Val Pelouse
Autor: admin o wtorek 6. czerwca 2017
DANE TECHNICZNE
Wysokość: 1728 metrów n.p.m.
Przewyższenie: 1371 metrów
Długość: 16,3 kilometra
Średnie nachylenie: 8,4 %
Maksymalne nachylenie: 12,7 %
PROFIL
SCENA
Początek w La Rochette (Sabaudia). To niespełna 4-tysięczne miasteczko w południowo-zachodniej Sabaudii. Położone jest w pobliżu drogi D925 biegnącej z Aiton do Pontcharra w departamencie Isere. Do stolicy Sabaudii czyli Chambery dojechać stąd można w nieco ponad pół godziny. Centrum La Rochette skupia się wokół drogi D202 i leży nad rzeczką Le Gelon, będącą lewym dopływem Izery. Najbardziej znanym kolarskim wzniesieniem zaczynającym się w tej miejscowości jest 18,5-kilometrowy, mocno nieregularny zachodni podjazd na Col du Grand Cucheron (1188 m. n.p.m.). To przełęcz pięciokrotnie wykorzystana na trasach Tour de France. Po raz ostatni od tej strony przejechana w 1998 roku, na wspomnianym już przeze mnie etapie do Albertville. Tym niemniej znacznie trudniejsze wyzwanie czeka kolarzy na południe od miasta. Jest nim przeszło 16-kilometrowa wspinaczka do zapomnianej przez narciarzy stacji La Montagne d’Arvillard alias Val Pelouse. Znalazłem ją oczywiście dzięki „archivio salite” i „cyclingcols”. Jednak więcej o tym miejscu dowiedziałem się czytając napisany w 2013 roku na forum „cyclingnews” wątek pt. „21 HC climbs the Tour should (re)vist” autorstwa użytkownika o nicku Linkinito. Otóż stacja Val Pelouse została wybudowana w latach 1969-76. Jest twórcy mieli nadzieję na powtórzenie ekonomicznego sukcesu innych ośrodków narciarskich w masywie Belledonne. Takich jak: Chamrousse, Les Sept Laux czy Super Collet. Tym niemniej rentowność stacji ponad Arvillard rychło okazała się dyskusyjna. Zaczęła ona przynosić długi i ostatecznie w sierpniu 1986 roku ogłoszono jej upadłość.
Po całym tym pomyśle pozostała droga D208 z 21 serpentynami. Wyraźnie trudniejsza niż równie „pokręcony” szlak do słynnej L’Alpe d’Huez. Poza tym tuż przed szczytem jest niemały parking, zaś na samym końcu niszczejące budynki i coraz bardziej zarośnięty trawą plac z widokiem na północ w kierunku szczytów masywu Bauges. Sam podjazd z pewnością zaliczyć można do grona kilkunastu najtrudniejszych szosowych wspinaczek w całej Francji. Jego podstawowe dane podałem powyżej, lecz warto dodać, iż skala trudności rośnie tu wraz z upływem kilometrów. Na ostatnich 10 kilometrach średnia stromizna wynosi ponad 9,5 % czyli niewiele mniej niż na wschodnim Mont du Chat. Pod tym względem największe francuskie sławy typu: Galibier, Tourmalet czy wspomniana L’Alpe mogą się nabawić kompleksów. Tym większa szkoda, że wzniesienia tego prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy na ekranach Eurosportu. Do wrzucenia w program wyścigu zwykłej premii górskiej wystarczy tylko jakość nawierzchni i wola organizatora. Niemniej Val Pelouse to ślepa droga, więc musiałaby wystąpić w roli etapowej mety. Podobnie jak pobliski Le Collet d’Allevard na Criterium du Dauphine z 2011 roku. Na takie wyróżnienie ze strony A.S.O. trzeba już zaś niemałej kasy, której w tej okolicy po prostu nie ma. Dlatego dopóki nie wydarzy się jakiś cud „profi” będą mogli na tej górze co najwyżej trenować.
AKCJA
Plan na pierwszy w pełni wspólny dzień w Sabaudii mieliśmy ambitny. Pierwszym punktem wtorkowego programu była wycieczka do La Rochette i wspinaczka do wyżej opisanej narciarskiej stacji-widmo czyli Val Pelouse. Drugie wyzwanie mieliśmy sobie wybrać w drodze powrotnej do bazy. W grę wchodziły dwa wzniesienia. Łatwiejszą opcją był niespełna 10-kilometrowy podjazd z Chamoux-sur-Gelon na Col de Champ-Laurent (1116 m. n.p.m.), przetestowany na Tour de France w 1980 roku. Natomiast trudniejszą alternatywą, nieznana profesjonalnym wyścigom, blisko 16-kilometrowa wspinaczka z Notre-Dame-des-Millieres do Chalet d’Ebaudiaz (1630 m. n.p.m.). Obie ze średnim nachyleniem powyżej 8 %. Ta druga z uwagi na swą długość w sumie niewiele łatwiejsza od Val Pelouse. Niestety tego dnia sprzysięgły się przeciw nam alpejskie niebiosa. W dolinie Tarentaise lało od rana. Sytuację przed godziną jedenastą najlepiej ilustruje filmik nakręcony przez Darka z balkonu naszej rezydencji. Stalowo-szare niebo jak okiem sięgnąć, znikąd nadziei na przejaśnienie. Tym niemniej byliśmy zdeterminowani, by każdego dnia zaliczyć choć jedno wzniesienie. Zatem mimo nie najlepszych widoków na najbliższe godziny ruszyliśmy na zachód w poszukiwaniu lepszej pogody. Ostatecznie mieliśmy wszak wsiąść na swe karbonowe rumaki dobre 60 kilometrów od bazy. Przynajmniej jeśli wziąć za miarę dystans drogowego transferu, bowiem w linii prostej do La Rochette było nieco bliżej. Chciałem wierzyć, że w ciągu dnia aura się poprawi, zaś oczekiwana zmiana pogody jak zwykle nadejdzie od zachodu.
Niestety po przyjeździe na miejsce powitał nas rzęsisty deszcz. Zaparkowaliśmy zatem przy placu Alberta Rey i czekaliśmy u podnóża góry na poprawę warunków. Nie można powiedzieć by było zimno. Temperatura oscylowała w pobliżu 20 stopni. Niemniej soczyste opady zniechęcały do jazdy. Dopiero gdy zaczęły słabnąć, zmieniając się w mżawkę, opuściłem samochodową kryjówkę. Ubrałem się cieplej niż zwykle i do wspólnej jazdy namówiłem Romka. Pozostali kompani postanowili jeszcze chwilę poczekać. Wystartowaliśmy o wpół do pierwszej wjeżdżając na prowadzącą lekko pod górę Avenue Maurice Franck. Po przejechaniu 500 metrów skręciliśmy w prawo trzymając się drogi D209. Gdybyśmy w tym miejscu odbili w lewo to szosą D207 moglibyśmy dotrzeć na przełęcz Grand Cucheron. Pierwszy 2,5-kilometrowy odcinek podjazdu czyli sam dojazd do Arvillard był stosunkowo łatwy. Nachylenie ani przez moment nie przekroczyło na nim 7 %. We wspomnianym miasteczku należało skręcić w lewo, by wjechać na drogę D208, której trzymać mieliśmy się już do samej mety. Przez chwilę niebo przejaśniło się na tyle, że zaczęliśmy żałować, iż wzięliśmy z sobą „zbędne ciuchy”. Stromizna stopniowo rosła, zaś my mijaliśmy ostatnie miejscowości na tym szlaku: La Chaz (po 4,1 km od startu) i Le Molliet (5,5 km). Dwieście metrów po wyjechaniu z tej drugiej wjechaliśmy do lasu, który towarzyszyć miał nam już do końca wspinaczki. Niemal od razu stromizna poszybowała na poziom 12,3 %. Potem w środkowej fazie wzniesienia nachylenie jeszcze pięciokrotnie przekroczyło poziom 12 %.
Jechaliśmy zgodnie, od czasu do czasu zmieniając się na prowadzeniu. Góra była ciężka, ale przynajmniej równa. Trzeba było tylko wyczuć na ile nas stać w tych warunkach i trzymać się swego rytmu jazdy. Okazało się, że na stromym 11-kilometrowym odcinku za Le Molliet optymalnym tempem była dla nas prędkość około 10,5 km/h. Im bliżej byliśmy szczytu tym bardziej niepokoiły nas ciemniejące chmury. W samej końcówce ponownie zaczęło kropić. Przejechaliśmy przez parking, minęliśmy przydrożne tablice i wzięliśmy ostatni zakręt w prawo. Zatrzymaliśmy się po kolejnych stu metrach, gdyż skończył nam się asfalt pod kołami. Według stravy cały podjazd o długości 15,8 kilometra przejechaliśmy w 1h 23:12 (avs. 11,4 km/h i VAM 949 m/h). Stanęliśmy by przebrać się na zjazd i zrobić parę pamiątkowych zdjęć. Gdybyśmy pojechali nieco dalej wąskim, kamienistym szlakiem pośród drzew zapewne dotarlibyśmy do ruin po upadłej stacji narciarskiej. Niemniej było chłodno (tylko 11 stopni) i wzmagał się deszcz, więc postanowiliśmy czym prędzej ewakuować się z tego miejsca. Zazwyczaj pokonanie podjazdu to 90 % czekającego nas wyzwania. Następujący po nim zjazd jest nagrodą za wcześniejszy wysiłek. To czysta przyjemność, acz podszyta pewną dozą ryzyka. Niemniej tego dnia droga w dół wcale nie była dla mnie łatwiejsza od wspinaczki. Romek zjechał do La Rochette bez żadnego przystanku. Ja mimo złej pogody chciałem tu i ówdzie strzelić „fotkę”. Zjeżdżałem zatem wolniej i już po trzech kilometrach złapało mnie oberwanie chmury. Po szosie płynęły takie potoki wody, iż zacząłem tracić zaufanie do hamulców w swym rowerze. Do tego jeszcze temperatura spadła do 8 stopni.
Zatrzymałem się już na trzecim wirażu. Do miasta miałem stąd jeszcze 12,5 kilometra drogi i jakieś 1000 metrów w pionie. Skryłem się pod drzewami, co jednak niewiele poprawiło moją sytuację. Dygocąc z zimna ujrzałem Tomka jadącego w ścianie deszczu i to całkiem żwawo. Oczy przecierałem ze zdumienia, że jeszcze ktoś porwał się do walki z tą górą i wrogimi siłami natury. Po 10 minutach postoju ruszyłem dalej. Początkowo ze względów bezpieczeństwa nawet „szedłem z buta”. Wkrótce naprzeciw siebie ujrzałem ciepłolubnego Darka. Okazało się, że Tommy, Dario i Pedro ruszyli do boju 40 minut po mnie i Romku. Dwaj pierwsi chcieli zaliczyć umówione Val Pelouse. Natomiast Piotr przymierzał się do łatwiejszego Grand Cucheron, lecz przeoczył wspomniany skręt w lewo na wylocie z La Rochette. Ostatecznie zniesmaczony pogodą Pedro przejechał tylko 18 kilometrów na pagórkowatym szlaku do Allevard i z powrotem. Dzięki temu jako pierwszy wrócił na parking i gdy tylko dojechał do niego Romek, obaj ruszyli z odsieczą swym kolegom walczącym o przetrwanie na deszczowej górze. Mnie spotkali w trakcie przejazdu przez Arvillard. Nie powiem, kusiło mnie by wskoczyć do ich samochodu, czym prędzej się ogrzać i osuszyć. Niemniej byłem już blisko La Rochette i najgorsze miałem za sobą. Powiedziałem im by czym prędzej jechali po Tomka i Darka. Ja mogłem poczekać na wszystkich w mieście. Miałem przy sobie jeden z kluczyków do Darkowego Fiata Scudo i tym samym dostęp do ręczników oraz suchej odzieży na zmianę. Tomek wjechał na górę w czasie 1h 34:34. Darek potrzebował na to 1h 31:11, lecz dotarł na szczyt nieco później z uwagi na kilkuminutowy postój pod koniec dziewiątego kilometra. Obaj zostali następnie przechwyceni przez wóz techniczny Piotra i Romana po niespełna 3 kilometrach zjazdu. Będąc już razem na dole poszliśmy na zakupy do podmiejskiego supermarketu. Po takim „laniu z niebios” nikt z nas nie miał ochoty na drugą wspinaczkę.
GÓRSKIE ŚCIEŻKI
www.strava.com/activities/1024007874
http://veloviewer.com/activities/1024007874
ZDJĘCIA
FILM