banner daniela marszałka

Val Thorens

Autor: admin o wtorek 14. lipca 2009

Po poniedziałkowej klęsce na Avoriaz nie byłem dobrej myśli przed kolejnymi etapami naszego Tour de France. Skoro tak mocno dała mi w kość góra solidna, acz nie z gatunku tych najtrudniejszych to ogarnął mnie szereg wątpliwości. Jeśli ledwie przeżyłem cztery godziny w intensywnym słońcu to jakim cudem przetrzymam L’Etape du Tour czyli dwa razy dłuższy dystans i minimum sześć godzin walki w gorącym prowansalskim powietrzu? Zresztą wyścig czekał mnie dopiero za tydzień, a wcześniej kilka innych, nie lada wyzwań. Założyłem sobie przecież już w pierwszym tygodniu pojedynki z kilkoma wzniesieniami znacznie trudniejszymi niż Avoriaz. Śmiałem powątpiewać czy będę w stanie wdrapać się na mało znany z kart „Wielkiej Pętli”, acz w środowisku cyklo-turystów okrzyknięty mianem najtrudniejszej kolarskiej góry we Francji – Mont du Chat. Gotów byłem nawet odpuścić sobie wyjazd nad Lac de Bourget i odkurzyć koncepcję wyprawy na mniej ekstremalne podjazdy w Masywie Chartreuse. Aby pozostać  wiernym wcześniej opracowanemu „czarnemu szlakowi” potrzebowałem odzyskać wiarę we własne możliwości. Odpowiedź miała dać wyprawa na „mamuta” jak zwykłem nazywać góry o największych na Starym Kontynencie parametrach tzn. mających przewyższenie powyżej 1500 metrów lub długość minimum 25 kilometrów.  Blisko naszej bazy mieliśmy podjazd do stacji górskiej Val Thorens (2340 m. n.p.m.). Gościł on uczestników Touru tylko raz w 1994 roku, kiedy to malutki Kolumbijczyk Nelson Rodriguez ograł parę zawodników z niesławnego Gewissu czyli Piotra Ugriumowa i Bjarne Riisa, na etapie wiodącym również przez przełęcze Glandon i Madeleine.

Idealną bazą wypadową do wyprawy na Val Thorens jest wyrosłe u jego stóp miasteczko Moutiers. Ta położona nad Izerą miejscowość ma iście strategiczną lokalizację. Leżąc w połowie drogi z Albertville do Bourg-Saint-Maurice jest niejako stolicą doliny Tarentaise, a do początków XIX wieku była nawet siedzibą lokalnego arcybiskupa. Obecnie bardziej znana jest jako brama do rejonu Trzech Dolin – czyli największego na świecie kompleksu stacji narciarskich. Patrząc od strony zachodniej: pierwsza dolina kończy się w Val Thorens, druga w Meribel, zaś trzecia ma w zasadzie dwa finały tzn. Courchevel i Pralongan-la-Vanoise. Przez Moutiers miałem okazję przemknąć w 2005 roku kiedy to pomieszkując w Macot-la-Plagne wybrałem się wraz z Piotrkiem Mrówczyńskim, Jackiem Śliwickim i Tomkiem Wienskowskim do Courchevel na metę pierwszego z alpejskich etapów 92. Tour de France. Byliśmy tam świadkami zwycięstwa „młodego pretendenta” Alejandro Valverde nad „starym mistrzem” Lance’m Armstrongiem. Tym razem do Moutiers dotarliśmy od strony zachodniej na pokładzie mego samochodu. W porównaniu z wyprawami do Górnej Sabaudii ten transfer był bardzo wygodny. Ledwie 36 kilometrów do przejechania. W dodatku głównie po autostradzie nr 90 czyli w sumie niespełna pół godziny jazdy. Dlatego mogliśmy sobie pozwolić na luksus spokojnego poranku i wyjazd z Saint-Helene-sur-Isere tuż przed jedenastą.

Wypakowaliśmy się na parkingu nieopodal hipermarketu w południowo-wschodniej części Moutiers. Miejsce to było oddalone kilkaset metrów od centrum miasteczka. W odróżnieniu od stricte turystycznych kurortów La Clusaz i Morzine nasza wtorkowa baza wypadowa była miejscowością ze względnie bogatą metryką. Dzięki temu Basia podczas swych pieszych wojaży mogła podziwiać skarby miejscowej architektury i „strzelić” parę zaiste pięknych fotek. Zresztą śladów ciekawej przeszłości nie zabrakło również i nam podczas długiej wspinaczki ku Val Thorens. Ten maratoński podjazd można podzielić na trzy dość równe części, z których każda ma około 11 kilometrów długości i oddzielona jest od następnej momentem wytchnienia w postaci łagodnego zjazdu. Pierwsza tercja to odcinek z Moutiers (479 m. n.p.m.) do Saint-Jean-de-Belleville (1131 m. n.p.m.), który według moich danych liczył sobie dokładnie 11,01 kilometra o średnim nachyleniu 5,92 % i maksimum dwukrotnie sięgającym 10 %. Kończy się on obok małego kościółka ze ścianami w charakterystycznym kremowym kolorze. Ten fragment podjazdu pokonałem w 38 minut i 48 sekund przy średniej prędkości 17,025 km/h.

Przez osiem minut miałem następnie okazję do wypoczynku, albowiem przez kolejne 3,66 kilometra teren delikatnie się obniżał spadając do najniższego pułapu 1020 metrów n.p.m. na mostku nad potokiem Doron de Belleville. W tym miejscu znów trzeba wrzucić miękkie przełożenie i rozpocząć drugą fazę wspinaczki. Kończyła się ona po pokonaniu 11,61 kilometra na rondzie przed wjazdem do górskiej stacji Les Meinures (1810 m. n.p.m.). Mniej więcej w połowie tego odcinka na wysokości około 1400 metrów n.p.m. przyszło nam minąć Saint-Martin-de-Belleville czyli stolicę tutejszej gminy, nad którą góruje barokowy kościół wraz z okazałą wieżą zbudowaną z kamienia. Druga tercja okazała się być nieco trudniejsza od pierwszej. Stromizna trzykrotnie przekroczył magiczne 10 %, sięgając w najtrudniejszym momencie 11,5 %. Ten fragment wzniesienia przemierzyłem w 42 minuty i 35 sekund czyli z przeciętną 16,358 km/h. Jednym słowem trzymałem się nieźle. Do Les Meinures nie wjechałem, gdyż chwilę wcześniej dostrzegłem znak drogowy sugerujący wykonanie na wspomnianym rondzie natychmiastowego skrętu w prawo ku Val Thorens. Ten manewr stwarzał okazję do złapania chwili oddechu przed trzecią faza wspinaczki.

Po trwającym tym razem tylko 760 metrów mini-zjeździe jeśli wierzyć załączonemu do tego opowiadania profilowi znalazłem się na wysokości 1755 metrów n.p.m. Stąd do szczytu wzniesienia brakować miało 8,5 kilometrów. Niemniej według danych z mego licznika trzecia tercja podjazdu liczyła sobie 10,55 kilometra i jakkolwiek miała najniższe średnie nachylenie – 5,54 %, to około 34 kilometra wspinaczki przyszykowała nam ciężką do przełknięcia niespodziankę w postaci 13 % stromizny. Chwilę później wjechałem na ulice Val Thorens. Plan był prosty tzn. nie zbaczać z głównej drogi i jechać do końca asfaltu. Trzymałem się przeto najpierw ulicy Grand Rue, która następnie przeszła w Place de Peclet, zaś całą wspinaczkę zakończyłem na końcu Rue de Gebroulaz. Pokonanie trzeciej tercji podjazdu zajęło mi 41 minut i 16 sekund przy średniej 15,339 km/h czyli w końcówce jednak nieco opadłem z sił. W sumie cała „batalia z mamutem” zajęła mi 2 godziny 9 minut i 44 sekundy co przekłada się na średnią prędkość 17,384 km/h i VAM ledwie 860 m/h. Wskaźnik ten jednak nie miał prawa być wysoki. Mniejsza o umiarkowane średnie nachylenie czyli 4,95 % z uwagi na przewyższenie 1861 metrów i 37,59 kilometra dystansu. Wynik ów najbardziej zaniżyły fragmenty zjazdów podczas, których traci się mozolnie „zdobytą” wysokość, choć czas i tak nieubłaganie leci. Co ciekawe biorąc pod uwagę wszystkie odcinki wspinaczki na tej górze, czyli również te na których odzyskiwaliśmy „straconą” chwilę wcześniej wysokość doszedłem do wniosku, iż łącznie do pokonania mieliśmy aż 2027 metrów przewyższenia! Na szczęście pogoda jak najbardziej nam dopisała. Na mój gust było nawet ciut za ciepło – na dole w Moutiers aż 31 stopni, zaś na górze w Val Thorens wciąż 24.

Darek na zdobycie tej drugiej najwyżej położonej mety etapowej w historii Touru potrzebował 2 godzin 30 minut i 10 sekund. Zgodnie z „teorią diesla” najwięcej  czasu stracił w pierwszej fazie podjazdu. Odcinek do Saint-Jean-de-Belleville pokonał o 10 minut i 25 sekund wolniej ode mnie. Podczas kolejnych tercji wzniesienia wszedł zaś na „wyższe obroty” i tracił z grubsza po pięć minut tzn. w Les Meinures 15 minut i 34 sekund, zaś do szczytu dotarł z poślizgiem 20 minut i 26 sekund. Jednym słowem kręcił ze średnią prędkością 15,019 km/h. Na zjeździe stanęliśmy kilkakrotnie już w samym Val Thorens. Słoneczny dzień stwarzał znakomite warunki do zrobienia ładnych zdjęć. Potem się rozdzieliliśmy. Ja zrobiłem sobie jeszcze kilka przystanków m.in. w Les Meinures (gdzie w 1979 roku podczas TdF triumfował słynny Belg Lucien Van Impe) oraz przy wspomnianych kościołach w Saint-Martin i Saint-Jean. Z racji opisanych przez mnie wcześniej okoliczności bynajmniej nie było nam dane jechać cały czas z górki. Trzeba było jeszcze dwukrotnie tzn. przed Les Meinures i Saint-Jean-de-Belleville zmusić się do odrobiny wysiłku na krótkich podjazdach, które skutecznie wytrącały nas ze zjazdowego błogostanu. Dojechawszy do Moutiers mieliśmy w nogach 76 kilometrów i przynajmniej wedle mego licznika 2048 metrów przewyższenia (wedle danych z profilu raczej 2173 metry). Tego pięknego dnia nie obyło się jednak bez strat. Na parkingu w Moutiers Darek zostawił drogi swemu sercu zegarek z pulsometrem. Niestety powrót na miejsce zdarzenia i podjęte po 20-30 minutach poszukiwania nie przyniosły pożądanego przez nas rezultatu.