banner daniela marszałka

Torri del Vajolet

Autor: admin o sobota 31. lipca 2004

W sobotę mieliśmy z Jarkiem małą zagwozdkę. Ciekawe góry w najbliższej okolicy były już na wyczerpaniu, a poza tym nie wiedzieliśmy ile tak naprawdę mamy czasu na realizację swych kolejnych planów. Dzień wcześniej turystyczny pododdział naszej 5-osobowej załogi wyjechał z Canazei na całą dobę. Marek, Mariusz i junior zapuścili się aż nad południowo-wschodnie wybrzeże Lago di Garda do Gardalandu, największego we Włoszech parku rozrywki. Wedle wstępnych założeń nasi turyści mieli wrócić do Canazei około południa. Będąc nieco związani tym terminem postanowiliśmy zrobić nie dłuższy niż dwugodzinny wypad. Tymczasem w najbliższej okolicy Canazei zostało nam zobaczenia w zasadzie tylko jeszcze jedno wzniesienie znane z kart Giro d’Italia. Tym pozostałym do posmakowania rodzynkiem był ciężki, acz ledwie 6,5-kilometrowy podjazd pod Torri del Vajolet (1950 m. n.p.m.). Na szczyt ku schronisku Gardeccia wiedzie wąska i momentami bardzo stroma dróżka, która zaczyna się tuż w pobliżu wioski Pera. Na górze nie ma chyba dość miejsca by w obecnych czasach zmieściła się tam cała karawana „różowego wyścigu”, lecz w odległym roku 1976 Giro najwyraźniej nie było aż tak rozwiniętą logistycznie imprezą. Wówczas to na etapie sześcioma premiami górskimi (także: Staulanza, Santa Lucia, Falzarego, Gardena i Sella) zwyciężył Hiszpan Andres Gandarias, który o przeszło minutę wyprzedził Włocha Fausto Bertoglio i Belga Johana De Muyncka walczących o generalne zwycięstwo w tym wyścigu ze słynnym Felice Gimondi. Kilka lat wcześniej Gandarias zasłynął również jako pierwszy w dziejach Tour de France zdobywca słynnej Col du Madeleine.

Aby dojechać do podnóża tej stromej ściany musieliśmy po prostu powtórzyć nasz manewr ze środy i czwartku czyli obrać kurs w dół Val di Fassa. Należało w ten sposób pokonać osiem kilometrów i na odcinku pomiędzy Mazzin a Pozza di Fassa zjechać z naszej „strada dolomiti” w prawo by już za chwilę zacząć wspinaczkę. Przedsmak późniejszych trudów dawał już pierwszy kilometr wzniesienia, bardzo stromo wbijający się w skalną ścianę pod kątem 13,2 %. Potem nadarzyła się okazja do uregulowania przyśpieszonego oddechu. Dwa kolejne kilometry w okolicy wioski Manzon są bowiem dość „wygładzone” na średnim poziomie 3,8 %. Na tym jednak koniec czułości. Jeszcze przed półmetkiem góra na nowo pokazała swe okrutne oblicze. Niemniej czwarty i piąty kilometr o średnim nachyleniu 10,6 %, choć nieźle „wchodzą w nogi” okazały się jednak dopiero przygotowaniem do tego co miało nas uderzyć na szóstym. Cały kilometr na średnim poziomie ponad 14 %, z momentami do 21 % to już niezła makabra. W dodatku droga wije się wzdłuż górskiej ściany niczym na słynnym Puy de Dome. Niby jest kręta, a jednak brak tu serpentyn. Uniemożliwiało mi to orientację w terenie czyli ocenę tego jak daleko mam jeszcze do szczytu. Nieco przeszarżowałem z siłami i musiałem się wypiąć – jak się chwilę później okazało – na około 300 metrów przed finałem. Po chwilach słabości na przełęczach San Pellegrino i Lavaze to był mój trzeci upadek na dolomickiej „drodze krzyżowej”. Pamiętam, że miałem do siebie żal za to swoiste rzucenie ręcznika, bowiem tak niewiele brakowało do wrót Gardecci. Co ciekawe pomimo wąskości i stromizny podjazdu kursowały na nim w ruchu wahadłowym autobusy dowożące turystów do wspomnianego schroniska. Jest ono idealną bazą wypadową do pieszych wędrówek wśród strzelistych szczytów Cima Catinaccio.

Po powrocie do Canazei długo nie mogliśmy się doczekać na naszych kompanów, którzy ostatecznie wrócili do Cesa Planber dopiero wieczorem. Aby jakoś zabić czas oczekiwań chcieliśmy wyprawić się kolejką linową Piz Boe’. Niestety pora sjesty nam to skutecznie utrudniła. Plan awaryjny zakładał złapanie stopa na obrzeżach Canazei i dojechanie w ten sposób na passo Pordoi, a stamtąd wyprawę „z buta” na wspomniany trzytysięcznik oraz zjazd w dół kolejką jak tylko Włosi wrócą do pracy. Niestety i to nie wyszło. Nikt się nie zatrzymał. No cóż nie było z nami atrakcyjnej ragazzy. Wróciliśmy jak niepyszni do miasta, które żyło finiszem iście hardcorowej imprezy tzn. Dolomites Skyrace. Nasze górskie eskapady przy harcie ducha uczestników tych zawodów jawiły się jak całkiem przyjemna zabawa. Tymczasem kilkuset biegaczy i biegaczek z żelaza miało do pokonania 22-kilometrową trasę z Canazei (1450 m. n.p.m.) przez passo Pordoi na szczyt Piz Boe’ (3152 m. n.p.m.) i z powrotem. Składającą się z 10-kilometrowego podbiegu i 12-kilometrowego zbiegu przy różnicy wzniesień 1700 metrów przewyższenia. Najlepszym mężczyznom pokonanie tak morderczej trasy zajmowało około 2 godzin i 5 minut, zaś najlepszym paniom około 2 godzin i 30 minut.

Nazajutrz w niedzielę 1 sierpnia nasz pobyt w Dolomitach dobiegł końca. Rozpoczęliśmy odwrót utartym wcześniej szlakiem do Zielonej Góry i dalej do Trójmiasta. Tym razem jednak wśród niemieckich autostrad zabawiliśmy znacznie dłużej niż warto. Na skutek feralnego tankowania pod Chemnitz powrót wydłużył nam się o całą dobę, ale to już temat na inną, niespecjalnie ciekawą opowieść. Niemniej owe problemy nie były w stanie przyćmić radości z naszych dokonań. W ciągu pięciu dni rowerowych wycieczek przejechaliśmy w sumie 370 kilometrów dolomickich tras, pokonując dwanaście wzniesień o łącznym przewyższeniu ponad 8.050 metrów.