banner daniela marszałka

Montgenevre & Granon

Autor: admin o środa 22. lipca 2009

Po relatywnie lekkim wtorku nie zamierzałem się już więcej oszczędzać. Tym bardziej, że 22 lipca mieliśmy pełen dzień do naszej dyspozycji. Wykorzystanie samochodu na niedługi dojazd otwierało zaś przed nami kilka ciekawych alternatyw przy wyborze trasy dziesiątego etapu naszej letniej przygody. Podobnie jak w Sabaudii zwiedzanie rejonu postanowiłem zacząć od wypadu na północ. W tych okolicach interesowały mnie dwa wzniesienia. Na przystawkę podjazd pod przełęcz Montgenevre, zaś jako danie główne znacznie trudniejsza wspinaczka na przełęcz Granon. Pierwsza niższa i „cywilizowana”, będąca częścią popularnego szlaku z Grenoble do Turynu. Druga wyższa i „dzika”, położona na uboczu głównych traktów, u kresu drogi donikąd. Naszą bramą do obu podjazdów miało być Briancon, dobrze znane kibicom kolarskim z wielu relacji w Eurosporcie. Historyczne centrum tej miejscowości leży na wysokości 1326 metrów n.p.m. co czyni zeń najwyżej położone miasto we Francji. Natomiast w całej Europie tylko szwajcarskie Davos może spoglądać nań „z poczuciem wyższości”. Gościłem w tym miasteczku już kilkakrotnie m.in. jako widz na mecie etapu Tour de France 2005 czy też przelotnie jako uczestnik L’Etape du Tour 2006. Jednak dopiero teraz dostałem szansę wjechania do serca tej silnie ufortyfikowanej miejscowości.

Z bazy w Saint-Marcellin wyruszyliśmy około dziesiątej. Po 41 kilometrach szybkiej podróży drogą N-94 dotarliśmy do Briancon, gdzie zaparkowaliśmy w dolnej części miasta, na ulicy Ludwika Pasteura. Nieopodal tego miejsca zaczyna się podjazd pod słynną Col d’Izoard. To wzniesienie nie było jednak na mej „liście życzeń”, gdyż zwiedziłem podczas swych pierwszych wypraw do Francji. Cały dzień mieliśmy spędzić na drogach departamentu o wiele mówiącej nazwie Hautes Alpes czyli Wysokie Alpy. Pod paroma względami był to etap „tylko dla orłów”. Nie chodzi mi przy tym o skalę trudności środowego programu, lecz pułap na którym miała się odbyć nasza przejażdżka. Cała trasa powyżej 1200 metrów n.p.m., zaś Col du Granon miała być dla mnie najwyższym punktem podczas tej wyprawy. Przełęcz ta mimo przelotnej znajomości z „Wielką Pętlą” zajmuje poczesne miejsce w historii Touru. O tym z jakiego powodu będę miał jeszcze okazję wspomnieć. Około godziny jedenastej byliśmy już gotowi do drogi, a naszym pierwszym zadaniem było znalezienie drogi wylotowej z miasta ku włoskiej granicy. Na początek jadąc drogą D-902 przejechaliśmy most nad rzeką Durance i jadąc przez Rue de General Barbot dotarliśmy do znanej nam dobrze szosy N-94. Ta wiła się w górę pod postacią trzech kolejno po sobie następujących miejskich alei aż po Champ de Mars (Pola Marsowe) gdzie przybrała wreszcie nie budzącą wątpliwości nazwę Route d’Italie. Tym sposobem wyjechaliśmy z miasta pokonawszy od startu przewyższenie około 120 metrów. Po trzech kilometrach lekkiego podjazdu czekał nas teraz niemal równie długi, lecz prawie płaski odcinek przed wioską La Vachette.

Dopiero w tym miejscu zaczyna się prawdziwa wspinaczka pod Col du Montgenevre (1854 m. n.p.m.). Góra to niezbyt imponująca jak na alpejskie warunki, lecz mająca swój udział w niejednej historii rodem z Tour de France czy Giro d’Italia. Zazwyczaj występowała w roli przedostatniej premii górskiej na etapach z finiszem we włoskim Sestriere. Z jednym wyjątkiem kiedy zakończył się tu górski odcinek TdF 1976, na którym triumfował Holender Joop Zoetemelk. Na niej też podczas skróconego etapu Touru z 1996 roku swój skuteczny atak po żółtą koszulkę rozpoczął „gęsto-krwisty” Duńczyk Bjarne Riis. Wzniesienie to jest regularne czyli bez znaczących różnic między poszczególnymi kilometrami wspinaczki. W środkowej części podjazdu droga wiedzie po gęsto usianych serpentynach. Nieco trudniejszy od reszty wzniesienia jest ostatni kilometr o średnim nachyleniu 7,3 i maximum 10% na 500 metrów przed rondem gdzie zakończyłem swoją wspinaczkę. Jednym zdaniem: premia górska na miarę drugiej kategorii. Dlatego ruszyłem na nią bardzo energicznie tzn. z mniejszym respektem niż zwykłem mieć wobec alpejskich wzniesień. Wbrew pozorom łatwo nie było, ale trzymałem się dzielnie z równym pulsem na poziomie do 160 bpm. W naszym wydaniu podjazd ten miał 7,34 kilometra przy średnim nachyleniu 6 % czyli 440 metrów przewyższenia. Jego pokonanie zajęło mi tylko 25 minut i 22 sekundy – co oznaczało średnią prędkość 17,361 km/h i VAM 1040 m/h. Darek potraktował to wzniesienie bardzo ulgowo i ten sam odcinek przejechał w ledwie 34 minuty i 31 sekund. Mój kolega postanowił zaoszczędzić jak najwięcej sił na groźnie wyglądający Granon.

Na zjeździe zaskoczył nas deszcz. Z początku ledwie kapuśniaczek, lecz w okolicy La Vachette padało już całkiem obficie. Temperatura spadła momentalnie. Na przełęczy było jeszcze 26 stopni, zaś po kilkunastu minutach u podnóża wzniesienia już tylko 18. Byłem pełen obaw co do tego czy w tych warunkach atmosferycznych uda nam się zdobyć bardzo wysoko położony Granon (2413 m. n.p.m.). Jak wiadomo pogoda w górach bywa kapryśna, na co mieliśmy właśnie najświeższy przykład. Natomiast im wyżej teren jest położony, tym bardziej dramatyczny wymiar potrafi przybrać nagła zmiana aury. Postanowiliśmy przeczekać to załamanie pogody. Stanęliśmy przez chwilę na Polach Marsowych w pobliżu północnej flanki murów obronnych miasta. Następnie zjechaliśmy do samochodu aby zostawić w nim mokre ciuchy. Na szczęście niebo nieco się przejaśniło, zaś temperatura wzrosła do 23 stopni. W tak korzystnych okolicznościach ruszyliśmy w drogę na Granon. Początek identyczny jak przed południem, lecz na trzecim rondzie należało zjechać z Avenue Dauphine by przez Avenue Savoie wjechać na szosę D-1091. Po paru kilometrach skręciliśmy w Rue du Pont-Levis i już byliśmy w Saint-Chaffrey. Roboty drogowe zakłóciły nam nieco poszukiwania początku podjazdu. Jednak po wykonaniu małego objazdu, wkrótce znaleźliśmy się we właściwym miejscu o czym przekonywały nas przydrożne tablice.

We Francji można znaleźć kilka kolarskich wzniesień wyższych od Granon. Mam tu na myśli przede wszystkim wielką trójkę z tradycjami czyli: Bonette, Iseran i Galibier. Przed rokiem do grona tego dołączyła również Col Agnel – na wyścigach częściej pokonywana jednak od włoskiej strony. Niemniej żadna z owych przełęczy nie wystąpiła jak dotąd w roli mety górskiego etapu TdF. Granon pojawiła się na trasie Touru tylko raz, ale od razu w najbardziej eksponowanej roli. Na liście podniebnych finiszy wyprzedza użyte w ostatniej dekadzie XX wieku górskie stacje: Val Thorens w Sabaudii i Arcalis w Andorze. Podczas „Wielkiej Pętli” z 1986 roku ze zwycięstwa etapowego cieszył się Eduardo Chozas. Będący dobrym góralem, acz niegroźnym dla liderów, Hiszpan o niemal sześć i pół minuty wyprzedził Szwajcara Ursa Zimmermanna i Amerykanina Grega Lemonda. Co istotniejsze na jej zboczach dokonał się swego rodzaju przewrót pałacowy. Lemond o przeszło trzy minuty zdystansował swego „kolegę” z ekipy La Vie Claire Bernarda Hinault odbierając mu koszulkę lidera wyścigu. Po tym co zobaczyłem na szczycie ciężko mi sobie w tej chwili wyobrazić by tak wielka machina organizacyjna jaką jest współczesny TdF mogła tu zawitać ponownie w najbliższych latach. Granon podobnie jak słynny Puy de Dome wydaje się być obecnie skazany na pełnienie roli surowego recenzenta możliwości amatorów kolarstwa.

Czekał nas teraz podjazd pod wieloma względami podobny do Mont du Chat. Długi na nieco ponad 10 kilometrów, a przy tym bardzo stromy. Wystarczy zerknąć na profil podjazdu by stwierdzić, iż nie ma tu okazji do wypoczynku. Każdy kilometr „trzyma” na poziomie przynajmniej 8 %. Zresztą nie trzeba sobie wbijać w głowę detali tego wzniesienia. Przy drodze ustawione są kamienne bloki informujące kolarskich śmiałków na jakiej wysokości aktualnie się znajdujemy oraz ile kilometrów zostało jeszcze do przejechania. Pozwala to na obliczenie stromizny pozostałego nam do szczytu odcinka. Darek zaczął wspinaczkę w bardzo nietypowy dla siebie sposób. Przejechawszy Montgenevre „na pół gwizdka” miał spory zasób energii i postanowił mocniej mnie przydusić. Na początku wzniesienia dwa-trzy razy odjechał mi na kilka sekund, więc zacząłem się zastanawiać czy nasze role „lidera” i „challengera” się nie odwrócą. Podjazd był stromy, a więc w teorii sprzyjający zawodnikom lekkim. Co prawda po dziesięciu dniach górskich wojaży ważyłem już tylko 71,5 kilograma to jednak wciąż musiałem wozić po górach blisko 15 kilogramów więcej niż Dario. Pod koniec trzeciego kilometra wróciłem na prowadzenie by nie oddać go już do końca wspinaczki. Udało mi się przy tym nie przeszarżować – na całym podjeździe miałem średni puls 154 bpm, przy maximum 162. Zdecydowanie najtrudniejszy okazał się być ósmy kilometr, rozpoczynający się rekordową stromizną rzędu 18 % i zakończony dwoma „wyskokami” na poziom 14-15 %. W samej końcówce wspinaczki co raz bardziej księżycową scenerię ożywiały eleganckie domy z kamienia.

Gdy dotarłem na szczyt mym oczom ukazało się pustkowie. Na nim tylko szutrowy parking, stos barierek i tablica informacyjna. Zdobycie „Jej Wysokości” zajęło 55 minuty i 43 sekundy po przejechaniu 11,4 kilometra dystansu oraz 1053 metrów przewyższenia. Jechałem, więc z przeciętną prędkością 12,276 km/h i jak na me możliwości wysokim VAM 1133 m/h przy średnim nachyleniu podjazdu 9,23 %. Darek nieco osłabł w samej końcówce wykręcając czas 58 minut i 52 sekundy. Pomimo wysokości blisko 2500 metrów n.p.m. oraz wcześniejszego deszczu temperatura na przełęczy była całkiem przyjemna tzn. 20 stopni. Na zjeździe nie mogliśmy się rozpędzić więcej jak do 50 km/h. Po pierwsze szosa była na to zbyt wąska. Poza tym u góry wiał mocny wiatr, zaś w dolnych partiach ochotę do szybszej jazdy odbierały liczne zakręty. Po powrocie do Briancon zachciało nam się wzorem profich podjechać do starej części miasta. Byłem już nieźle umęczony i na stromej Avenue de la Republique (max. 13 %) nie dotrzymałem kroku Darkowi. Mój kolega był pełen energii również wewnątrz warownego grodu, będącego dziełem markiza Vauban. Ze względu na dużą liczbę pieszych turystów odpuściliśmy sobie podjazd po kostce w górę Grand Rue, który zwykł wieńczyć etapy Touru, Dauphine i Giro.  Postanowiliśmy dojechać do najwyższych partii owej starówki wzdłuż prawej flanki murów. Przeszła  mi na to ochota gdy stromizna zaczęła sięgać 20 %. Darek pojechał jeszcze wyżej, zaś ja zjechałem szybciej do samochodu. Byłem wystarczająco ukontentowany swą postawą na obu górskich premiach. W sumie przemierzyłem 66 kilometrów o łącznym przewyższeniu 1917 metrów.