banner daniela marszałka

Balmberg

Autor: admin o czwartek 11. czerwca 2009

Do Wangen an der Aare dotarliśmy wczesnym popołudniem w czwartek po 17-godzinnej podróży z Trójmiasta przez Kołbaskowo, Berlin, Lipsk, Norymbergę, Karlsruhe, Freiburg i Bazyleę. Jak się okazało po zjechaniu z ostatniej autostrady droga do upatrzonego miasteczka wiodła przez efektowny drewniany most, na którym obowiązywał ruch wahadłowy. Następne dwie godzinki przeznaczyliśmy na rozpakowanie bagaży i krótki odpoczynek w pokoju na piętrze naszej hacjendy. Położona była ona kilkaset metrów od centrum miasteczka, w bezpiecznym sąsiedztwie koszar Armii Szwajcarskiej. Wedle wstępnych założeń około siedemnastej mieliśmy wyruszyć na około 50-kilometrowy rekonesans po miejscowych górach, którego główną atrakcją miała być niewysoka, acz stroma góra Balmberg (1084 metrów n.p.m.), na której w 1993 roku Zenon Jaskuła w znakomitym stylu wygrał górską czasówkę Tour de Suisse. Tymczasem wyjście nam się nieco przedłużyło za sprawą pewnej relacji telewizyjnej. Otóż Andrzej wyszukał w świetlicowym TV relację niemieckiego Eurosportu z Dauphine Libere. W dodatku był to etap z metą na Mont Ventoux i tak naszą uwagę przykuł obraz Alejandro Valverde i Sylwestra Szmyda wyjeżdżających z lasu na czele wyścigu, na około 7-8 kilometrów przed szczytem. Co było dalej żadnemu z kolarskich kibiców nie trzeba opowiadać. Szybko rosnąca przewaga nad grupką Contadora i Evansa, rozważania czy podzielą się łupami w stylu „dla mnie koszula lidera, dla ciebie etap”, kryzys Sylwka kilkaset metrów przed metą i w końcu wspaniały zryw naszego asa oraz dżentelmeńska postawa hiszpańskiego mistrza.

Niemniej przez te wszystkie emocje na własne rowerowe podboje ruszyliśmy dopiero około osiemnastej. Na szczęście czerwiec ma w swej ofercie najdłuższe dni w roku przeto przy naszych – tego dnia umiarkowanie ekspansywnych – planach nie musieliśmy się martwić o zdążenie z powrotem przed zmrokiem. Ruszyliśmy z początku bardzo spokojną drogą w kierunku na Derendingen, na której śmignął nam z naprzeciwka kolarz w koszulce Astany nad wyraz podobny do Andrzeja Kaszeczkina. Jadąc dalej z Derendingen przez Luterbach dotarliśmy do drogi krajowej nr 5 znanej także jako Baselstrasse. Jak się później okazało z tego punktu można było rozpocząć podjazd pod Balmberg, lecz mi zamarzyło się odnalezienie oryginalnej trasy czasówki, kilkakrotnie organizowanej podczas TdS. W tym celu zjechaliśmy do Solothurn, lecz zamiast zawrócić i rozpocząć nasz podjazd od odcinka „falsopiano” na krajowej piątce sprowadziłem swych kolegów na złą drogę. Wracając na północny-wschód zaczęliśmy błądzić nieco po pośledniejszych dróżkach by ostatecznie do naszego miejsca przeznaczenie czyli Gunsbergerstrasse na wysokości wioski Hubersdorf. Po wyjechaniu na ta ulicę należało skręcić w lewo by po kilkuset względnie płaskich metrach dojechać do rozjazdu Niderwil / Gunsberg gdzie na wysokości około 500 metrów n.p.m. zaczynał się właściwy podjazd pod Balmberg.

Niebywały dotąd w tak dużych górach „Andrew” ruszył ostro, pełen entuzjazmu. Na tyle mocno iż na początku wzniesienia zastanawiałem się czy wytrzymam jego tempo. Podjazd ten jak już wspomniałem z pewnością nie imponuje swą wysokością bezwzględną ani też przewyższeniem. Jednak biorąc pod uwagę, iż przewyższenie rzędu 584 metrów należy pokonać na dystansie 6,3 kilometra staje się oczywiste że od samego początku trzeba się na nim zmagać z nie lada stromizną o średnim nachyleniu 9,26 %. A jako, że góra ta ani na moment „nie odpuszczała” to choć z pozoru niewielka dała nam w kość. Tym bardziej, że ruszyliśmy na nią bardzo śmiało jakby spragnieni górskiej przygody. Jeszcze przed połową góry odjechałem Andrzejowi i starając się następnie utrzymać swą niewielką (na górze około półminutową) przewagę musiałem sięgnąć do głębszych pokładów swej energii by jakoś godnie tzn. w równym rytmie dotrzeć na szczyt. Jak się okazało był to jedyny podjazd całej wyprawy, na którym wyprułem się na tyle by poczuć kłucie w płucach. Niejedna z późniejszych „premii górskich” była obiektywnie trudniejsza, lecz żadna chyba nie była szturmowana tak intensywnie. Wspinaczka zajęła mi w sumie 28 minut i 20 sekund przy średniej prędkości 13,34 km/h i rekordowym jak na mnie VAM 1236 m/h. Niemniej od razu trzeba przyznać, iż ten „ponadnormatywny” wynik łatwiej było uzyskać na górze stromej, lecz stosunkowo krótkiej niż na wzniesieniach w trakcie których trzeba rozłożyć swe siły na dobrą godzinę. Gdy tylko dojechał do nas Łukasz zrobiliśmy tradycyjną w takich miejscach sesję zdjęciową. Postanowiłem podarować sobie i chłopakom bardzo stromy zjazd do Welschenrorh, po którym można było jeszcze „zrobić” trudniejszy od Balmbregu podjazd pod Weissenstein od strony Gansbrunnen. Poprzestaliśmy wiec „na dzień dobry” na skromnym dystansie 44 kilometrów. Po trudach długiej podróży i wcale nie łatwym wieczorku zapoznawczym z Jurą mądrym rozwiązaniem wydał nam się szybszy zjazd do naszej bazy. Warto było lepiej wypocząć przed wyzwaniami czekającymi podczas kolejnych dziewięciu dni naszego Tour de Romandie.