banner daniela marszałka

Giro d’Italia (Tre Cime di Lavaredo)

Autor: admin o niedziela 27. maja 2007

W niedzielę odpuściliśmy sobie wyjazd rowerami na metę w Tre Cime di Lavaredo. Początkowo planowaliśmy pojechać samochodem do Cortina d’Ampezzo i stamtąd już na rowerach pokonać ostatnie 22 kilometry trasy piętnastego etapu przez przełęcz Tre Croci (znaną mi z 2003 roku) do samej mety pod szczytami Lavaredo. Pojawiła się jednak możliwość przejechanie w większej części tego etapu w samochodzie z dziennikarzami z Polski. Zmiana planów była wybawieniem zważywszy na warunki pogodowe tego dnia czyli chłód oraz częste i intensywne opady deszczu. Kolarze jak wiem z relacji Sylwka mieli ponoć to szczęście w nieszczęściu, iż tego dnia deszcze ich na ogół wyprzedzał. Nazajutrz o poranku pojechaliśmy do Caprile na spotkanie z naszymi rodakami z dziennikarskiej braci. Swoje bagaże oraz rowery zostawiliśmy jeszcze w Pieve korzystając z uprzejmości gospodarzy z Albergo Alpino. W Caprile spotkaliśmy dwóch kolegów z n-Sportu i czwórkę z Polsatu pod merytoryczną „kuratelą” Krzyśka Jankowskiego.

Dwoma samochodami przez Alleghe, Cencenighe, Falcade i przełęcz San Pellegrino pojechaliśmy do Moeny gdzie mieliśmy spotkać się z Italo i otrzymać od niego akredytacje ułatwiające poruszanie się przy trasie wyścigu. Gdy formalności te zostały już załatwione zawróciliśmy i już po trasie etapu z zapasem około godziny nad czołówką peletonu skierowaliśmy się ku Tre Cime di Lavaredo. Po drodze robiliśmy krótkie postoje – nieco dłuższy tylko w połowie podjazdu jak i na szczycie Giau – aby kamerzyści obu ekip złapali ładne obrazki, zaś dziennikarze nagrali zaplanowane przez siebie materiały. Atmosfera na tej przełęczy była już dość gorąca, zaś co bardziej natarczywi i podchmieleni „tifosi” biorąc nasze samochody za dalsza część kolumny reklamowej domagali się jakichś gadżetów, najchętniej zaś okolicznościowych czapeczek.

Potem nie tracąc już czasu ruszyliśmy ku Tre Cime di Lavaredo. Im bliżej mety tym więcej kibiców czyli na San Pellegrino frekwencja umiarkowana, na Giau już lepsza szczególnie przy szczycie, na Tre Croci sporo osób, zaś na finałowym podjeździe tłumy godne królewskiego etapu Wielkiego Touru. O mały włos jednak ze względu na późny przyjazd zostalibyśmy zatrzymani na dobre 7 km przed metą tzn. w okolicach Misuriny czyli w miejscu gdzie trasa etapu skręcała z drogi nr 48 na węższą ślepą dróżkę ku schronisku Aurozno pod Trzema Szczytami Lavaredo. Na szczęście udało mi się podsłuchać jaki jest sposób na przepustkę. Wytłumaczyłem stróżowi, że jesteśmy z telewizji i dzięki temu mogliśmy ruszyć dalej ku mecie przeciskając wśród pieszych kibiców, którzy usiłowali zajść jak najbliżej mety i zająć miejsca dogodne do podziwiania herosów 90. Giro d’Italia. Niestety koledzy z Polsatu zamarudzili dłużej na przełęczy Giau i na finałowy podjazd nie zostali już wpuszczeni przez co poszczególnych kolarzy musieli wyłapywać u jego podnóża w okolicach jeziorka Misurina. Podjazd pod Tre Cime di Lavaredo robi wrażenie nawet z samochodu. Najpierw stromy kilometr czy półtora, potem lekkie wywłaszczenie i ostatnie 4 kilometry na których już nie ma przebacz. Bardzo strome odcinki – nic dziwnego średnio 12%, a niektóre wiraże strome niczym ściana. Jadąc samochodem potwierdziłem o godzinie 16:00 wejście na antenę Eurosportu gdy tylko za jakiś kwadrans dotrzemy na metę. Pech chciał, że u celu podróży na wysokości około 2300 metrów n.p.m. żaden z nas nie miał zasięgu i z połączenia na placu boju wyszły nici.

Gdy już udało nam się znaleźć miejsce na zaparkowanie samochodu na górze rozeszliśmy szukając dogodnych miejsc do obejrzenia ostatnich kilometrów rywalizacji. My z Piotrem znaleźliśmy je początkowo niemal na samym końcu szosy czyli jakieś 300 metrów w linii prostej za linią mety. Niestety z bezpośredniego sąsiedztwa finiszu zostaliśmy grzecznie wygonieni, albowiem nasze przepustki nie były najwyższej kategorii. Gdy do mety dotarło już pierwszych kilkunastu zawodników ze zwycięskimi kolarzami Saunier Duval na czele skierowaliśmy w stronę mety. Dla mnie nie lada wyzwaniem okazało się dotarcie po rozmytym zboczu góry ku barierkom wokół szosy. Na takim gruncie można było wywinąć niezłego kozła, więc trzeba było asekurować rękoma i nieźle się przy tym ubłocić. Strzeliłem później co najmniej kilkanaście fotek czekając na naszego Sylwestra, z którym jednak nie udało mi się spotkać zaraz po przekroczeniu przez niego linii mety. Gdy ostatni zawodnicy wdrapali się już na metę rozpoczął się odwrót całej karawany z górskich ostępów ku ludzkiej cywilizacji. Trwało to trochę, a wcześniej musieliśmy się jeszcze odnaleźć w korcu maku z kolegami z n-Sportu. Powrót do miejsca ich zakwaterowania w Caprile też nie był łatwy. W Misurinie nie można było skręcić na trasę etapu by najkrótszą droga dojechać do Cortiny. Trzeba było omijać masyw Cristallo drogami nr 48 i nr 51. Potem z Cortiny skierowaliśmy się na przełęcz Falzarego i przez Andraz dotarliśmy w końcu do Caprile około 21:00.

Jeszcze jadąc samochodem umówiłem się z Sylwestrem na spotkanie po kolacji bowiem szczęśliwie Lampre na dwa noclegi i dzień przerwy w wyścigu zakwaterowało się w hotelu Monte Civetta po drugiej stronie Caprile. Jak ustaliliśmy tak zrobiliśmy i około 22:00 porozmawialiśmy sobie o tegorocznym Giro jak i jego przyszłych planach (raczej nie związanych z Lampre) przez dobre 30 minut. Na dłuższą pogawędkę nie za bardzo był czas bo musieliśmy jeszcze wrócić do Pieve di Livinallongo po nasze „fanty”. Nasi gospodarze cierpliwie na nas czekali i ze spokojem oraz zrozumieniem przyjęli naszą wymówkę o problemach samochodem. Spakowaliśmy się i około 23:00 zaczęliśmy odwrót do kraju opuszczając piękną Italię na długie 5 tygodni. Z Włoch wyjechaliśmy po godzinie 1:00, do Niemiec wjechaliśmy po 2:00. Na pustych autostradach naszych zachodnich sąsiadów można było mknąć z prędkością zbliżoną do maksymalnej i już około 9:00 wjechaliśmy do Polski. Oczywiście wtedy zaczął się najgorszy odcinek naszej samochodowej podróży i to nie tylko z uwagi na zmęczenie. W każdym razie po 15:00 byliśmy w Pruszkowie, zaś mnie jeszcze czekał blisko 5-godzinny przejazd intercity do Trójmiasta. Szczęśliwie udało mi się wrócić poniedziałkowy wieczór dzięki czemu mogłem się stawić w pracy we wtorek i nie brać dodatkowego dnia urlopu „na telefonu”. Tym lepiej dla mnie bo jeśli kolejne powroty będą równie sprawne może uda mi się zaoszczędzić tyle dni by w lipcu po Włoszech i Francji móc jeszcze udać się do Zakopanego na Wyścig Dookoła Tatr Wysokich. Dobrze byłoby się bowiem sprawdzić na rodzimych trasach po bardzo solidnej górskiej zaprawie od Dolomitów przez Wogezy, masyw Centralny, Pirenejów i Mont Ventoux, które jeszcze przed nami.

W Dolomity wracamy już w piątek 29 czerwca by w niedzielę 1 lipca stanąć na starcie Maratona dles Dolomiti, wyścigu jeszcze trudniejszego niż przejechane właśnie Gran Fondo Dolomiti Stars. W maju mieliśmy do pokonania dystans 135 kilometrów, w tym 46 samych podjazdów. Natomiast w lipcu czekała nas odcinek 138 kilometrów, z czego aż 57 wiodących pod górę!