banner daniela marszałka

La Marmotte – cz. II

Autor: admin o sobota 8. lipca 2006

Na szczycie Col du Telegraphe mały bufet czyli okazja do uzupełnienia bidonów po czym dość łagodny 5-kilometrowy zjazd do Valloire gdzie na dobrą sprawę jeszcze przed strefą drugiego z trzech dużych bufetów (drinki & przekąski) zaczyna się podjazd pod legendarny Col du Galibier (2642 m. n.p.m.). Tu już każdy z nas miał radzić sobie po swojemu. Rozdzieliliśmy się dość szybko na skutek drobnych problemów technicznych tak z mojej jak i Michała strony. Początkowo w dolnej otoczonej łąkami części podjazdu przyszło mi nam wszystkim przecierać szlaki, lecz gdy podjazd ten tuż za miejscem zwanym Plan Lachat odsłonił swe gorsze czytaj bardziej strome oblicze to na wykutych w skale serpentynach górę wzięła młodość i niższa o dobre 12 kilogramów waga Michała. Zakopiańczyk minął mnie około 5 kilometrów przed szczytem, zaś ja zmagając się z bólem prawej stopy zdołałem utrzymać z nim kontakt wzrokowy do samego szczytu tracąc około pół minuty. Wspomniany ból powodowany był zaś przez zagiętą w trakcie jazdy opaskę elastyczną, którą zwykłem zakładać na dłuższe trasy od czasu skręcenia kostki podczas gry w piłkę halową.

Na Galibier czyli na „dachu” tak tego wyścigu jak i tegorocznego Tour de France ponownie uzupełniliśmy bidony, pożywiliśmy się i w możliwie ustronnym miejscu załatwiliśmy swe tzw. mniejsze potrzeby fizjologiczne. Mimo narastającego zmęczenia zdołałem ku pokrzepieniu serca odnotować, że w tym miejscu mam zapas około 45 minut w stosunku do ubiegłorocznego międzyczasu z Galibier. Na początku zjazdu Michał pomknął w dół w tempie, które mi nie wydało się bezpieczne i w ten sposób nasze drogi rozeszły się już do samej mety. Każdemu z nas na swój sposób przyszło pokonać ten ponad 40-kilometrowy zjazd przy ruchu drogowym pół-otwartym prowadzący nieomal do samego Bourg d’Oisans. Ciesząc się ze sporej dawki nadrobionego czasu zacząłem sobie jednak zdawać sprawę, iż zmęczenie narasta, zaś upał dochodzący tego dnia do 36 stopni w cieniu dodatkowo wysysa ze mnie resztki energii. Dlatego też tym razem nie mogłem sobie odmówić nieco dłuższego pobytu na trzecim dużym bufecie usytuowanym tradycyjnie u podnóża finałowego podjazdu do L’Alpe d’Huez. Szybka przekąska (kawałki bananów i pomarańczy, a także suszone morele) oraz kubeczki coca-coli nie od razu jednak przyniosły ratunek.

U podnóża okrutnej L’Alpe zjawiłem się osłabiony i z nieustabilizowanym oddechem. Tu zaś oczywiście jak na złość ciągnąca się w nieskończoność pierwsza prosta do wirażu nr 21 (w tym miejscu na poboczu półprzytomny ze zmęczenia zauważyłem pierwszy duet kibicek czyli Jaśminę z Zuzanną) i niewiele krótsza, a równie stroma druga prosta do wirażu nr 20. Osłabiony nie zdołałem się oprzeć pokusie krótkiego postoju i przyznam, że do półmetka podjazdu ów obronny manewr powtórzyłem jeszcze chyba ze trzy bądź cztery razy. Podczas jednego z nich minął mnie nie widziany już dawno Darek. Na szczęście kryzys i mi odpuścił, więc byłem w stanie kontynuować wspinaczkę w miarę przyzwoitym tempie. Około 4 kilometry przed metą musiałem zrobić jeszcze jeden, ostatni postój z uwagi na drobne skurcze, lecz cały wyścig aczkolwiek zmęczony ukończyłem we wcale dobrym zdrowiu. Dość powiedzieć, że na ostatniej prostej zachęcony okrzykami drugiego duetu fanek (Anii i Basi) byłem jeszcze w stanie pokusić się o mały finisz i wyprzedzić kilku swych rywali. Na mecie miłe zaskoczenie, bo pomimo m/w o 10 minut gorszego niż przed rokiem wjazdu pod L’Alpe czas rzeczywisty zdecydowanie lepszy niż w 2005 roku. Na skutek problemów na ostatniej górze nie udało mi się co prawda złamać bariery 8 godzin, ale wynik ogólny więcej niż przyzwoity 595 miejsce w gronie około 6500 uczestników z czasem wyścigowym 8h 12:55. Bardziej wymierny jest tu jednak mierzony chipami czas rzeczywisty tzn. 8h 03:38 co oznaczało poprawę o 35 minut i 19 sekund w porównaniu z ubiegłorocznym występem. Na ten czas złożyło się u mnie 7h 40:30 samej jazdy oraz 23:08 spędzonych na rozmaitych bufetowo-kryzysowych postojach.

Czterej moi kompani spisali się równie dzielnie uzyskując następujące miejsca i czasy:
440. Michał Stoch z czasem wyścigowym 7h 58:41 (z rzeczywistym: 7h 49:30);
577. Dariusz Kamiński z czasem wyścigowym 8h 11:30 (realnie: 8h 09:19);
716. Piotr Mrówczyński z czasem wyścigowym 8h 22:16 (realnie: 8h 13:09);
1244. Zdzisław Wojtyło z czasem wyścigowym 9h 10:57 (realnie: 8h 59:19).

Do mety tego obiektywnie najtrudniejszego spośród francuskich wyścigów dla kolarzy amatorów (cyclosportives) dotarło tym razem tylko 4134 spośród 6500 uczestników. Na mecie mieliśmy więc tylko 63,6% porannej stawki podczas gdy przed rokiem do L’Alpe d’Huez dojechało 71,1% ścigantów. Tegoroczny wyraźnie wyższy odsetek wycofań na trasie spowodowany był jak sądzę strasznym upałem, który dodatkowo utrudniał nam wszystkim jazdę i walkę z własnymi słabościami. Sam wyścig podobnie jak przed rokiem wygrał Włoch Emanuele Negrini w czasie 5h 50:30. Wyprzedził on swego rodaka Stefano Salę (5h 53:27) oraz najmocniejszego z ogromnej rzeszy Holendrów Berta Dekkera (6h 12:38). Całe podium ponownie zajęli zawodnicy z kategorii „D” czyli będący w wieku od 30 do 39 lat. Dodam jeszcze, że pogromca wszystkich czyli Negrini tydzień wcześniej na własnych śmieciach wygrał już po raz trzeci z rzędu Maratona dles Dolomiti dotrzymując koła Raimondasowi Rumsasowi.

Nam jednak nie w głowie było się mierzyć z takimi orłami. Plan swój wykonaliśmy o tyle, iż każdy z nas zapracował uczciwie na swój złoty dyplom czyli Brevet d’Or. Darek, Piotr i ja załapalibyśmy się na „złoto” nawet w najmłodszej kategorii wiekowej tzn. „C” dla zawodników w wieku od 18 a 29 lat, której wyznano najbardziej wymagający limit czasu czyli 8h 29 minut. W poczuciu dobrze wykonanego zadania mogliśmy zjeść serwowany na mecie posiłek, zaś za odzyskane 10 Euro z kaucji (za chip) nabyć pamiątkowy medal ze świstakiem … obowiązkowo złoty. Po wszystkim należało jeszcze zjechać do zaparkowanych w Bourg d’Oisans samochodów. Jechaliśmy oczywiście pod prąd trwającego nadal wyścigu. Przyznam, że szczerze współczułem tym spośród swoich „rywali”, którzy mimo upływu około 10 godzin od porannego startu wciąż jeszcze mieli do pokonania spory kawałek podjazdu po L’Alpe d’Huez w tak ciężkich warunkach atmosferycznych.