartego kilometra przejechałem na wprost przez rondo, z którego odchodziła boczna droga do Caspoggio (3,8 km). Na kolejnym rondzie półtora kilometra dalej skończyła się droga SP 15. Skręciłem w prawo na Lanzadę, do której dojechałem po 6,2 kilometra. Za wyjątkiem końcówki pierwszego kilometra pierwsza „tercja” tego wzniesienia była łatwa. Na odcinku 6,5 kilometra nachylenie wynosi tylko 3,4 %. Jechałem już doliną potoku Lanterna. Po przejechaniu 9,4 kilometra dotarłem do osady La Prese. Przed końcem dwunastego kilometra minąłem sześć wiraży. Ostatni z nich przy drodze na Rifugio Alpe Ponte (11,8 km). Minąłem muzeum lokalnego górnictwa. Niemniej główną atrakcją tego wzniesienia były liczne galerie i tunele. Trzeba ich było pokonać aż piętnaście o łącznej długości 2400 metrów! Niektóre miały być ciemne, więc uprzedzony lekturą „PVB-23” na ten etap wyciągnąłem ze swych bagaży lampki. Mimo to i tak raz musiałem się zatrzymać by nie stracić równowagi. Pod koniec piętnastego kilometra dojechałem do osady Campo Franscia. Na odcinku 8,5 kilometra powyżej Lanzady średnie nachylenie wyniosło 6,2 %. Najtrudniejsze miało dopiero nadejść. Na 5 kilometrach przed Rifugio Ca’ Runcash (19,9 km) stromizna trzyma na średnim poziomie 8,6 %. Droga jest bardzo kręta. Na samym dojeździe do Alpe Largone (17,9 km) jest trzynaście wiraży. Jakieś pięć kilometrów przed Campo Moro spotkałem Darka. Poradziłem mu, żeby podjazd pod Chiareggio zaczął już z ronda za Lanzadą. Na poziom sztucznego jeziora Campomoro dotarłem po przebyciu 21,5 kilometra. Niemniej droga szła dalej, więc się nie zatrzymałem. Minąłem schronisko Poschiavino (21,8 km), a licznik wyłączyłem wraz z końcem asfaltu po 22,1 kilometra. Ten odcinek przejechałem w czasie 1h 26:53 (avs. 15,7 km/h). Co prawda skończył się asfalt, lecz gruntowa droga uparcie, choć delikatnie wiodła wyżej w stronę Lago di Alpe Gera. Podobnie jak Dario zatrzymałem się dopiero na dużym parkingu pod drugim ze sztucznych zbiorników tj. na wysokości 2013 metrów n.p.m. Czekał mnie jeszcze ponad 30-kilometrowy zjazd. Do Sondrio zjechałem kilka minut przed dziewiętnastą. Na liczniku zanotowałem 98 kilometrów o łącznym przewyższeniu 2649 metrów. Doliczając szutrowy finał przed Diga di Alpe Gera stuknęła mi pewnie „setka”. To jednak było mało w porównaniu z naszymi dwoma harpaganami. Adam z Tomkiem przejechali niemal 120 kilometrów pokonując w pionie około 3100 metrów.

2014_0812_031

20140812_campo moro 1

20140812_campo moro 2

20140812_campo moro 3