Stelvio
Autor: admin o czwartek 17. lipca 2003
Do Włoch wjechaliśmy w okolicy Nauders, a dokładnie passo Resia (Reschenpass) skąd wciąż ścigani przez deszcze dojechaliśmy do doliny Venosta. W miejscowości Spondinga skręciliśmy w prawo chcąc znaleźć lokum na jedną noc u podnóża majestatycznego passo Stelvio. Najbardziej dogodnym do tego miejscem była oczywiście wioska Prato allo Stelvio. Pomimo, że byliśmy już we Włoszech to rozglądając się za jakąś „metą” szukaliśmy raczej napisów „zimmer frei” niż „camere libere”. W Południowym Tyrolu (tzn. prowincji Bolzano czy raczej Bozen) szczególnie w mniejszych miejscowościach wciąż dominuje przeważa bowiem język Goethego nad mową Petrarki. Ostatecznie znaleźliśmy dwa wolne pokoje u tyrolskiej frau kilkaset metrów przed wjazdem do wioski. Modląc się o dobrą pogodę na czwartek zasnęliśmy w końcu snem strudzonych podróżników. Nazajutrz mieliśmy do pokonania kto wie czy nie najbardziej legendarny spośród wszystkich włoskich podjazdów. W dodatku od jego trudniejszej północnej strony.
Znajdująca się na granicy Południowego Tyrolu i Lombardii przełęcz jest najwyżej położonym przejściem drogowym we Włoszech – majaczy w przestworzach na wysokości 2758 metrów n.p.m. Przed I Wojną Światową miała jeszcze bardziej strategiczne znaczenie będąc granicą państwową między Cesarstwem Austro-Węgier a Królestwem Włoch. Jej romans z wyścigiem Giro d’Italia trwa od półwiecza. Jakkolwiek został „użyta” tylko dziewięć razy to już przy pierwszej okazji zapadła na długie lata w pamięci kibiców. W 1953 roku na przedostatnim etapie wyścigu, w drodze do Bormio „Campionissimo” Fausto Coppi zgubił tu jadącego w różowej koszulce lidera Szwajcara Hugo Kobleta po swe drugie zwycięstwo w Giro. W 1980 roku podobnej sztuki dokonał Bernard Hinault gubiąc Włocha Wladimiro Panizzę, zaś pięć lat wcześniej na samej przełęczy kończył się cały wyścig Dookoła Włoch. Etap wygrał co prawda Bask Francisco Galdos, lecz jego koło utrzymał Włoch Fausto Bertoglio zapewniając sobie generalne zwycięstwo w „corsa rosa”.
Tymczasem my na początku podjazdu spotkaliśmy inną, współczesną sławę włoskiego peletonu, a mianowicie jadącego w koszulce Alessio Fabio Baldato. Ten znakomity sprinter i klasyk był za młodu kolegą z zespołu GB-MG naszego Zenona Jaskuły. Wygrał etapy w każdym z trzech Wielkich Tourów. Mniej szczęścia miał w wielkich klasykach, choć stawał na drugim stopniu podium takich wyścigów jak: Paryż – Roubaix, Ronde van Vlaanderen czy Mediolan – San Remo. Tym razem szykował się zapewne do letnich zawodów Pucharu świata. Cóż można powiedzieć o północnym obliczu Stelvio? Na śmiałków czeka do pokonania 1808 metrów przewyższenia. Po drodze mija się kilka stref klimatycznych. Na dole może być upalnie, zaś na górze prawie zima. My szczęśliwie nie byliśmy narażenia na takie ekstrema. W Prato allo Stelvio powietrze było rześkie po wczorajszym deszczu. Na górze było chłodno i pochmurnie i choć zbierało się na ulewę to jednak nie padało. W trakcie około dwugodzinnej drogi na szczyt natknęliśmy się parę razy na roboty drogowe i związany z nimi ruch wahadłowy, który zmuszał nas do krótkich postojów.
Liczba serpentyn trudna do zliczenia. Okazuje się, że jest ich w sumie 48 z punktu widzenia wspinacza są one numerowane od końca czyli najmniejszy numer tuż przed przełęczą. Pogubiłem się w tej wyliczance i stąd fotka przy numerku 43. Cały podjazd o wymiarach 24,3 km przy średniej 7,4 % pokonałem ze średnią około 13 km/h. W kilkuminutowych odstępach na górę dotarli też moi koledzy. Na przełęczy spotkanie dwóch światów tzn. letniego i zimowego czyli kolarzy, którzy nadjechali z dołu oraz narciarzy wychodzących ze schroniska by udać się w górę na lodowiec i poszusować na lodowcu Ortler sięgającym 3905 metrów n.p.m. Zaniepokojeni ciemnymi chmurami uznaliśmy, iż zbyt ryzykowny byłby zjazd na drugą stronę i szwajcarski wariant powrotu tzn. przez Umbrailpass i Val Mustair. Zawróciliśmy przeto by zjechać tą samą drogą. Po powrocie do bazy czekało nas szybkie pakowanie i kolejny ponad stukilometrowy transfer. Tym razem do Canazei w samo serce Dolomitów.