banner daniela marszałka

La Marmotte

Autor: admin o sobota 9. lipca 2005

Nadszedł w końcu TEN dzień czyli sobota 9 lipca. Pobudka z kogutami i śniadanie o 5:00 rano. Start wyścigu zaplanowany był na 7:15, lecz odbył się pewnie kilka minut później bowiem my z Piotrem przekroczyliśmy linię startu o 7:37, zaś z oficjalnych wyników wyścigu wynika, iż wyruszyliśmy na trasę 16 minut po faworytach i VIP-ach startujących z pierwszego rzędu. Na starcie stanęło w sumie 7.000 uczestników (rekord tego wyścigu, który odbywa się od 1982 roku. W tej rzeszy było około 3.000 Holendrów, którzy byli bodaj najliczniejszą nacją w gronie startujących. Wszyscy czterej mieliśmy dalekie numery startowe tzn. Jacek – 5506, ja – 5507, Piotr – 5510 i Tomek – 5520), ale dzięki bałaganowi na starcie można było się przepchnąć na nieco dogodniejsze pozycje. Przed imprezą zastanawiałem się czy dam radę pojechać te 174,5 km poniżej dziewięciu godzin lub nawet nieco lepiej czyli z przeciętną + 20 km/h. Okazuje się, że nie doceniłem siebie. Obie bariery pękły, ale o tym za chwilę. Pierwsze płaskie kilometry do tamy w Allemont pokonaliśmy w tempie 36-37 km/h.

Potem przyszedł czas na podjazd pod przełęcz Glandon (1924 m. n.p.m.) na której przyszło nam wyprzedzać setki uczestników. Niemniej znalazło się też paru asów poza naszym zasięgiem oraz grupka ludzi w naszym typie, do których można było dostosować swe tempo. Na szczycie Glandon mgła i chłodek zatrzymałem się na ciepłą herbatkę i … wtedy po raz ostatni na wyścigu widziałem Piotra, który wdrapał się tam może półtorej minuty po mnie, ale porównania lepiej zjeżdżał. Ja natomiast z tej przełęczy jak ostatnia gapa, cóż przyznaje braki w technice, a do tego jeszcze przednie koło zaczęło się dziwnie zachowywać – co jest? Jakoś szczęśliwie dotarłem na dół do St. Etienne-de-Cuines i na kilkunastokilometrowym niby-płaskim (z ang. „false-flat”) odcinku przeskoczyłem ze dwie-trzy grupki by dotrzeć w końcu do kolejnej liczącej m/w 25-30 osób, która złapała jeszcze jakiś mniejszy oddział i w ten sposób w około 40-osobowym peletoniku dotarłem do podnóża Col du Telegraphe.

Dopiero podczas tej wspinaczki stając w pedałach zdałem sobie sprawę co się dzieje. Poczułem obręcz przedniego koła znaczy powietrze zaczęło schodzić bardzo powoli acz konsekwentnie przez wentyl. Nie bardzo wierzyłem w swoją krótką, podręczną pompkę i może błędnie zdecydowałem się podjechać cały 12-kilometrowy podjazd o wysokości 1566 m. n.p.m. na tych 3 atmosferach mimo kłopotów wciąż zyskując nieco pozycji. Po krótkim zjeździe do Valloire spojrzałem na licznik czas 4h 7 minut od mojego startu. Ucieszyłem się gdyż przed startem zakładałem, że pojawię się w tej miejscowości po m/w 4 godzinach i 30 minutach. Niemniej musiałem w końcu rozwiązać swój problem z tylnym kołem. Stanąłem, zjadłem coś w spokoju, wciągnąłem żel i z mozołem dopompowałem dętkę jak przypuszczam max. do poziomu pięciu-sześciu atmosfer. Oczywiście to żadne optimum, ale na tym przynajmniej dało się jechać do samej mety, zaś na drugim długim zjeździe nawet jakoś żwawiej. Dwa kilometry po moim postoju znajdował się pierwszy z dwóch oficjalnych dużych bufetów, zaopatrzonych w napoje oraz prowianty czyli: ciastka, kawałki pomarańczy, bananów, suszone morele etc. Zatrzymałem się w nim na kilka minut, zaś w sumie w tych okolicach straciłem minut ze dwadzieścia, choć pewnie kilka i tak było niezbędnych.

Czekał mnie wszak legendarny Galibier, którego lepiej nie odwiedzać na „głodniaka”. Mimo wszystko na tym podjeździe namęczyłem się już nie lada. Szczególnie w drugiej trudniejszej jego części tzn. za Plan Lachat. Był to wręcz jedyny podjazd wyścigu, na którym miałem wrażenie, że częściej jestem wyprzedzany niż sam wyprzedzam. Udało mi się dotrzeć na szczyt czyli wysokość 2645 m. n.p.m. w czasie 5 godzin i 54 minut. W tym momencie wiedziałem już że jakoś starczy mi sił na ukończenie tej morderczej imprezy, o ile tylko obędzie się bez poważniejszych defektów. Kilka kolejnych minut poświęciłem na jedzenie i ubranie czegoś cieplejszego.

Następnie zabrałem się za przeszło 45 kilometrowy zjazd przez Col du Lautaret, La Grave i le Freney do Bourg d’Oisans. Na nim czułem się już lepiej i bezpieczniej. Po pierwszych kilkunastu (rozpoznawczych) kilometrach przyczepiłem się do jakiejś większej grupki i w tym towarzystwie dojechałem z czasem 7 godzin 18 minut do drugiego dużego bufetu w Bourg d’Oisans, położonego 15 kilometrów przed metą, niemal w bramie prowadzącej do L’Alpe d’Huez. Jeszcze parę dalszych minut poświęciłem na przekąskę i uzupełnienie bidonów. W końcu z czasem 7 godzin 23 minut na liczniku wyruszyłem forsować finałową ścianę ze słynnymi 21 serpentynami ku mecie na poziomie ponad 1800 metrów n.p.m.

Znów nadrobiłem nieco pozycji, ale łatwo nie było. W końcu przyszło nam się zmierzyć z 14-kilometrową górą o średnim nachyleniu około 8%. Na dodatek po 160 kilometrach wyścigu, a taki dystans był do tego roku moim dziennym maksimum tyle, że zrobionym pośród kaszubskich pagórków. Tu tymczasem jeszcze przed finałem musieliśmy przedostać się przez trzy przełęcze o łącznym przewyższeniu około 3.500 metrów. Pod L’Alpe d’Huez wjechałem w 1h 15 minut czyli z przeciętną nieco ponad 11 km/h. Na świeżo dałbym pewnie radę kręcić w tempie 12,5-13 km/h. Zmierzono mi czas wyścigu 8h 38:57. Trochę szkoda mi dziś strat na bufetach i na skutek defektu, gdyż czas samej jazdy wyniósł 8h 07:20. Niespełna 10 minut zabrakło mi do „złotego dyplomu” w najmłodszej kategorii wiekowej. Co ciekawe kategoria Piotra (30-39 lat) miała limit 8h 49 minut, choć okazała się najmocniejsza bowiem w czołowej „10” było najwięcej trzydziestolatków, w tym całe podium składające się z dwóch Włochów i Holendra.

Po fakcie swoje tegoroczne możliwości oceniam na 8 godzin 10-15 minut, ale taki wynik i tak byłby dość odległy od rezultatu uzyskanego przez Piotra czyli 7 godzin 52 minuty. Czapki z głów przed alpejskim debiutantem! Tomek jedyny „profi” w naszym gronie jechał na czas około 7 i pół godziny, ale w połowie finałowego podjazdu „odcięło mu prąd”. Musiał stanąć, a potem prowadzić rower. Ten kryzys kosztował go nawet pół godziny, zaś w międzyczasie minął go Piotr. Ostatecznie a w końcu wsiadł na swą Orbeę i ostatecznie ukończył ów arcytrudny wyścig w czasie 8h 10′. Obaj koledzy zapracowali sobie na „złote dyplomy”, zaś pełen obaw (przed wyścigiem) co do swych możliwości Jacek też dzielnie poradził sobie z Alpami kończąc ściganie z czasem 10h 31′ co w kategorii czterdziestolatków starczyło mu do drugiego w naszym gronie „srebrnego dyplomu”.