banner daniela marszałka

Rasos de Peguera & Creu de Fumanya

Autor: admin o środa 1. czerwca 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/595292101

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/595292103

W środę do wybranych gór musieliśmy odrobinę dojechać. Czekała nas 22-kilometrowa wycieczka na południe do miasta Berga będącego stolicą comarki Bergueda. To znaczy katalońskiego powiatu na terenie którego pomieszkiwaliśmy. Miejscowość ta liczy sobie 16,5 tysiąca mieszkańców czyli jest wielkości naszych Kartuz. W 2012 roku stało się o niej głośno gdy miejscowa rada miejska uznała ex-króla Juana Carlosa za persona non grata. W pobliżu tego miasta, acz już w granicach górskiej gminy Castellar del Riu znajduje się Rasos de Peguera. To najstarsza, choć obecnie nieczynna, stacja narciarska w Katalonii. Rząd Autonomii planuje ponoć jej reaktywację połączoną z otwarciem tras biegowych, modernizacją dotychczasowych tras zjazdowych, a nawet stworzeniem parku dzikich zwierząt. Rasos de Peguera (1892 m. n.p.m.) pamięta też czasy pierwszych „flirtów” Vuelta a Espana z górskimi finiszami na przełomie lat 70-tych i 80-tych. Peleton tego wyścigu zajrzał tu bowiem już w 1981 roku. Na trzynastym etapie owej edycji najlepszy okazał się maleńki hiszpański góral (154 cm wzrostu) Vicente Belda. Wieloletni kolarz, a później dyrektor sportowy słynnej ekipy Kelme wyprzedził o 36 sekund lidera i późniejszego zwycięzcę całej tej imprezy tzn. Włocha Giovanni Battaglina. Trzeci na kresce był Jose-Luis Laguia, będący na drodze do pierwszego ze swych pięciu zwycięstw w klasyfikacji górskiej VaE. Trzy lata później najmocniejszy na tym przeszło 16-kilometrowym podjeździe okazał się Francuz Eric Caritoux, urodzony w prowansalskim Carpentras. Zawodnik drużyny Skil-Reydel o 16 sekund wyprzedził Hiszpana Pedro Delgado i o 27 Kolumbijczyka Edgara Corredora. Delgado odebrał tu koszulkę lidera trenującemu przed Giro Francesco Moserowi, lecz ostatecznie całą Vueltę wygrał wspomniany już Caritoux spod Mont Ventoux. Po raz trzeci i ostatni wyścig ten dotarł na Rasos w roku 1999. Przy tej okazji pierwszy do mety dojechał Szwajcar Alex Zulle, który o 14 sekund wyprzedził Włocha Nicolę Miceliego i o 32 swego kolegę z ekipy Banesto Hiszpana Jose-Maria Jimeneza. Za ich plecami liderujący Niemiec Jan Ullrich o 13 sekund powiększył swą przewagę nad Baskiem Igorem Gonzalezem de Galdeano. Poza wielką Vueltą w stacji tej bywał też w latach 1998 i 2001 wyścig Semana Catalana. Królewskie etapy Tygodnia Katalońskiego wygrywali tu kolejno: Holender Michael Boogerd i Włoch Danilo Di Luca.

Z bazy wyjechaliśmy około jedenastej. Po dotarciu do miasta zatrzymaliśmy się na dużym parkingu przy Passeig de la Industria. Znalezienie początku podjazdu w mieście bywa kłopotliwe. Nie inaczej było tym razem. Co prawda Rafał do swego Garmina wgrał stosownego „tracka”, ale mi i Darkowi na nic się to zdało, bowiem swemu potencjalnemu przewodnikowi znów pozwoliliśmy na wcześniejszy start. Rafa po przejechaniu półtora kilometra dotarł do podnóża podjazdu na Carrer de Pere Costa około 11:37. Natomiast my najpierw błąkaliśmy się po centrum miasta wypytując o właściwą drogę przygodnych przechodniów. Potem w poszukiwaniu najniższego punktu w mieście zjechaliśmy na poziom Carrer de Prat de la Riba (669 m. n.p.m.), skąd o 11:58 ruszyliśmy w górę pod prąd Carrer del Compte Oliba. Do położonego na wysokości 709 m. n.p.m. miejsca, z którego wspinaczkę rozpoczął Rafał dotarliśmy dopiero o 12:02. Podjazd zaczął się od przeszło 400-metrowej stromej prostej. Na jej końcu nachylenie przekraczało już 12%. Jak zwykle na pierwszej górze dnia zacząłem szybciej od Darka, więc już ten krótki odcinek wystarczył by rozbić nasze szyki. Solidna stromizna trzymała do przecięcia drogi BV-4241 czyli przez pierwsze 1100 metrów. Następne 1700 metrów wiodło po drodze BV-4242. Ten odcinek drogi był stosunkowo łagodny i kończył się na rozjeździe, gdzie trzeba było skręcić w prawo wybierając drogę BV-4243. Jadąc dalej prosto można by dotrzeć do położonego na wysokości niespełna 1200 metrów n.p.m. barokowego Santuari de la Mare de Deu de Queralt. Odtąd nie było już dylematów związanych z wyborem właściwej drogi. Pierwsze 500 metrów na Carretera de Rasos było spokojne. Poprzeczka została podwyższona wraz z wjazdem na kilometrową prostą o nachyleniu bliskim 9%. Następne trzy kilometry były niewiele łatwiejsze. Po przejechaniu 5,1 kilometra byłem już we wspomnianej gminie Castellar del Riu. Następnie pokonałem zakręt z widokiem w prawo na kościółek Sant Vicenc (6,0 km), mostek nad potokiem Tagast (6,5 km) i zjazd w lewo na Camping Font Freda (6,9 km).

20160601_001

Na początku dziewiątego kilometra droga zmieniła kierunek z zachodniego na północny. Pogoda nam dopisywała. W pełnym słońcu można było podziwiać okoliczne widoki, w tym skały i piaszczyste bandy wzdłuż owej szosy. Było dość ciepło. Do końca dziewiątego kilometra temperatura utrzymywała się na poziomie 22-23 stopni. Po dwóch łatwiejszych kilometrach wspinaczka znów stała się trudniejsza niespełna 5 kilometrów przed finałem. Po przebyciu 11,8 kilometra szosa po raz pierwszy przecięła Torrent de Porxos. Kręcąc się przez następne półtora kilometra uczyniła to jeszcze dwa razy. Na początku piętnastego kilometra można było chwycić głębszy oddech na niemal płaskim odcinku o długości 300 metrów. Po wyjechaniu zza zakrętu ujrzałem przed sobą Rafała. Swego kompana dogoniłem na stromiźnie w pobliżu Xalet Refugi Rasos de Peguera (14,4 km). Do szczytu brakowało nam jeszcze 1700 metrów. Nieznacznie zwolniłem aby dać Rafałowi szansę na złapanie koła. Ten zaś mocno się zmobilizował by na finałowym odcinku wytrzymać moje tempo jazdy. Dał radę czym mnie pozytywnie zadziwił. W kolejnych dniach jeszcze nie raz dał nam przykład swego hartu ducha i olbrzymiej ambicji. Razem dotarliśmy do rozjazdu znajdującego się kilometr przed finałem. Okazało się, że ostatnie 1000 metrów tej wspinaczki prowadzi po drodze jednokierunkowej. Stąd droga prawa prowadzi pod górę, zaś lewa służy za początek zjazdu. Ot taka górska rundka. Z tego rodzaju „wynalazkiem” spotkałem się wcześniej tylko na słoweńskim Mangarcie. Całą wspinaczkę o długości 16,1 kilometra zrobiłem w czasie 1h 10:34 (avs. 13,7 kmh). Na stravie najdłuższy oficjalny sektor liczy sobie 15 kilometrów i ma przewyższenie 1053 metrów co daje średnio 7%. Obejmuje on odcinek powyżej skrzyżowania z drogą BV-4241. Na jego przejechanie potrzebowałem z kolei 1h 04:08 (avs. 14,1 km/h i VAM 985 m/h). Dario wspiął się w czasie 1h 14:55 (avs. 12,1 km/h), zaś Rafa 1h 27:18 (avs. 10,4 km/h). Darek stracił blisko 11 minut, acz na ostatnich 9 kilometrach powyżej wspomnianego kampingu Font Freda, już tylko 3:36. Najwyraźniej potrzebował trochę czasu na rozgrzewkę.

20160601_021

20160601_132911

20160601_134555

Na początku zjazdu rozdzieliśmy się. Darek z Rafałem pojechali w prawo czyli zgodnie z przepisami. Ja chcąc udokumentować na zdjęciach cały podjazd, włącznie z jego ostatnim kilometrem, zignorowałem zakaz i do wspomnianego rozjazdu dotarłem wschodnią nitką drogi. Było to całkowicie bezpieczne przy zerowym ruchu drogowym, zaś w razie konieczności można jeszcze było odbić na skraj szosy przeznaczony na parking. Do samochodu zjechałem jako drugi około 14:35, lecz i tak przyszło nam czekać około 20 minut na Darka. Mieliśmy dużo czasu. Druga wspinaczka miała być krótsza, a poza tym znajdowała się nieopodal. Dlatego nie śpieszyliśmy się z opuszczeniem miasta. Wcześniej chcieliśmy coś zjeść i w tym celu wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego marketu sieci Mercadona. Ostatecznie z Bergi wyjechaliśmy około szesnastej. Drugim wzniesieniem w naszym środowym menu był przeszło 13-kilometrowy podjazd pod Creu de Fumanya. Według profilu znalezionego na stronie www.ramacabici.com wspinaczka miała się skończyć na wysokości 1678 metrów n.p.m. Po pokonaniu w pionie 1026 metrów. Podjazd ten zaczyna się przy drodze krajowej C-16 na wysokości północnego krańca sztucznego jeziora Panta de la Baells, którego powstało po spiętrzeniu wód rzeki Llobregat. Dojazd w to miejsce mieliśmy krótki bo niespełna 11-kilometrowy. Można powiedzieć, że przystanek wypadł nam na półmetku drogi powrotnej z Bergi do Bagi. Zaparkowaliśmy w żwirowej zatoczce po prawej stronie krajowej „szesnastki”. Mieliśmy stąd dobry widok na pierwsze kilkaset metrów czekającej nas wspinaczki. Podjazd do Creu de Fumanya (alias Coll de Peguera) w całości przebiega po drodze lokalnej BV-4025. Początkowo w kierunku północnym, zaś od piątego kilometra już prosto na zachód. Koniec podjazdu znajdować się miał kilka kilometrów na północ od Rasos de Peguera. Teoretycznie do owej stacji można było dotrzeć również tym szlakiem. Niejako „kuchennymi drzwiami”. Niemniej raczej tylko na rowerze górskim lub przełajowym jako, że tylko trzy pierwsze kilometry za Creu de Fumanya są szosowe, zaś ostatnie półtora prowadzi po stromej drodze gruntowej.

20160601_041

Rafał ponownie udał się na „przeszpiegi”. Tym razem z zapasem 9 minut. Ja wraz z Darkiem ruszyłem o godzinie 16:32. Przy wzniesieniu o przewyższeniu ponad tysiąca metrów i średnim nachyleniu 7,6 % każdy z nas miał szanse dotrzeć na szczyt jako pierwszy. Szybko okazało się, że za dużo sił rzuciłem na pokonanie Rasos de Peguera. Najwyraźniej nie stać mnie jeszcze było na „przerobienie” dwóch kolejnych wzniesień na wysokich obrotach. Tymczasem Darek ten pierwszy podjazd potraktował jako dobre przetarcie. Stopniowo się na nim rozgrzewał i sporo energii zostawił sobie na drugie ze środowych wyzwań. Od początku to Dario rządził. Już na dwóch pierwszych kilometrach męczyło mnie jego tempo jazdy. W końcu na trzecim mój „system się przegrzał” i musiałem puścić koło swego starszego kolegi. Na wysokości wioski Sant Corneli (3,6 km) traciłem do Darka już 40 sekund. Trzeba powiedzieć, że podjazd ten jest słabo „opracowany” na stravie. Brak rankingu z całego wzniesienia, zaś najdłuższy segment liczy sobie 6,8 kilometra. Obejmuje on środkowy fragment wspinaczki między Sant Corneli a skrętem na Coll de Fumanya (10,7 km). Dario wykręcił tu czas 32:47, ja 35:04, zaś Rafa 39:33. Jechało mi się ciężko do połowy wzniesienia. Potem nieco odpuściło. W każdym razie nie był to podjazd, który wybaczał chwile słabości. Jak widać po profilu od połowy drugiego do końca dziewiątego kilometra trzymał na poziomie powyżej 8 %, zaś momentami stromizna dochodziła nawet do 14-15 %. Jakieś trzy kilometry przed finałem dogoniłem Rafała i postanowiłem się wcielić w rolę „gregario di lusso” czyli dotrzeć do szczytu tempem holowanego kolegi. Na górze czekały nas dwie niespodzianki. Po pierwsze wspinaczka skończyła się na wysokości 1716 metrów n.p.m. Po drugie dotarliśmy tam jako pierwsi, zaś tuż po nas zza ostatniego zakrętu wyskoczył Darek. Okazało się, że tym razem to Dario pomylił trasę, gdy na jedenastym kilometrze odbił w prawo ku Coll de Fumanya. Poza szlakiem przejechał w sumie 1800 metrów co kosztowało go jakieś cztery i pół minuty. Podczas gdy ja cały podjazd o długości 13,9 kilometra pokonałem w czasie 1h 06:05 (avs. 12,9 km/h i VAM 976 m/h) to nasz „Iron-Man” na właściwej drodze spędził tylko 1h 01:37. Czapki z głów. Król był tylko jeden, choć z popsutym kompasem. Niemniej jak wiadomo „błądzić jest rzeczą ludzką”, by wspomnieć tylko mój przypadek z Montserrat. Etap piąty okazał się jak na razie najkrótszym. Przejechałem tylko 63 kilometry, ale za to z rekordowym jak dotąd przewyższeniem 2348 metrów.

20160601_056

20160601_174751