banner daniela marszałka

Morgins & Leysin

Autor: admin o wtorek 16. czerwca 2009

Po zdobyciu w niedzielę niebotycznego Bernarda oraz poniedziałkowej podróży pod hasłem „drang nach osten” trzeciego dnia w Alpach przyszła pora na wyprawę ku Północy. W skrócie kierunek na Lac Leman, choć oczywiście nie celem ożywczych kąpieli. Na wtorek 16 czerwca przewidziałem wizytę w dwóch stacjach narciarskich znanych z tras wyścigu Tour de Romandie, położonych po przeciwległych stronach Doliny Rodanu. Pierwszym z nich był podjazd do położonej w pobliżu granicy z Francją stacji Morgins, bywałej na TdR w latach 2004 i 2006. Za pierwszym razem wygrał lokalny heros Alexandre Moos, za drugim Bask Igor Anton. Przed trzema laty jednym z protagonistów był nasz rodak Sylwester Szmyd, który zaatakował kilka kilometrów przed metą, lecz ostatecznie musiał zadowolić się szóstym miejscem w zacnym towarzystwie Cadela Evansa i Andy Schlecka. Z kolei Leysin w ostatniej dekadzie było aż trzykrotnie na trasie TdR. W 2000 roku triumfował tu Włoch Andrea Noe’, w 2002 słynny Szwajcar Alex Zulle, zaś 2006 obecny król wieloetapówek czyli Hiszpan Alberto Contador, zaś nasz człowiek w elicie był dziesiąty. Ponieważ tradycyjnie przed pierwszym podjazdem chcieliśmy mieć kilkanaście kilometrów rozgrzewki, zaś właściwą zabawę zacząć od wspinaczki pod Morgins najstosowniejszym miejscem do zaparkowania swego „klubowego wozu” wydało nam się ciche miasteczko Vionnaz na zachodnim brzegu Rodanu. Wobec tego do przejechania z Les Valettes mieliśmy niespełna 40 kilometrów co zajęło nam ledwie pół godzinki. Pierwsze kilometry po starcie z Vionnaz prowadziły nas drogą krajową nr 21 po niemal płaskim terenie.

Na pierwszych ośmiu kilometrach do Monthey różnica wzniesień wynosiła bowiem tylko 32 metry. W Monthey należało skręcić w prawo i zacząć wspinaczkę do Morgins. Pierwsze 5 kilometrów o średnim nachyleniu 6,8 % w praktyce stanowić może zarówno wstęp do wyprawy na Morgins jak i pierwszą tercję 12-kilometrowego łagodniejszego podjazdu do stacji Champery. Wspinaczki do obu kurortów rozchodzą się we wiosce Troistorrents. Andrzej zaczął ten podjazd na tyle mocno, iż w pełni mogłem się zadowolić utrzymaniem zaproponowanego przezeń tempa. Przez około 10 kilometrów zgodnie współpracowaliśmy co sprzyjało wykręceniu bardzo dobrego jak na nasze amatorskie możliwości czasu. Im bliżej było szczytu tym więcej wilgoci wisiało w powietrzu i ostatecznie wjechaliśmy nisko opadłe chmury. Andrzej nieznacznie osłabł w samej końcówce, na najtrudniejszym odcinku o nachyleniu ponad 10 %. Podjazd na dobre skończył się na wysokości Arche (1305 m. n.p.m.), skąd do Morgins pozostawało jeszcze dwa kilometry. Tu można było wrzucić łańcuch na dużą tarczę i pognać przed siebie ginąć w chmurach. Dwunastokilometrowy odcinek z Monthey do Arche pokonałem w 45 minut i 40 sekund czyli przy średniej prędkości 15,76 km/h. To w zderzeniu z danymi takimi jak: 881 metrów przewyższenia i średnie nachylenie 7,34 % dało wielce przyjemny dla mego oka wskaźnik VAM na poziomie 1157 m/h. Przy wjeździe do stacji zauważyłem po lewej stronie efektowną tablicę powitalną. Spostrzegłem w niej dogodne tło dla celów fotograficznych. Zaczekałem przy niej na kolegów. Po chwili z „mlecznej drogi” wyłonił się Andrew, kilka minut później Jarek i wkrótce kolejne fotki z podbojów stały się faktem. Potem już nieśpiesznie przez centrum Morgins udaliśmy się na samą przełęcz Pas de Morgins (1369 m. n.p.m.) po drodze mając do pokonania jeszcze odrobinę wzniesienia. Łukasz nie dał na siebie długo czekać.

Na górze między kolejnymi zdjęciami – tym razem zrobionymi na samej granicy – uzgodniliśmy czas zbiórki przy wozie. Na granicy przyszło nam się bowiem rozdzielić. Łukasz miał w planach wypad do Francji czyli trasę dłuższą, acz mniej górzystą, na odcinku 20 kilometrów wiodącą wzdłuż południowych brzegów Jeziora Genewskiego. Pozostali członkowie tej ekspedycji wytrwali przy wcześniejszym planie. Przed rozpoczęciem zjazdu zatrzymaliśmy się jeszcze na małą kawkę w centrum Morgins. Przy okazji chcieliśmy się nieco osuszyć w promieniach słońca, które nieśmiało zaczęło już wyglądać zza chmur. Zjazd raczej szybki i bezproblemowy z paroma przystankami. Dopiero na zjeździe zdałem sobie sprawę z tego na ile stroma była końcówka podjazdu. Po zjeździe mieliśmy do pokonania około 10-kilometrowy płaski odcinek przez Muraz i Saint-Triphon do Aigle tj. miejscowości wielu kibicom znanej z racji bycia siedzibą Międzynarodowej Unii Kolarskiej. Niemniej wizytę pałacu UCI zostawiliśmy sobie na deser. Wcześniej należało spożyć drugie danie czyli pokonać podjazd do stacji Leysin. Rozpoczynał się on nieopodal okazałego zamku i w bezpośrednim sąsiedztwie linii górskiej kolei. Przez pierwsze kilometry droga wiła się wzdłuż tarasów pokrytych uprawami winorośli, a następnie wbiła się w las. Dwa lub trzy razy musieliśmy przystanąć na czerwonym świetle w korkach sprowokowanych trwającym właśnie remontem szosy. Wprowadzeniem ruchu wahadłowego najmniej przejmował się Jarek, który śmiało szedł pod prąd. Później musieliśmy go dłuższy czas gonić, albowiem nasz „Wiking” starał się kolegom-ścigaczom jak najwyżej zawiesić poprzeczkę.

Po dziewięciu kilometrach wspinaczki aby skierować się do naszego miejsca przeznaczenia należało zjechac z drogi krajowej nr 11 tzn. na rozdrożu pojechać ze sto metrów prosto by po chwili zawrócić pod kątem niemal 180 stopni. Tymczasem trzymając się cały czas naszej „krajówki” dotarlibyśmy na przełęcz Mosses, aczkolwiek po dwóch kilometrach od wspomnianych rozstajów byłaby jeszcze opcja skrętu ku przełęczom Pillon lub Croix. Niemniej cała tą trójkę postanowiłem zaatakować dopiero czwartek i to od innej strony. We wtorek skoncentrowaliśmy swe wysiłki na jak najszybszym dotarciu do Leysin. Po zjechaniu z „11” do pokonania zostawało jeszcze 5 kilometrów. Pierwsze tysiąc metrów jeszcze dość łatwe , lecz trzy kolejne całkiem zdrowo „trzymające”, bo na średnim poziomie 8 %. Pod koniec tego trudnego odcinka dogoniłem w końcu dzielnie trzymającego się z przodu Jarka. Przy okazji mieliśmy okazję wymijać kilka żwawo jadących triathlonistek. Właściwy podjazd skończył się po niespełna 14 kilometrach – mój licznik pokazał 13,8 km pokonane w 50 minut i 15 sekund przy średniej prędkości 16,47 km/h. Niby szybciej niż na Morgins, ale w praktyce jedynie za sprawą łatwiejszego profilu wzniesienia. Na tej górze przewyższenie wynosi 835 metrów, lecz średnie nachylenie tylko 6,05 %, stąd i VAM nie wyszedł mi imponujący tzn. 997 m/h. Kilkaset ostatnich metrów przed stacją było już praktycznie płaskie. Kolejna wspinaczka zaczynała się dopiero w samym Leysin. Odpuściliśmy sobie jednak podjazd do samego końca drogi w Feyday. Poprzestaliśmy na dojechaniu do jednej ze stacji kolejki linowej, po czym dłuższy kwadrans spoczęliśmy na tarasie jednej z restauracji.

W trakcie zjazdu, przyjemnego choć bynajmniej nie łatwego technicznie zatrzymaliśmy się w kilku co ciekawszych miejscach. Moi kompani ochoczo porzucili nawet na chwilę swe karbonowe rumaki by dosiąść drewnianego byka. Po zakończeniu zjazdu nie pojechaliśmy wprost do Vionnaz, lecz na obrzeżach Aigle odszukaliśmy park z wielkim budynkiem będącym siedzibą UCI. Posąg kolarskiego czempiona i tablica informacyjna nie pozostawiały wątpliwości, iż jesteśmy we właściwym miejscu. W środku znaleźliśmy mini-biblioteczkę z książkami i czasopismami o tematyce kolarskiej napisanymi w językach wszelakich, m.in. jedno z dzieł redaktora Bogdana Tuszyńskiego na temat „Tour de Pologne”. Przede wszystkim jednak znaleźliśmy też słynny tor kolarski służący szkoleniu kolarzy z krajów kolarsko rozwijających się , czytaj egzotycznych. Trwały na nim właśnie treningi młodych specjalistów obojga płci od wyścigów na dochodzenie. Wokół toru na każdym filarze rozwieszone były płachty z wielkimi zdjęciami kolarskich herosów, wśród nich oczywiście ten największy czyli Eddy Merckx – w żółtej koszulce lidera TdF z widocznym logiem sponsora Faema. Jednym słowem „Kanibal” z roku 1969 czyli u szczytu swych sił witalnych. Po opuszczeniu kolarskiego Olimpu zostało nam do przejechania jeszcze tylko kilka kilometrów. Następnie chwila cierpliwości w oczekiwaniu na Łukasza, który miał do przejechania znacznie więcej niż nasze 87,5 kilometra. Jarek miał jeszcze na tyle animuszu, iż wybrał się na rozpoczynający się nieopodal podjazd ku wiosce Torgon. Nie sforsował go co prawda w całości, lecz i tak zaokrąglił swój dzienny przebieg w okolice setki. W tym czasie z północy nadjechał gnany sprzyjającym wiatrem Łukasz , więc w oczekiwaniu na powrót Jarka mogliśmy wysłuchać relacji naszego „Herkulesa” z przygód na krętych ścieżkach wokół Evian-les-Bains.