banner daniela marszałka

Croix de Fer

Autor: admin o sobota 18. lipca 2009

Atmosfera w Sabaudii zdecydowanie się przegrzała. W piątkowe popołudnie nie było już śladu po czwartkowym ukropie. Przez całą noc z piątku na sobotę padał deszcz , a nad ranem wcale nie było lepiej. Ciężkie grafitowe chmury, mgiełka i w najlepszym razie „kapuśniak” z nieba. Nasi gospodarze, z którymi przyszło nam się około godziny jedenastej pożegnać wspomnieli nawet, iż w górach całego regionu na wysokości powyżej 2000 metrów n.p.m. leży świeży śnieg. Zacząłem się poważnie zastanawiać czy  będziemy mogli pokonać ostatni etap pierwszej części mego ambitnego programu. Nie mając specjalnych nadziei na łaskawość niebios zwlekaliśmy z opuszczeniem Saint-Helene-sur-Isere do ostatniej możliwej chwili. Zgodnie z planem chcieliśmy tego dnia ponownie udać się do Saint-Jean-de-Maurienne i wystartować stamtąd na podbój Col de la Croix-de-Fer (2068 m. n.p.m.). Na tym nie koniec. Po zdobyciu przełęczy Żelaznego Krzyża mieliśmy wydostać się z Doliny Maurienne i udać się w długą drogę na południe do naszego kolejnego lokum w pobliżu Montelimar. Tam w poniedziałek czekał nas start w L’Etape du Tour, wyznaczonym na trasie dwudziestego etapu TdF tj. z metą na legendarnej Mont Ventoux. W sumie tego dnia musieliśmy przejechać ponad trzysta kilometrów. Szczęśliwie na rowerach tylko piątą część tej dawki.

Jakkolwiek załamanie pogody mnie zmartwiło to nie miałem zamiaru rezygnować z realizacji swego celu. Skoro przed rokiem nie pokonała mnie burza i śnieg na szwajcarskiej przełęczy Albula, to postanowiłem przynajmniej spróbować szczęścia i w tych było-niebyło lepszych warunkach. Zawsze uważałem, że nie po to decyduje się na pokonanie męczących 1500-2000 km w samochodzie by wycofywać się z podjęcia zaplanowanej próby u samego podnóży tej czy owej góry. Poza tym z Croix-de-Fer miałem swój prywatny rachunek do wyrównania za zimny prysznic z 6 lipca 2006 roku. Wtedy to pomieszkując w Envesin d’Oz na dwa dni przed swym drugim startem w La Marmotte wybrałem się ze Zdziśkiem Wojtyło na popołudniowy trening. W jego trakcie powzięlismy zamiar zdobycia Żelaznego Krzyża od strony południowej tj. po trasie w dużej mierze zbieżnej z pokonywaną na „Świstaku” wspinaczką pod Glandon. Niestety gwałtowna ulewa skłoniła nas do zawrócenia ze szlaku na wysokości około 1600 metrów n.p.m. Teraz miałem wyborną okazję do rewanżu, tym bardziej, że do forsowania Croix-de-Fer mogłem się zabrać od klasycznej tzn. częściej używanej na Tourze północnej strony. Przełęcz ta była w końcu jednym z punktów obwiązkowych na moim wieloletnim planie podboju kolarskich Alp. Na trasie „Wielkiej Pętli” debiutowała już w 1947 roku i jak dotąd  została użyta w tym wyscigu 15-krotnie. Pomimo zbliżonego przewyższenia góra ta w niewielkim stopniu przypomina przerabianą dzień wcześniej stromą 20-kilometrową „Magdalenkę”. Na „Żelaznym Krzyżu” podobna amplituda rozłożona jest na dystansie blisko 30-kilometrów. Cały ten podjazd śmiało można podzielić na trzy-cztery fazy wspinaczki oddzielone od siebie m.in. za sprawą dwóch odcinków niewielkich zjazdów. Dlatego też Croix-de-Fer przypominał mi raczej zaliczony cztery dni wcześniej podjazd do Val Thorens, przy czym był od niego o jakieś 20 % krótszy i mniejszy.

Mimo złych znaków na niebie raz jeszcze okazało się, że do „odważnych świat należy”. Aura nieco się nad nami zlitowała. Co prawda nadal w przestworzach królowały grube chmury, lecz przynajmniej przestało padać. Gdy ciepło ubrani o godzinie 12:10 ruszyliśmy do boju z postoju na ulicy Republikańskiej (Rue de la Republique) było 15 stopni Celsjusza. Wspinaczkę zaczęliśmy już po chwili skręcając na najbliższym skrzyżowaniu w drogę D-110 czyli Avenue de Clapeys. Następnie na drugim rondzie należało skręcić w prawo i poprzez Avenue Samuel Pasquier dostać się na wiodącą ku przełęczy drogę D-926. Pierwsza kwarta wzniesienia o długości 3,87 kilometra i średnim nachyleniu 6,1 % wiedzie nie tylko na Croix-de-Fer, ale zarazem do stacji górskiej La Toussuire znanej z wydarzeń na trasie TdF 2006 i paru najmłodszych edycji Dauphine Libere. Na tym fragmencie trasy wyprzedził mnie żwawy francuski masters w granatowym stroju Castoramy, który zachęcił mnie do wskoczenia mu na koło. Patrząc na lekki strój tego asa założyłem, że nie wybiera się tam gdzie my. Dlatego mając w perspektywie blisko dwie godziny trudów nie skorzystałem z zaproszenia i jechałem dalej swoje, tracąc do niego po 10-15 sekund na każdym kilometrze. Straciłem go z oczu po dojechaniu do Pierrepin gdzie kończy się pierwsza, najkrótsza część podjazdu. Pokonanie tego wstępu zajęło mi 15 minut i 55 sekund (ze średnią 14,6 km/h). Francuz skręcił zapewne w prawo ku Fontcouverte i być może dalej na La Toussuire, gdy tymczasem mnie jak i z wolna rozgrzewającego się Darka czekał teraz mini-zjazd o długości 2,37 kilometra kończący się na wysokości potoku Ruisseau Le Merderel.

Druga kwarta wspinaczki była dłuższa jak i trudniejsza od pierwszej. Wiodła ona krętą drogą z pięknym widokiem na Combe Berard. Skala trudności rosła, zaś temperatura dość szybko spadała. Na wysokości 1000 metrów n.p.m. było już tylko 11 stopni. Wspinaliśmy się pod górę w sumie przez 7,14 kilometra, przy czym pierwsze 5,63 km miało „trudne do przełknięcia” średnie nachylenie 8,5 % i max. ponad 13 %,  zaś kolejne 1,51 km było prawie płaskie. Pokonanie tego odcinka zajęło mi 28 minut i 23 sekundy (ze średnią 13,7 km/h na sztywnym fragmencie i 26,9 km/h gdzie droga wyraźnie odpuściła). Półtorakilometrowe „falsopiano” było zwiastunem kolejnego mini-zjazdu. Ten drugi „odpust” miał zaś długość 1,82 km i kończył się na wysokości około 1200 metrów n.p.m. Dokładnie na rozdrożu Belleville, skąd w lewo przez most nad niewielką tamą odchodzi szlak ku wykorzystywanej na CdDL przełęczy Mollard. W tym miejscu miałem już za sobą 15,2 km wspinaczki na Croix-de-Fer. Byłem na półmetku wzniesienia, pokonawszy 52 % dystansu i tylko 42 % przewyższenia. Pozostałe nam do przejechania 14 kilometrów podzielić trzeba na dwie wyraźne „połówki” z przejściem na ulicach urokliwie położonej wioski Saint Sorlin-d’Arves. Trzecia kwarta wspinaczka to 7,19 kilometra wzdłuż potoku L’Arvan. Przyjemny odcinek o średnim nachyleniu 4,4 %, który pokonałem w 21 minut i 26 sekund podróżując z prędkością 20,4 km/h. We wspomnianym Saint-Sorlin czyli na wysokości około 1500 metrów n.p.m. było już tylko 8 stopni i podnosząc wzrok można było dostrzec przyprószone nocnym śniegiem górskie łąki. Jak się wkrótce okazało biał puch przetrwał na wysokości powyżej 1900 metrów n.p.m. W górnej części owej wioski na prostej drodze otworzyły się przed moimi oczyma wrota do ostatniej kwarty naszej wspinaczki.

Po minięciu ostatnich zabudowań zwężona szosa zaczyna wić się serpentynami. To w tym miejscu przed rokiem ku zgryzocie polskich kibiców Sylwek Szmyd musiał poczekać na przegranego Damiano Cunego. Finałowa kwarta Croix-de-Fer to zdecydowanie nie przelewki, w sumie 6,71 kilometra przy średnim nachyleniu 8 i maximum prawie 12 %. Jej pokonanie zajęło mi przeszło pół godziny, a dokładnie 30 minut i 54 sekund ze średnią 13,1 km/h. Cała góra miała 1503 metry przewyższenia i długość 29,1 kilometra, a więc średnie nachylenie 5,16 %. Jej pokonanie zabrało mi 1 godzinę 44 minuty i 20 sekund  czyli jechałem z prędkością 16,734 km/h, zaś VAM miałem adekwatny do profilu wzniesienia tzn. tylko 864 m/h. Na przełęczy mimo zimowej scenerii zastałem co najmniej kilkanaście osób, choć większość z nich – co zrozumiałe wobec 7 stopni Celsjusza – „zadekowała się” w tutejszej restauracji na parterze Chalet Col de la Croix de Fer. Ja również się tam udałem na gorącą kawę i ciastko. Nadspodziewanie chłodne powietrze z pewnością nie było sprzymierzeńcem mego profesjonalnie „wycieniowanego” kolegi. Stąd też czekać przyszło mi dobry kwadrans, albowiem Darek wspinał się przez 1 godzinę 59 minut i 30 sekund. Na robieniu zdjęć i gościnie pod ciepłym dachem zeszło nam kolejnych 25 minut. Na zjeździe mimo chłodu warto było się kilka razy zatrzymać celem uwiecznienia biało-zielonej scenerii oraz co ciekawszych wytworów natury i człowieka. Dopiero gdy za Pierrepin temperatura zaczęła się zbliżać ku wyjściowym 15 stopniom Celsjusza pozwoliłem sobie na odrobinę szybszej jazdy i docisnąłem do 60 km/h. Około szesnastej było  po sprawie. W nogach mieliśmy 58 kilometrów i 1782 metry przewyższenia – ostatnie chłodne godziny na sabaudzkich szosach. Teraz czekał nas jeszcze 250-kilometrowy przejazd samochodem przez Grenoble i Valence do Gite Chenavari, położonym na wzgórzach ponad wioską Rochemaure, na zachodnim brzegu Rodanu.