banner daniela marszałka

Sella ronda

Autor: admin o wtorek 27. lipca 2004

Ponieważ na miejsce dotarliśmy około godziny trzynastej mieliśmy z Jarkiem wystarczającą ilość czasu na to by jeszcze tego samego dnia około piętnastej wybrać się na całkiem ambitną przejażdżkę. Postanowiliśmy zacząć od naprawdę mocnego uderzenia i pojechaliśmy na klasyczny szlak zwany Sella ronda. Oznaczało to konieczność przejechania 65-kilometrowej rundy przez cztery przełęcze i obejrzenia od każdej strony świata wierzchołka Piz Boe oraz Masywu Sella. Na początek czekał nas blisko 11,5-kilometrowy podjazd pod przełęcz Sella (2214 m. n.p.m.), którą kilka godzin wcześniej przekroczyliśmy samochodem od przeciwnej strony. Podjazd ten przejechałem już praktycznie przed rokiem, acz niejako na raty bowiem wówczas wraz Krzyśkiem Żmijewskim wspięliśmy się z Canazei na passo Pordoi skąd zawróciliśmy do połowy podjazdu czyli miejsca gdzie rozchodzą się drogi na obie przełęcze i niejako od półmetka dokończyliśmy Sellę w wersji 5,5-kilometrowej. Trzeba przyznać, iż przełęcz Sella acz niższa i krótsza od Pordoi potrafi lepiej „przytrzymać”. To wzniesienie jest po prostu mniej rytmiczne i ma w swej drugiej części (czyli za bivio Pordoi) dość sztywny 2,5-kilometrowy odcinek na średnim poziomie 7,8 %. Po pokonaniu Selli czekał nas 5,5-kilometrowy zjazd do miejsca gdzie nasza droga schodziła się z drogą przez Val Gardena. Tu na poziomie 1871 metrów n.p.m. należało odbić w prawo czyli na wschód ku przełęczy wieńczącej ową dolinę czyli passo Gardena (2121 m. n.p.m.).

W całym swym majestacie wschodni podjazd pod ta przełęcz od samego dołu czyli doliny rzeki Isarco mierzy sobie 32 lub 37,5 niezbyt stromych kilometrów – w zależności od tego czy zaczniemy wspinaczkę w Chiusa czy w Ponte Gardena. Niemniej w ramach wspomnianej Sella ronda trzeba przyjechać tylko ostatnie 6 kilometrów tego wzniesienia ze spokojnym średnim nachyleniem 4,2 %, mocno zaniżanym przez prawie płaskie dwa środkowe kilometry. Na przełęczy tablice drogowe są w trzech językach przy czym na niemieckim (tyrolskim) i włoskim zdaje się dominować lokalna odmiana języka retoromańskiego tzn. ladino. Dialekt obecny w rozmaitych górskich dolinach Włoch i wschodniej Szwajcarii sprawiający – przynajmniej na mnie – wrażenie łącznika między językiem włoskim a francuskim. Już pierwszy dzień potwierdził moje przewidywania co do bilansu naszych sił w tym trudnym, acz pięknym terenie. Będąc kilka kilogramów lżejszy miałem nad Jarkiem nieco większą niż na Kaszubach przewagę przy pokonywaniu wszelkich podjazdów. Niemniej „Majorka” był na tyle dobrym i twardym zawodnikiem, iż różnica między nami sięgała z reguły kilkunastu sekund max. pół minuty na kilometr trudnego wzniesienia. Z kolei na zjazdach Jarek, mający motocyklowe doświadczenie był dla mnie nie dościgłym wzorem. Po Gardenie zjechaliśmy do Corvary na poziom około 1520 metrów n.p.m. Tym razem w przeciwieństwie do ubiegłorocznego przypadku przybyłem w to miejsce po porze sjesty dzięki czemu w razie potrzeby wszystkie sklepy spożywcze stały dla nas otworem. Bardziej przydatne okazały się jednak sklepy sportowe, albowiem na półmetku naszego etapu Jarek musiał sobie poradzić z wymianą przebitej dętki.

Po uporaniu się z tym drobiazgiem, jeszcze na ulicach Corvary rozpoczęliśmy trzeci z zaprogramowanych podjazdów czyli przeszło 6-kilometrową wspinaczkę pod passo Campolongo (1875 m. n.p.m.). Jak widać na załączonym obrazku jest dość łatwy i regularny podjazd, na którym najtrudniejsze są pierwsze dwa-trzy kilometry, zaś najłatwiejsza końcówka. Podjazd w całości wiedzie krętą drogą wśród alpejskich łąk. Najwięcej serpentyn jest w bardziej stromej, pierwszej połowie wzniesienia. Spośród całej czwórki w pakiecie „Sella ronda” ta wspinaczka oferowała najmniej zatykających dech w piersiach widoków. Strome dolomickie szczyty oraz skalisty masyw Sella jakby nieco dystansował się od tej drogi. Podczas gdy na passo Gardena wielka ściana skalna niemal przylega do asfaltowej wstążki prowadzącej na przełęcz. Bliskość ta jest na tyle namacalna, iż celem zapewnienia bezpieczeństwa podróżnym górskie klify pokryte są siatkami zabezpieczającymi przed osuwaniem się kamieni. Po minięciu Campolongo czekał nas ledwie 4-kilometrowy, lecz bardziej stromy od podjazdu, zjazd z tej przełęczy do miasteczka Arabba na wysokość około 1600 metrów n.p.m.

W nogach mieliśmy już około 1360 metrów różnicy wzniesień, zaś do naszej bazy w Canazei pozostawały nam 23 kilometry. Aby zasłużyć sobie na pierwszą włoską kolację trzeba było jeszcze przedrzeć się przez passo Pordoi (2239 m. n.p.m.). Oznaczało to konieczność pokonania blisko 9,5-kilometrowego podjazdu o średnim nachyleniu 6,8 %. Wschodnie oblicze przełęczy Pordoi ma swoje ciekawsze momenty. Szczególnie wymagający jest kilkusetmetrowy odcinek na poziomie 10 % pod koniec drugiego kilometra. Niemniej droga ta całkiem ładnie wije się poprzez liczne serpentyny co zawsze ułatwia pokonywanie wzniesienia. W dodatku niemal na każdym zakręcie ustawione były stare tabliczki, które poza informowaniem nas o numerze serpentyny podawały też aktualną wysokość nad poziom morza. To zaś pozwalało nam na szybkie obliczenie: ile jeszcze metrów w pionie pozostało nam do przełęczy i tym samym jak stromy jest pozostały do przejechania fragment wzniesienia. Ponieważ powolutku zbliżał się już wieczór na tym podjeździe relatywnie najmniej mijało nas samochodów i motocykli. Można było lepiej wsłuchać się w odgłosy górskiej przyrody. Pierwsze skrzypce wśród tych dźwięków grały zaś niewidoczne dla oka, lecz nader obecne dla ucha świstaki. Na przełęcz wjechaliśmy około godziny dziewiętnastej czyli przy ginących powoli promieniach słonecznych. Oprócz tradycyjnych fotek przy tablicach strzeliliśmy sobie tez po zdjęciu przy pomniku zbudowanemu ku czci Fausto Coppiego – największej legendy włoskiego kolarstwa. Potem pozostawało nam już tylko ubrać pelerynki oraz rękawki i czym prędzej zjechać do Canazei, zanim złapie nas zmierzch.