Hochsteinhutte
Autor: admin o niedziela 11. września 2022
DANE TECHNICZNE
Miejsce startu: Leisach-Gries (B100, Pustertaler Hohenstrasse)
Wysokość: 1990 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1283 metry
Długość: 12,5 kilometra
Średnie nachylenie: 10,3 %
Maksymalne nachylenie: 15 %
PROFIL
SCENA i AKCJA
Hochwurtenspeicher udało się nam wjechać i zjechać na sucho. Niemniej na dole widząc co się wkoło dzieje uznaliśmy, iż nie ma szans na uniknięcie deszczu podczas zaplanowanej na kolejne godziny wspinaczki do Jamnighutte. Dlatego zrezygnowaliśmy z wycieczki do Obervellach. Tym samym trzeci dzień z rzędu poprzestając na jednej tylko premii górskiej. Tym razem jednak pokonana przez nas góra była tak wielka, że przynajmniej można ją było uznać za godną dwóch innych. Potem w sobotni wieczór emocjonowaliśmy się kobiecym finałem US Open. Iga Świątek pokonała Tunezyjkę Ons Jabeur 6:2, 7:6. Poprzedni wielkoszlemowy triumf naszej mistrzyni czyli wygraną na kortach Rolland Garros oglądałem w trakcie pierwszej tegorocznej wyprawy. Tamten jej triumf zastał mnie bowiem w Ax-les-Thermes. Ciekawe czy „Dziewczyna z Raszyna” odczaruje Wimbledon w sezonie 2023 jeśli wyjadę w góry na przełomie czerwca i lipca? Jeśli tak, to będę musiał jeszcze opracować wycieczkę na styczeń 2024 by nasza „Rakieta nr 1” podbiła Australię i szybko skompletowała sobie wszystkie lewy tenisowego szlema. Trzecia niedziela tej wycieczki była ostatnim jej etapem. Z założenia piętnastym, lecz de facto czternastym. Tego dnia mieliśmy już kręcić poza Karyntią. Zaplanowałem wypad do sąsiedniego Tyrolu Wschodniego. Lienz będące stolicą tego powiatu jest zewsząd otoczone górami. Na północ i wschód od miasta wznoszą się szczyty Schobergruppe, ku którym wiodą ciężkie podjazdy na Zettersfeld (1861 m. n.p.m) i Faschingalm (1668 m. n.p.m.). Na wschód od niego piętrzą się wierzchołki Villgratner Berge, gdzie można się wspinać ku Hochsteinhütte (2023 m. n.p.m.). Obie te grupy górskie należą do Wysokich Taurów. Natomiast na południu mamy tu zachodni kraniec wapiennych Alp Gaitalskich czyli tzw. Lienzer Dolomiten, z krótką acz bardzo stromą wspinaczką pod Dolomiten Hütte (1590 m. n.p.m.).
Z tej morderczej „czwórki” wybrałem tylko jeden, ale za to najtrudniejszy podjazd czyli pod Hochsteinhütte. Natomiast na drugie dane mieliśmy się wybrać do Huben, wsi leżącej 19 kilometrów na północ od Lienz, by zaliczyć już spokojniejszą wspinaczkę ku Lucknerhaus. Dzięki temu na pierwszej niedzielnej górze moglibyśmy ostatni raz przetestować swe siły do maksimum. Raczej na solo czyli każdy na miarę swych możliwości. Po czym drugą przejechać już razem. Zrobić swego rodzaju „etap przyjaźni” niczym rok wcześniej na podjeździe do Campello Monti. Blisko 20-kilometrowa wspinaczka dolinami Kalser Tal i Ködnitztal stwarzała ku temu okazję. Jest to bowiem podjazd o przeciętnym nachyleniu 5,6%, acz na jego pierwszych trzech jak i ostatnich siedmiu kilometrach średnia przekracza 8%. Meta tego wzniesienia przy dobrej pogodzie gwarantuje też piękny widok od południa na „dach Austrii” czyli wiecznie ośnieżony Großglockner. To było ważkim argumentem przemawiającym za zakończeniem naszej wyprawy właśnie pod Lucknerhaus. Wyjechaliśmy z bazy o wpół do dziesiątej. Do przejechania samochodem mieliśmy około 30 kilometrów. Z rana było słonecznie. Gdy po raz drugi w tym tygodniu wjechaliśmy autem na Iselbergpass to po drugiej stronie owej przełęczy powitał nas piękny widok na Lienzer Dolomiten. Zapachniało mi tu Italią. Na „przegibku” zamieniliśmy Karyntię na Ost Tirol i zaczęliśmy 8-kilometrowy zjazd ku Lienz. Miejscowości zamieszkanej dziś przez niespełna 12 tysięcy osób, a której historia sięga początków XI wieku. Do Tyrolu wcielono je dopiero w 1500 roku, gdy znalazło się w posiadaniu Habsburgów. Niemniej po I Wojnie Światowej tutejszy powiat utracił połączenie lądowe z resztą swego kraju związkowego. Najsłynniejszym sportowcem stąd pochodzącym jest alpejczyk Fritz Strobl. Mistrz olimpijski w zjeździe z Salt Lake City (2002). Zwycięzca dziewięciu zawodów o Puchar Świata (7 zjazdów i 2 supergigantów).
Lienz to jedyne austriackie miasto, które dwukrotnie wystąpiło w roli gospodarza etapowej mety na trasie Giro d’Italia. „La Corsa Rosa” zajrzała tu w latach 1994 i 2007. Oba te odcinki miały podobny charakter jak i przebieg. Były to etapy ledwie górzyste, poprzedzające lub rozdzielające prawdziwe „tappone”, na których swą uwagę skupiali liderzy wyścigu. Tym samym w owym dniu odpuszczali oni na wiele minut liczną grupę harcowników. Z niej zaś na solo odjeżdżał i zdecydowanie wygrywał ten najmocniejszy. Na ulicach Lienz triumfowali dwaj kolarze, których śmiało można zaliczyć do grona największych gwiazd włoskiego peletonu z przełomu wieków. Przy czym Michele Bartoli (rocznik 1970) wygrał tu u progu swej wielkiej kariery. Natomiast Stefano Garzelli (rocznik 1973) bliżej jej końca. Bartoli kolejnego na mecie Fabiano Fontanellego wyprzedził aż o 2:31. W kolejnych latach stał się wielkim asem klasyków. Wygrał pięć monumentów czyli: Ronde 1996, L-B-L 1997 i 1998 oraz Lombardię 2002 i 2003. Dwukrotnie triumfował też w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata (1997 i 1998). Z kolei Garzelli, choć swego czasu był „najlepszym sprinterem pośród górali” nie polegał tu na swej szybkości. Odjechał kompanom ucieczki i wygrał z przewagą 1:01 nad 5-osobową grupką, którą przyprowadził Francuz Laurent Mangel. Specjalizował się w wyścigach etapowych. Wygrał Tour de Suisse z 1998 i Tirreno-Adriatico z 2010 roku. Przede wszystkim jednak triumfował w całym Giro d’Italia z sezonu 2000. W ostatnich latach do Lienz zaczął też zaglądać kwietniowy wyścig Tour of the Alps czyli ex-Giro del Trentino. W 2018 roku etap tej imprezy wygrał tu Hiszpan Luis Leon Sanchez. Natomiast w sezonie 2022 w tym miasteczku zakończono cały wyścig. Ostatni jego dzień należał do Francuzów. Thibaut Pinot zgarnął etap, zaś Romain Bardet triumfował w „generalce”.
Wjechawszy do Lienz musieliśmy znaleźć prowadzącą ku granicy z Włochami drogę krajową B100. W przeciwieństwie do Zettersfeld czy Faschingalm podjazd do Hochsteinhütte nie zaczyna się bowiem w mieście, lecz w sąsiadującej z nim gminie Leisach. Leży ona jakieś 3 kilometry na południe od Lienz, na wschodnich kresach Pustertal. Doliny, której większa część należy już do Italii, gdzie największym miastem jest Bruneck alias Brunico. Kolarskim kibicom ten północny kraniec Włoch może się kojarzyć z podjazdami na Kronplatz czy Passo di Furcia. Jadąc po Pustertalerstraße minęliśmy samo Leisach i zatrzymaliśmy się w Leisach-Gries ujrzawszy po prawej stronie drogi zielone tablice, z których jedna wskazywała cel naszej wspinaczki. Przed sobą mieliśmy trzeci najtrudniejszy podjazd tej wyprawy. Tylko Grosser Speikkogel i Hochwurtenspeicher należało uznać za cięższe wyzwania. Pod względem skali trudności można by go porównać z wykorzystywaną na Tour de Suisse czy Deutschland Tour wspinaczką na lodowiec Rettenbachferner ponad Sölden. Od autora strony „cyclingcols” Hochsteinhütte otrzymała aż 1512 punktów. Przy czym obliczenia Michiel’a dotyczą mety pod schroniskiem na wysokości 2025 metrów n.p.m. Tymczasem szosa dociera tu jedynie do parkingu, który znajduje się przeszło 30 metrów niżej. Tak czy owak to bardzo ciężkie 12 kilometrów. W zasadzie dwie hardcorowe połówki (bardzo trudna i jeszcze trudniejsza) przedzielone luźnym odcinkiem w pobliżu wioski Bannberg. Najtrudniejszy kilometr ma tu wartość 13,4%, zaś 5-kilometrowy segment średnią aż 12,4%! W drodze na szczyt miało się uzbierać 9,7 kilometra dystansu z dwucyfrową stromizną lub ciut mniej jeśli odliczymy kamienisty dukt powyżej parkingu.
Hochstein wespół z Zettersfeld to jeden ośrodek narciarski pod nazwą Lienzer Bergbahnen. Można tu śmigać na nartach z poziomu 2278 metrów n.p.m. Fani białego szaleństwa mają do swej dyspozycji 10 wyciągów (w tym 2 gondole) i przede wszystkich 37 kilometrów tras zjazdowych. Pierwsze schronisko Hochsteinhütte powstało już w 1895 roku. Jednak spłonęło w 1929. W 1931 oddano do użytku kolejne, następnie rozbudowane kosztem 700.000 Euro w roku 2009. Wiedziałem, że na stromej trasie pod górą Hochstein (2057 m. n.p.m.) muszę od razu pożegnać się z Adrianem i pokonywać kolejne kilometry własnym tempem. Zaczęliśmy wspinaczkę o 10:10 przy słonecznej pogodzie. Nie było przesadnie ciepło, acz czwartym kilometrze wspinaczki temperatura przez chwilę sięgnęła 23 stopni. Droga od startu była stroma, a przy tym prowadziła długimi odcinkami na wprost. Bez żadnej taryfy ulgowej na wirażach. Tych bowiem w dolnej połowie wzniesienia po prostu nie było. Początkowe czterysta metrów to wyjazd z Gries. Potem długa prosta przez łąkę. Na drugim i trzecim kilometrze pierwszy przejazd przez las. Na czwartym kilometrze kilka domków przy drodze, po czym znów jazda w cieniu drzew. Cały czas mozolne przepychanie na sporej stromiźnie. Teren nieco odpuścił dopiero gdy przebyłem 4,3 kilometra. Niemniej przez kolejny kilometr trzymał jeszcze na poziomie około 8%. Dopiero w połowie szóstego kilometra droga zupełnie się wypłaszczyła. Kolejne 600 metrów to już szybki dojazd do Bannberg. Na Giro d’Italia wyznaczano tu linie premii górskich, które rzecz jasna wygrywali Bartoli i Garzelli. Na ostatnim etapie Tour of the Alps 2022 do Bannberg podjechano dwukrotnie. Najpierw od Leisach, po czym łatwiejszą stroną od Thal. Nasz północny segment o długości 5,43 kilometra Pinot pokonał w 20:31. Adrian potrzebował na to 29:36, zaś ja 31:48. Niemniej KOM należy do pochodzącego z tych okolic Felixa Gall’a z Ag2R, który na treningu zrobił tu czas 18:48 i ładny VAM 1758 m/h.
Jak z tego widać na półmetku traciłem do kolegi tylko 2:12. Mniej niż pół minuty na kilometrze czyli całkiem dobrze mi tu się jechało. Na samym początku siódmego kilometra trzeba było odbić w prawo i wjechać na węższą niż dotąd ścieżkę. Niemniej nadal dobrej jakości. O ile na dole przeważały kilometry z nachyleniem 10-11% to odtąd na pozostałych do mety 6 kilometrach miały rządzić stromizny rzędu 12-13%. Jeden mały plusik to fakt, że zaczęły się pojawiać serpentynki. W sumie 7 wiraży czyli nie za wiele, ale zawsze jakiś miły punkt na horyzoncie. Przed końcem siódmego kilometra wyjechałem z Bannberg. Po przejechaniu 7,3 kilometra czyli tuż za czwartym zakrętem minąłem szlaban przy punkcie poboru opłat. Chwilę później szosa znów schowała się w lesie. Odtąd dużo było cienia, acz miejscami otwierał się jeszcze widok na południe w kierunku Lienzer Dolomiten. Obiecywałem sobie ładne zdjęcia tych gór w drodze powrotnej z Hochstein. Niestety i tym razem pogoda spłatała nam figla. Gdy po 73 minutach zmagań z górą dotarłem na wspomniany parking niebo w rejonie mety było już zachmurzone. Na górze zrazu nie spotkałem Adriana. Założyłem zatem, że pomimo końcówki na dróżce o wątpliwej nawierzchni, mój kolega twardo pocisnął do samego schroniska. Ja odpuściłem sobie jazdę po tych kamyczkach. Obawiałem się defektu. Wymiana gumy zajęłaby nieco czasu w polowych warunkach. Tymczasem te niepokojąco się pogarszały. Na górze było już tylko 12 stopni i chwilami mżyło. Znalazłem sobie ławeczkę w sam raz na spoczynek i zaczekałem na Adka. Hochsteinhütte wjechałem w całkiem niezłym stylu. Mój czas to 1h 13:20 (avs. 9,8 km/h) co przy faktycznym przewyższeniu dało VAM około 1050 m/h. Adriano wyprzedził mnie o pięć minut. Pokonał ten podjazd w 1h 08:21 (avs. 10,5 km/h) z VAM 1126 km/h.
Zatem całkiem dobrze wytrzymaliśmy trudy ciężkiego Kärnten Rundfahrt. Szkoda tylko, że nie można go było zakończyć wspólnym wjazdem po łagodniejszych procentach na Lucknerhaus. W ostatnich dniach tej podróży pogoda zdecydowanie nie była naszym sprzymierzeńcem. Tu wypadało się zadowolić suchym zjazdem do Leisach. Prognozy dla okolic Huben były jeszcze gorsze niż to co widzieliśmy na niebie spacerując po starówce w Lienz. Postanowiliśmy na tym zakończyć nasze wspinaczkowe podboje. Zebrało się tego niemało, choć mogło być więcej. Jak krótko podsumował to Adrian na swoim profilu stravy: 14 dni jazdy, 27 podjazdów, 758 przejechanych kilometrów i przede wszystkim 30.564 metry w pionie. A czego nie udało się zobaczyć tym razem, to może stać się magnesem na przyszłość. Wieczór też musieliśmy skrócić. Odpuściliśmy sobie zatem oglądanie pojedynku naszych siatkarzy z Włochami o złoty medal Mistrzostw Świata. Drogę powrotną do Polski chcieliśmy zacząć najpóźniej o 5 rano. Po to by dotrzeć do domu późnym popołudniem, a przynajmniej przed zmierzchem. Wracaliśmy szlakiem wielu słynnych bitew. Mijaliśmy Wiedeń i to 12 września czyli w rocznicę słynnej Odsieczy. Potem były jeszcze miejsca znane z wojen napoleońskich czyli Wagram i Austerlitz. My mieliśmy za sobą własne „bezkrwawe” potyczki z austriackimi górami. Jak by nie patrzeć wszystkie zwycięskie. Za rok pojedziemy znacznie dalej, by powspinać się jeszcze wyżej i zapewne przy lepszej pogodzie. Wybieramy się we trzech. Dołączy do nas Rafał Wanat. Naszym celem będzie słoneczna Andaluzja. W planach mam też zwiedzanie Ticino i Lombardii z Piotrem Mrówczyńskim. Jeśli poza tymi wyprawami zahaczę jeszcze o jakieś podjazdy w Tyrolu czy nad Adriatykiem (na wakacjach z Iwoną) to wyjdzie mi z tego rekordowy sezon. Czas zatem kończyć przydługie zimowe opowieści i szykować formę pod letnie eskapady.
GÓRSKIE ŚCIEŻKI
https://www.strava.com/activities/7790856137
https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7790856137
HOCHSTEINHUTTE by ADRIANO
https://www.strava.com/activities/7789758249
ZDJĘCIA
FILM