banner daniela marszałka

Fai della Paganella

Autor: admin o czwartek 20. maja 2010

Ruszyliśmy w podróż do Włoch już po północy, a więc de facto 20 maja. Trasa z początku ta sama co podczas naszej wspólnej, zeszłorocznej podróży do Francji. Najpierw nocny i dzięki temu dość szybki przejazd przez polskie drogi, w zasadzie w całości po drodze krajowej nr 6, aż po same Kołbaskowo. Do Niemiec wjechaliśmy już widnym porankiem. Dalej na południe autostrada nr 11, po czym minęliśmy Berlin jadąc wschodnią i południową częścią obwodnicy tego miasta, a na jej końcu wskoczyliśmy na prowadząca aż do Monachium autostradę nr 9. W okolicy Norymbergi szlak włoski rozjechał się z zeszłorocznym francuskim. Stolicę Bawarii jak zwykle ominęliśmy jadąc po wschodniej obwodnicy (droga nr 99) i dalej autostradami nr 8 ku Rosenheim oraz nr 93 ku austriackiej granicy wkroczyliśmy na teren Austrii w Kufstein. Podróż naszą zaczęliśmy w Trójmieście pod gwiaździstym i pogodnym niebem, lecz z biegiem czasu jak zjeżdżaliśmy w dół Niemiec nasze miny rzedły. Zachmurzone niebo, przelotne acz coraz częstsze i mocniejsze opady deszczu, a do tego jeszcze bardzo skromna jak na połowę maja temperatura około 11-12 stopni nie były dobrą zapowiedzią tej wyprawy. Po wjechaniu do Austrii czyli na autostradzie nr 12 do Innsbrucka i dalej na drodze ku przełęczy Brenner (1375 m. n.p.m.) nie było wcale lepiej. Co więcej w miarę zyskiwania wysokości na drodze ku włoskiej granicy temperatura zdążyła jeszcze opaść do ledwie 8 stopni. To wszystko było nie najmilszą wróżbą dla naszej wyprawy.

Pozostało mieć nadzieję, iż po włoskiej stronie czekać będzie na nas zupełnie inna aura. No i stał się cud. W miarę jak zjeżdżaliśmy na południe autostradą nr 22 tzn. wpierw ku Vipiteno, Bressanone i Bolzano oraz dalej w kierunku Trento wraz z biegiem Adygi niebo nad nami pogodniało i temperatura szybko rosła. Dość powiedzieć, że gdy około 15:30 dojechaliśmy w końcu do Mezzocorony po pokonaniu ledwie 116 km od austriacko-włoskiej granicy nie tylko nie było śladu po ciemnych chmurzyskach, ale też powitała nas iście letnia temperatura 25 stopni! U progu B&B Fiamozzi powitał nas Carlo, który oprowadził nas po kwaterze, która stać się miała naszym domem i baza wypadową na następne dwa tygodnie. Na pierwszym piętrze mieliśmy do dyspozycji średniej wielkości pokój służący za sypialnię oraz dzielony z ewentualnymi mieszkańcami drugiego pokoju salon z kuchnią i balkonem oraz łazienkę. Żaden luksus, ale też o przesadne wygody nam nie chodziło. Z grubsza wszystko było na miejscu, a przede wszystkim były warunki ku temu by rano bądź wieczorem przygotować sobie coś ciepłego do zjedzenia. Następne dwie godziny poświęciliśmy na rozpakowanie się, odświeżenie i krótki odpoczynek po kilkunastogodzinnej podróży.

Jednak nie zamierzałem odpoczywać do wieczora. Od naszego przyjazdu do zmierzchu było wszak jeszcze kilka godzin czasu. Istniała więc szansa na to by przy odrobienie samozaparcia wskoczyć na rowery i ruszyć w najbliższe góry jeszcze tego samego dnia. Zgodnie z moim planem miał to być zresztą jedyny dzień podczas naszego pobytu w Mezzocoronie, gdy na rowerową trasę przyszło nam ruszyć bezpośrednio z naszej bazy. Po wielu godzinach spędzonych w samochodzie tego dnia nie mieliśmy czasu i chęci na zwiedzanie terenów położonych nieco dalej od Mezzocorony. Ambitniejsze cele zostawiłem nam na kolejne dni, zaś na czwartek 20 maja zaprogramowałem sobie i Darkowi wypad na wzniesienie Fai della Paganella (989 m. n.p.m.), podjazd jak na alpejskie warunki niewysoki, lecz biorąc pod uwagę przewyższenie i nachylenie całkiem solidny jak na „wieczorek zapoznawczy” z włoskimi Alpami. Do pokonania mieliśmy bowiem 714 metrów w pionie, na przestrzeni 9,2 kilometra co dać miało budzące szacunek średnie nachylenie rzędu 7,7 %. Górka ta nie będąc jako się rzekło wysoka, ani też jakoś strategicznie położona nie pozostawiła trwalszego śladu w historii Giro d’Italia. Niemniej bywała na trasie włoskiego touru niejednokrotnie. Po raz pierwszy w 1973 roku, zaś ostatni raz w sezonie 1998 jako pierwsza z trzech premii górskiej kluczowego dla losów całego wyścigu etapu nr 19 z metą w stacji Montecampione, gdzie na śp. Marco Pantani po wielu soczystych atakach na finałowym podjeździe zmorzył ostatecznie Rosjanina Pawła Tonkowa.

Na spotkanie z Paganellą ruszyliśmy ostatecznie około godziny 18:15, przy przyjemnej temperaturze 26 stopni, lecz jednocześnie smagani dość porywistym wiatrem, który ochoczo hulał w dolinie pośród pól winorośli. Ponieważ B&B Fiamozzi znajduje się przy ulicy San Marco na północno-wschodnim krańcu Mezzocorony to chcąc dojechać do podnóża Paganelli musieliśmy przejechać na drugi kraniec tego miasteczka. Kluczyliśmy nieco wąskimi uliczkami zanim pokonawszy tory linii kolejowej Trento – Mezzana (Val di Sole) znaleźliśmy się w miasteczku Mezzolombardo. Tu wjechaliśmy na drogę krajową SS-43 i skręciliśmy w prawo kierując się na północ szosą wiodącą ku jabłkowej dolinie Val di Non. Ten odcinek był jeszcze płaski, lecz już niebawem tzn. po pokonaniu 4,5 kilometra od naszej bazy przyszło nam skręcić w lewo na drogę prowincjonalną SP-64 aby rozpocząć nasz pierwszy górski test. Każdy z nas zaczął we właściwym sobie stylu. Ja ochoczo do przodu i dość twardo pod nogą, albowiem cały podjazd przejechałem na przełożeniu 39×21. Darek z miękkiego obrotu, własnym tempem rozkręcał swój dieslowski silnik. Początek podjazdu wiódł licznymi serpentynami, gdzie korzystając z technicznych zakrętów dwóch motocyklistów urządziło sobie prywatną sesję treningową na maszynach z gatunku MotoGP. Pierwsze kilometry przyszło nam więc pokonać w atmosferze nie licującej ze spokojem tutejszej okolicy.

Podjazd jak widać na załączonym obrazku praktycznie ani przez chwilę nie odpuszczał. Cały czas „trzymał” na poziomie od 7 do 9 % nachylenia. W najbardziej stromym momencie tzn. po przejechaniu 8,05 km stromizna sięgnęła nawet 13%. Udało mi się go pokonać go w 38 minut przy średniej prędkości 14,526 km/h i wielce zachęcającym (jak na początek wyprawy) wskaźniku VAM 1127 m/h. Gorszą wiadomością był fakt, iż na górze było 16 stopni co biorąc pod uwagę wiatr oraz spocone wysiłkiem ciało i lekki strój zapowiadało raczej rześki wieczorny zjazd z powrotem do bazy. Około czternastu minut przyszło mi czekać na spokojnie jadącego Darka, a gdy wykonaliśmy już nasze pamiątkarskie zdjęcia przy tablicach ruszyliśmy dalej ku miejscowości Andalo, choć była już wpół do ósmej. Wnioskując z faktu, iż Andalo leży na wysokości 1042 m. n.p.m. spodziewałem się delikatnego falsopiano na odcinku kolejnych 6-7 kilometrów. Tymczasem jadąc przez centrum Fai della Paganella i dalej przez osadę Santel mieliśmy okazje zmierzyć z paroma krótkimi schodkami, z których jeden miał nawet fragment blisko 12%. W sumie wjechaliśmy na poziom około 1150 metrów n.p.m. i ponieważ wokół nas co raz bardziej szarzało zatrzymaliśmy się by zdecydować się co dalej robić.

Darek postanowił zawrócić i powolutku zjechać do Paganelli gdzie mieliśmy się spotkać przed zasadniczym zjazdem w dolinę. Ja tymczasem zjechałem jeszcze na drugą stronę „siodełka” i po niespełna dwóch kilometrach dojechałem do pierwszych domostw Andalo, które oczom przybyszów reklamuje się jako baza treningowa narciarzy-alpejczyków z reprezentacji USA. Na dalszą jazdę w tym kierunku nie było już czasu, więc zawróciłem w kierunku Paganelli. Darka spotkałem już w Santel skąd rozpościerał się piękny, acz zacieniony już widok na Dolinę Adygi. Kilka dalszych zdjęć stuknęliśmy na ulicach Fai della Paganella gdzie można było zawiesić oko na żółtym kościółku z dzwonnicą i paru starszych budynkach. Potem już z racji chłodu (13 stopni) oraz niknącego światła słonecznego bez zbędnych przystanków, ale też bez szaleństw (mój max. 54 km/h) zjechaliśmy ku drodze SS-43. Na dole zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy co ciekawszych budowlach i około 20:45 zjechaliśmy do bazy pokonawszy – w moim przypadku – dystans 41,8 kilometra o łącznym przewyższeniu 947 metrów.