banner daniela marszałka

L’Etape du Tour – cz. I

Autor: admin o poniedziałek 20. lipca 2009

Nadszedł w końcu dzień, którego oczekiwaliśmy od tygodnia. Dla mnie trzeci, zaś dla Darka drugi start w L’Etape du Tour – razem jechaliśmy przed trzema laty w alpejskiej edycji na trasie z Gap do L’Alpe d’Huez. Jak przystało na imprezę tego typu poranny start zmusił na nas do pobudki o godzinie piątej. O wpół do szóstej śniadanie przygotowane przez naszą gospodynię dla czterech kolarzy, którzy zalęgli się tego weekendu pod jej dachem. Oprócz naszej dwójki do startu w L’Etape szykowali się tu również dwaj starsi panowie m.in. Belg przybyły do Prowansji w ramach wakacyjnej podróży z małżonką. Kilka minut po szóstej ruszyłem do Montelimar. Darek nie martwiący się o miejsce startowe podążył moim śladem po kwadransie. Na krętym zjeździe do Rochemaure, który w półmroku prowadził po chropowatej szosie, tu i ówdzie przyprószonej żwirem modliłem się tylko by nie przebić dętki. Po dojechaniu do mostu nad Rodanem dostrzegłem pierwszego kolarza, który zmierzał w tym samym co ja kierunku. Wkrótce pojedynczo i grupkami z bocznych dróg zaczęli się dołączać inni tak, iż jeszcze przed wjazdem do miasta stanowiliśmy około 20-osobową grupę. Organizator przewidział wystrzał startera o godzinie siódmej. Oczywiście była to realna pora wylotu tylko dla stojących w pierwszych rzędach faworytów imprezy oraz różnej maści VIP-ów jak ex-profi, przedstawiciele sponsorów lub ludzie sławni z innych dziedzin życia. Do wyścigu zapisała się rekordowa liczba aż 9500 uczestników z 50 krajów, w tym 3230 osób spoza Francji. Cały ów mega-peleton został podzielony na osiem sektorów, z których każdy liczył sobie od 600 do 1500 kolarzy. Sektory zamykano już około wpół do siódmej. Na szczęście Montelimar leżące na wysokości 120 metrów n.p.m. należy do najcieplejszych miast we Francji, dzięki czemu bezczynnie oczekując na swój start mimo poranka mogliśmy cieszyć się przyjazną temperaturą 17 stopni.

Podobnie jak dwunastu innych Polaków spośród 28-osobowej grupy zapisanej na wyścig za pośrednictwem agencji „cycling holidays” mego kolegi Konrada Kucharskiego znalazłem się na starcie w sektorze piątym (przewidzianym dla numerów od 3001 do 4500). Przybywszy na zlot dość wcześnie znalazłem sobie miejsce z przodu naszej „czerwonej strefy”, więc faktycznie miałem przed sobą kilkaset osób mniej niż mógłby na to wskazywać mój numer startowy 3938. Niestety w tak nieprzebranej masie amatorów kolarstwa mimo kontaktu telefonicznego nie udało mi się odszukać Konrada. Na starcie ani też na trasie nie miałem kontaktu z żadnym z paru znanych mi osobiście członków „polskiej drużyny”. Z daleko posuniętej ostrożności procesowej organizatorzy zarezerwowali na start całego roju cyklistów aż 40 minut i w sumie niewiele się pomylili, bowiem „straż tylna” tego wojska otrzymała pozwolenie na wymarsz po upływie pół godziny. Mój sektor otwarto o godzinie 7:11, zaś po dwóch dalszych minutach przekroczyłem linię startu. Zgodnie z harmonogramem wyścigu czołówka w tym samym momencie była już zapewne w miejscowości Espeluche na ósmym kilometrze trasy. Wszystkich nas czekało teraz 170 kilometrów jazdy po drogach departamentów Drome i Vaucluse z siedmioma dającymi się wyróżnić podjazdami. Sześć pierwszych wzniesień można by śmiało przenieść w polskie Beskidy czy Sudety i na tle naszych gór niczym szczególnym by się one nie wyróżniły. Podobnego zdania byli zapewne włodarze z ASO bowiem tylko cztery z nich postanowili sklasyfikować, w trzech przypadkach przyznając status premii trzeciej kategorii. Cała szóstka razem wzięta nie była równie ciężka jak jedyna w swoim rodzaju, mająca nas dobić na koniec „Góra Wiatrów”. Na trasie przewidziano trzy bufety. Dwa pełne czyli strawa & napitek w Buis-les-Baronnies (na 76 km) i Bedoin (148,5 km) oraz oferujący tylko napoje mały bufet przy Chalet de Reynard (164 km). Z kolei ambicjom „maruderów” zagrażały dwie strefy eliminacji. Pierwsza w Sault (113 km) gdzie trzeba było dotrzeć do 13:00, zaś druga u podnóża Mont Ventoux we wspomnianym Bedoin, którą należało minąć przed godziną 14:50.

Analizując trasę wyścigu przed startem oceniałem ją jako łatwiejszą i dzięki temu szybszą niż dwie poprzednie edycje L’Etape du Tour, w których miałem dotąd okazje wystąpić. Swoje możliwości na takim szlaku oceniałem na sześć do sześciu i pół godziny jazdy. Mając na karku 33 wiosny zaliczony byłem do kategorii B (zawodnicy w wieku do 30 do 39 lat) co oznaczało, iż chcąc sobie zasłużyć na złoty dyplom muszę uzyskać czas max. 6 godzin i 5 minut, zaś do dyplomu srebrnego wystarczy mi czas nawet o trzy kwadranse gorszy. Począwszy od sezonu 2005 przejechałem tuzin podobnych imprez, niekiedy docierając od mety ostatkiem sił. Dlatego będąc dobrego zdania o swych możliwościach po tygodniu spędzonym w Sabaudii, lecz jednocześnie „wiedząc” jak trudne zadanie czeka na mnie na ostatnich 20 kilometrach założyłem sobie realizacje taktyki ambitnej, lecz bez napadów ułańskiej fantazji. Dysponując znacznie wyższym numerem startowym niż w 2007 roku zakładałem, iż niemożliwe będzie osiągnięcie tak wysokie miejsca jak w Pirenejach kiedy to sklasyfikowany zostałem na 313 miejscu, z 325-tym czasem wyścigu. Tym razem celem maximum było dla mnie przedarcie się do strefy top-500, zaś planem minimum miejsce w pierwszym „tysiaku” startujących. Założyłem sobie mocną jazdę tak pod górę jak i na płaskim tzn. przeskoczenie możliwie największej liczby konkurentów na pierwszych 50 kilometrach. Potem zaś włączyć chciałbym tryb oszczędny czyli mocne tempo na podjazdach, lecz raczej chowanie się w peletonach podczas równinnych odcinków i przeskoki między grupkami tylko w dogodnych okolicznościach czyli w jakimś godnym towarzystwie, a więc bez większego nadwątlenia sił własnych.

Na początek kilka zakrętów na ulicach miasta i po chwili wyjazd w kierunku południowo-wschodnim na prowincję. Podczas tego rodzaju masowych imprez trzeba nad wyraz uważnie dbać o swe bezpieczeństwo. Ruch jak w mrowisku. Wielokilometrowy peleton przypomina rzekę, której nurty szybsze i wolniejsze stanowią grupy zawodników jadących z bardzo różną prędkością. Co do zasady ci mocniejsi zgodnie z zasadami ruchu drogowego szukają swej okazji do awansu po lewej stronie szosy, stąd i ja nie raz podłączałem się do takiego pociągu, okazjonalnie występując w roli maszynisty. Najszybciej nadrabianie pozycji szło mi na podjazdach, zaś pierwszy ze wspomnianych sześciu „maluchów” wyrósł przed nami już po kilkunastu kilometrach. Na dzień dobry należało pokonać Cote de Citelle (428 m. n.p.m., na 18 km) – górkę trzeciej kategorii o długości 5,23 km przy średnim nachyleniu 3,9 %. Uporałem się z nią w 13 minut i 12 sekund przy prędkości 24,2 km/h. Potem dość łatwy zjazd, na którym rozwinąłem prędkość do 54 km/h i kolejny mały podjazd – tym razem niesklasyfikowany – w okolicy wioski Rousset-les-Vignes (447 m. n.p.m., na 36 km). Wymiary podobne do Citelle czyli 5,37 km przy średniej 3,1 %. Hopka do pokonania w mocnym tempie i na dość twardym obrocie o czym świadczy moja średnia 29,2 km/h. Pagórek połknięty w 11 minut i 14 sekund.

Wszystko to „przedbiegi”, ale po godzinie jazdy można już się zorientować, który z sąsiadów prezentuje zbliżony do naszego poziomu. To pozwala wziąć paru tego typu „delikwentów” pod lupę, mając ich koszulki za swego rodzaju wyznacznik, w którym miejscu większej grupy warto przebywać by nie znaleźć się po złej stronie w razie pęknięcia naszego oddziału. Do Nyons czyli pierwszego miasteczka na trasie wyścigu dotarliśmy po pokonaniu 44 kilometrów. A jako, że zajęło mi to niespełna blisko 78 minut moja średnia prędkość na odcinku otwarcia wyniosła 34 km/h. Za miastem należało skręcić w lewo by wjechać na 10-kilometrowy odcinek po drodze N-94 w górę rzeki Eygues. Po odbiciu na południe ku wiosce Sainte-Jalle szosa nadal bardzo delikatnie się wznosiła tak, iż jazda w grupie z prędkością ponad 36 km/h nie stanowiła większego problemu. Okazję do kolejnego awansu w wyścigowej hierarchii dała mi druga premia górska trzeciej kategorii czyli Col d’Ey (718 m. n.p.m., na 70 km). Podjazd nieco poważniejszy od dwóch pierwszych. Zbliżony do nich pod względem długości tzn. 6,01 km, lecz bardziej stromy tzn. z przyzwoitą średnią 5,1 i max. 8,2 %. Stąd też wspinaczka choć płynna to nieco wolniejsza czyli 17 minut i 8 sekund przy przeciętnej 21,2 km/h. Zgodnie z ostrzeżeniem podanym przez organizatorów na zjeździe z tej przełęczy trzeba było bardziej uważać. Kilka technicznych, ciasnych zakrętów na wąskiej i nie najlepszej jakości szosie. Straciłem trochę pozycji nie przekraczając w tym miejscu prędkości 49 km/h. Zaraz po zjeździe minąłem pierwszy bufet w Buis-les-Baronnies bez postoju, łapiąc tylko w locie małą butelkę wody.

Po krótkim odcinku na z grubsza płaskim terenie dotarłem do wioski Eygaliers gdzie zaczynał się czwarty tego dnia, acz trzeci klasyfikowany podjazd. Była to Col de Fontaube (635 m. n.p.m., na 92 km) czyli jedyna na trasie premia górska czwartej kategorii. Nieco dłuższa, acz łagodniejsza od Citelle i d’Ey miała bowiem 7,63 km przy średniej 3,4 %. Znowu atak lewą stroną, a gdzie trzeba mały slalom. W sumie 17 minut i 53 sekundy jazdy pod górę przy prędkości 25,9 km/h. Na szczycie Fontaube po raz pierwszy tego dnia można było dojrzeć w oddali ogołocony z drzew wierzchołek Mont Ventoux. Na zjeździe straciłem kontakt ze swoją grupką przez co kilka kolejnych kilometrów na pograniczu Drome i Vaucluse upłynęło mi na desperackiej pogoni pod hasłem „siła złego na jednego”. Jak by tego było mało w tym samym czasie dziabnęła mnie w palec prawej dłoni jakaś osa przysiadła na kierownicy, najpewniej znęcona w to miejsce kroplami słodkiej zawartości bidonu. Koniec końców udało mi się dopaść mój peletonie i wraz z nim rozpocząć piąty podjazd, który prowadził do wioski Aurel (769 m. n.p.m., na 110 km) położonej na płaskowyż przed miasteczkiem Sault. Wzniesienie to nie doczekało się kategoryzacji podczas tegorocznego TdF, choć przewyższenie miało nieco większe niż Citelle, zaś średnie nachylenie wyższe od Fontaube. Jego wymiary to 6,11 km przy średniej 3,6 %. Jego pokonanie zajęło mi 15 minut i 13 sekund przy przeciętnej 24,5 km/h.

Było już wpół do jedenastej i powietrze zdążyło się rozgrzać do 26 stopni (minimalną temperaturę tzn. 14 zanotowałem na Citelle). Upał zaczynał dokuczać i skończyły mi się zapasy wody w bidonie. Dlatego w Sault zatrzymałem się dosłownie na 20 sekund by uzupełnić zapasy. Co ciekawe w miejscowości tej rozpoczyna się trzecie, najmniej znane i nigdy nie wykorzystane na „Wielkiej Pętli” podejście pod Mont Ventoux. Mało atrakcyjne, bo znacznie łatwiejsze od obu zachodnich opcji. Oczywiście wzorem zawodowców z TdF również uczestnicy L’Etape du Tour mieli pogardzić wschodnim obliczem „Góry Wiatrów” i zmierzyć się z Prowansalskim Olbrzymem w jego najbardziej klasycznej postaci. Zanim jednak mogłem przystąpić do tej niezrównanej walki musiałem pokonać ostatniego z sześciu karłów. Parę kilometrów za Sault wśród fioletowych pól lawendy zaczynał się bowiem trzeci podjazd trzeciej kategorii, a mianowicie Col du Notre Dame-de-Abeilles (996 m. n.p.m., na 127 km). Dziwna to góra. Stromy kilometr niemal na dzień dobry, z fragmentem przekraczającym nawet 11 %. Potem zaś pięć na ogół bardzo łatwych kilometrów i na koniec gdy już się wydaje, że wjechaliśmy na szczyt mały „roller-coaster” czyli po kilkaset metrów interwału: dół-góra, dół-góra. W sumie zaś 8,2 km długości przy średnim nachyleniu 4,5 %. Jednym słowem trochę zabawy z przełożeniami. Jak dla mnie 22 minut i 6 sekund wspinaczki przy średniej 22,4 km/h.

Znacznie trudniej byłoby od przeciwnej strony, gdyż zjazd do Villes–sur-Auzon okazał się być bardzo szybki, a niekiedy wręcz niebezpieczny. W sumie blisko 11,5 kilometra „na łeb na szyję”, ze stratą 680 metrów w pionie. W dodatku w kompletnie odsłoniętym, a przez to bardzo wietrznym terenie. Tutaj też osiągnąłem maksymalną prędkość na całym wyścigu czyli 66,6 km/h. Dochodziło południe, więc i temperatura pikowała do 31 stopni Celsjusza. Stąd 12-kilometrowy pagórkowaty odcinek przed Bedoin nie należał do przyjemnych, tym bardziej że znaleźli się harcownicy (a pośród nich niespokojna niewiasta) gotowi zburzyć spokój w grupie, której większość członków niczego bardziej nie pragnęła jak zaoszczędzić odrobinę energii przed tym co miało dopiero nastąpić. Na bufecie w Bedoin postanowiłem nie oszczędzać. Zjadłem ile trzeba, zabrałem zapasy wody – w sumie postój kosztował mnie dwie minuty. Do punktu pomiaru czasu przed finałowym podjazdem dojechałem w czasie 4 godzin 35 minut i 31 sekund czyli ze średnią prędkością 32,729 km/h. Biorąc pod uwagę wynik uzyskany na „siostrzanym” (z uwagi na długość i przewyższenie) wobec Mont Ventoux podjeździe pod Madeleine tego rodzaju górę mógłby pokonać w półtorej godziny. Czyli tym sposobem złamać „złotą barierę” 6 godzin i 5 minut. Jednak jazda na świeżości przy umiarkowanej temperaturze to jedno, zaś podobna wspinaczka po 150 kilometrach wyścigu, w dodatku przy coraz mocniej piekącym słońcu to już zupełnie inna historia.