banner daniela marszałka

Marchairuz & Mont Tendre

Autor: admin o sobota 13. czerwca 2009

W sobotę 13 czerwca mieliśmy do pokonania ponad trzysta kilometrów … na szczęście zdecydowaną większość tego dystansu z pomocą japońskich koni mechanicznych Łukaszowej Toyoty. Poza rowerowymi wyzwaniami czekał nas bowiem ponad 250-kilometrowy transfer z Wangen an der Aare do Les Valettes w Alpach. O poranku pożegnaliśmy więc naszą jurajską bazę noclegową i ruszyliśmy w stronę miejscowości Montricher położonej w południowej części szwajcarskiej Jury. Większą cześć trasy przyszło nam pokonać po dobrze już nam znanej drodze krajowej nr 5, która momentami nabiera walorów autostrady. Niemniej tym razem po minięciu Solothurn, Biel / Bienne, Le Landeron i Neuchatel musieliśmy pokonać cały odcinek wzdłuż Lac du Neuchatel aż do samego końca owej drogi. W tym miejscu na chwilę wskoczyliśmy na autostradę nr 1, z której zjechaliśmy w okolicy miasteczka Orbe. Stąd lokalnymi drogami przez Romainmotier, La Praz i L’Isle chcieliśmy dotrzeć do wspomnianego Montricher. Niemniej szybko pomyliliśmy drogę i zamiast skręcić w kierunku La Praz pojechaliśmy przez Vaulion na przełęcz Col du Mollendruz – poza Romandią znaną także z dziejów Tour de Suisse i Tour de France. Nie wstawiłem jej do naszego jurajskiego trzydniowego menu, gdyż wydała mi się zbyt łatwa i przez to mało interesująca w porównaniu do pięciu wzniesień wybranych w tej części Szwajcarii. Niemniej w wyniku nawigacyjnej wpadki i tak przyszło nam na nią zerknąć, po czym już właściwym szlakiem przez Mont la Ville i L’Isle około południa dostaliśmy się w końcu do sennego Montricher.

Miasteczko to leży u stóp najwyższej góry w całym masywie Jury czyli Mont Tendre wyrastającej 1679 metrów nad poziom morza. Co najistotniejsze jednak z kolarskiego punktu widzenia niemal na sam szczyt owego wzniesienia można dojechać asfaltową drogą, która po niespełna 10 kilometrach stromej wspinaczki kończy się na wysokości 1615 metrów n.p.m. Układając plan dnia trzeciego nie miałem jednak zamiaru rzucać się od startu do forsowania tak trudnego wzniesienia. Tendre postanowiłem zostawić nam na deser, by najpierw w towarzystwie ufnych w me pomysły kompanów udać się w kierunku Col du Marchairuz (1447 metrów n.p.m.). Taki wybór miał zaś tą zaletę, że przed pierwszymi wspinaczkami mogliśmy spokojnie rozgrzać swe mięśnie w ledwie pofałdowanym terenie, który dzieli Montricher od miejscowości Biere. W drodze do Biere czy tez raczej jego okolic – albowiem do samego miasteczka nie wjechaliśmy – minęliśmy wioski Mollens i Ballens powoli szykując się do pierwszego z sobotnich wyzwań. Jak widać na załączonym obrazku Marchairuz nie zaskakuje amatorów kolarstwa jakimiś nieludzkimi stromiznami, lecz raczej równo trzyma fason na poziomie od 6 do 8 %. Wzniesienie to dość często bywa „używane” w wyścigu Tour de Romandie, choćby w tym roku na ostatnim etapie do Genewy. Bywało też po trzykroć w „menu” Tour de Suisse, choć po raz ostatni przed blisko dwoma dekadami tzn. w 1991 roku. Nasza wspinaczka zaczęła się po skręcie w prawo na Route du Marchairuz i liczyła sobie 9,6 kilometra o średnim nachyleniu 7,48 %. Pierwsze kilkaset metrów wśród łąk, a potem już prawie cały czas pod osłoną lasu, który przynajmniej odrobinę chronił nas przed żarem lejącym się z niebios. Co ciekawe sam podjazd zajął mi dokładnie tyle samo czasu co piątkowe Vue des Aloes czyli 37:50 (średnia prędkość 15,22 km/h), lecz przy przewyższeniu 719 metrów dawało to wysoki jak na moje możliwość VAM czyli 1140 m/h.

Gdybyśmy tego dnia mieli więcej wolnego czasu zjechalibyśmy pewnie z owej przełęczy w kierunku północno-zachodnim tj. miejscowości Le Brassus położonej czterysta metrów niżej w dolinie Vallee de Joux. Tu po pokonaniu około 15-kilometrowego płaskiego odcinka, dużej mierze wzdłuż jeziora o tej samej nazwie można by dotrzeć do znanej nam już przełęczy Mollendruz i zjechać następnie do Montricher od przeciwnej strony robiąc w ten sposób około 60-kilometrową rundę po bodaj najpiękniejszych terenach w południowej części szwajcarskiej Jury. Niemniej będąc umówieni na spotkanie z Jarkiem w Les Valettes chcąc pogodzić nasze ambicje sportowo-turystyczne z rozkładem dnia musieliśmy na szczycie zawrócić po to by do Montricher wrócić znacznie krótszym szlakiem. Oczywiście na zjeździe zatrzymałem się dwa-trzy razy by wykonać zdjęcia w co ciekawszych miejscach. Wszyscy jak jeden mąż stanęliśmy też nieopodal szczytu przy punkcie widokowym na jezioro Genewskie (Lac du Leman) i piętrzące się tuż za jego niebieską taflą białe szczyty Alp. To był dla nas pewien przedsmak tego co czekało na nas w kolejnym tygodniu szwajcarskiej przygody. Pomimo upalnej pogody przeżyłem też na tym zjeździe jedną chwilę, która na krótko mnie zmroziła. Nie należy bowiem do przyjemności widok samochodu wyjeżdżającego z bocznej, podporządkowanej drogi w poprzek twego toru jazdy w momencie gdy na łatwym technicznie i zdawałoby się spokojnym odcinku drogi rower bez trudu pędzi około 60 km/h. Na szczęście w jednym kawałku udało mi się zjechać na sam dół gdzie czekali już na mnie Andrzej i Łukasz. Do Montricher wróciliśmy zaś najkrótszą z możliwych dróg tzn. przez wioski Berolle i Mollens, tym razem bez zahaczania o Ballens.

.

Po wkroczeniu do Montricher nie zjechaliśmy na nasz parking, lecz gdy tylko odnaleźliśmy drogę Route du Mont Tendre skręciliśmy w lewo by „skonsumować” główne danie dnia. Załączony profil podjazdu dobrze oddaje skalę trudności tej góry. Tylko pierwsze 1300 metrów wiodące wśród łąk i dość gwarnej zony turystycznej miało nachylenie przyjazne dla zmęczonych nóg. Gdy tylko zaczął się las wąska dróżka zaczęła się wić pod takim kątem, iż szukając odpowiedników w świecie węży należy ją chyba przyrównać do któregoś z nadrzewnych gatunków. Ani chwili oddechu tzn. cały czas wspinaczka na poziomie 9, 10 czy nawet 11 %. W moim osobistym odczuciu pewnym plusem był fakt jazdy w cieniu gęstego lasu i po krętej drodze, która w chwilach kryzysu zawsze może dać moment wytchnienia na wirażu czy choćby nadzieję na lekkie „wypłaszczenie” tuż za zakrętem. Niestety łatwiej nie zrobiło się nawet na 200-metrowym łąki w okolicy Pre-Anselme gdzie jeszcze dodatkowo droga była nad wyraz chropowata. Po ponownym wjeździe do lasu trzeba się było zmierzyć z niedługim, lecz nieco podcinającym nogi odcinkiem o stromiźnie 15 %. W końcówce było trochę terenu na poziomie 8 % co przy wcześniejszych atrakcjach wydało się mi pewnym ułatwieniem. Za metę służyła z lekka elektryczna bramka czyli postrach na wszechobecne na tej górskiej łące krowy. Szczęśliwie tak ja jak i Andrzej nie byliśmy zmuszeni do wykonania slalomu na ostatnich metrach, lecz nie można powiedzieć by szwajcarskiej krasule były równie wyrozumiałe wobec samochodów jadących do gospody na Mont Tendre. Ów podjazd liczący sobie 901 metrów przewyższenia tzn. 9,5 kilometra przy średnim nachyleniu 9,48 % „zdobyłem” w 46 minut czyli przy VAM aż 1175 m/h. Zważywszy, że tak zgrabnie uporałem się z tak trudnym wzniesieniem mając już w nogach premie górską pierwszej kategorii napawał mnie optymizmem przed Alpami.

Na górze postanowiliśmy z pół godzinki poczekać na Łukasza. W tym czasie Andrzej „z buta” pozwiedzał okoliczne wierzchołki. Ostatecznie nie doczekaliśmy się na naszego kompana i po zasięgnięciu języka w sprawie Łukasza u samochodowych turystów uznaliśmy, iż czas już najwyższy zjechać do wozu technicznego. Jak się okazało Łukasz odpuścił sobie ów podjazd górę mniej więcej w połowie drogi na szczyt. Trzeba przyznać, że w jego sytuacji było to rozsądne posunięcie. Na wiosnę znacznie mniej od nas trenował pod kątem roweru, zaś więcej uwagi poświęcał treningom biegowym z myślą o starcie w toruńskim maratonie. Dlatego mając w nogach jedynie kilkaset rowerowych kilometrów postanowił nie zajeżdżać się już w pierwszych dniach tej eskapady. Nawet z lekka okrojone etapy naszego Tour de Romandie były dla niego mocno przyśpieszonym kursem łapania kolarskiej formy. Tymczasem ja wspólnie z Andrzejem przejechałem tego dnia 56,5 kilometra o łącznym przewyższeniu ponad 1620 metrów. W ten sposób zakończyliśmy jurajską część naszej podróży. W przyszłości chciałbym również zahaczyć o francuską stronę tego pasma górskiego. Warto byłoby przy tej okazji „zdobyć” w szczególności: wzniesienie Grand Colombier, na którym Grzegorz Gwiazdowski i Marek Rutkiewicz wygrywali królewskie etapy wyścigu Tour de l’Ain czy też przełęcz Faucille wielokrotnie przemierzaną przez uczestników Tour de France.

Po zapakowaniu się do auta wiedzieliśmy już, iż mamy już niezły poślizg w naszym sobotnim harmonogramie. Pozostało nam zaś do przejechania około stu kilometrów szlakiem przez Cossonay, autostradę ponad Lozanną, Vevey, Montreux, Aigle (gdzie trzy ostatnie doby spędził Jarek) i Martigny. Do naszej alpejskiej bazy w Les Valettes dotarliśmy około osiemnastej. Na wjeździe do wioski powitała nas imponujących rozmiarów „osa na rowerze” oraz dobrze znany mi oraz Łukaszowi pewien kolarz-amator ze szwedzkiego Malmo, który ostatnią część swej podróży pokonał koleją na odcinku z Aigle do Bovenier.