banner daniela marszałka

Mendola & Monte Penegal

Autor: admin o piątek 21. maja 2010

Bazując na swym siedmioletnim doświadczeniu w potyczkach z alpejskimi podjazdami i mając aż dwa tygodnie do dyspozycji postanowiłem podczas tej wyprawy spokojnie dawkować nam górskie atrakcje. Uznałem, że przez pierwsze dni naszego pobytu wskazane będzie stopniowe podwyższanie skali trudności poszczególnych etapów. Adaptacja do prawdziwych gór po wiośnie spędzonej na Kaszubach i w granicach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego musi chwilę potrwać. Tak samo jak przestawienie się z używanej w domu dużej tarczy „53”, na mającą wyłączność w Alpach małą „39-tkę”. Co więcej choć mi przez dwa wiosenne miesiące udało się przejechać zaplanowaną bazę w postaci 3000 km, lecz Darkowi ze względu na obowiązkowi zawodowe nie dane było wykręcić nawet połowy owego dystansu. W tej sytuacji tym bardziej należało spokojnie z dnia na dzień podwyższać sobie poprzeczkę. Dlatego do naszego programu jako główne danie dnia drugiego idealnie nadawał się podjazd pod Passo della Mendola (1363 m. n.p.m.), zaś jako zapowiedź czegoś trudniejszego 4-kilometrowa dokładka w postaci podjazdu na Monte Penegal (1720 m. n.p.m.).

W piątkowy poranek nie musieliśmy się śpieszyć ze wstawaniem. Warto było odespać wcześniejszą noc spędzoną w podróży. Z naszej bazy w Mezzocoronie do podnóża przełęczy Mendola mieliśmy co najwyżej 50-kilometrową podróż samochodem. Nie zamierzaliśmy jednak korzystać z krajówki SS-12 (ani tym bardziej autostrady Verona – Brennero czyli A-22). Na to miał przyjść czas w następnych dniach kiedy to mieliśmy dotrzeć do podjazdów w północnej części regionu. Tego dnia chcieliśmy poznać nasza najbliższą okolicę i dlatego postawiliśmy na krótszą i bardziej urokliwą, lecz zarazem bardziej krętą i w ogólnym rozrachunku wcale nie szybszą jazdę po lokalnych drogach SP-27 i SP-14. Po wyjechaniu z Mezzocorony w kierunku północnym minęliśmy miejscowość Rovere della Luna i już po chwili znaleźliśmy się na ziemi tyrolskiej tzn. w prowincji Bolzano. Jechaliśmy wśród pół winorośli, drogą zwaną stosownie do okoliczności „strada del vino”, mając po prawej ręce Adygę, zaś po lewej masyw górski sięgający wysokości 1800 metrów n.p.m. Kolejne mijane przez nas wioski i miasteczka miały dwujęzyczne tablice: Kurtatsch (vel Cortaccia), Tramin (Tremeno), Kaltern (Caldaro) – poprzedzone lazurowym jeziorkiem o tej samej nazwie i w końcu Eppen (czyli Appiano). Przegapiliśmy skręt na Mendolę i przejechaliśmy całe miasteczko, lecz dopiero po przecięciu prowadzącej ku Merano krajówki SS-38 mogliśmy zawrócić z drogi, która nieubłaganie zawiodła by nas do Bolzano. Po wjechaniu do Appiano od przeciwnej (północnej) strony zatrzymaliśmy się celem rozładowania rowerów na parkingu przez supermarketem. W miejscu bardzo dla nas dogodnym bo położonym ledwie 100 metrów od początku wspinaczki.

Niemal w samo południe, przy pełnym słońcu i temperaturze 33 stopni rozpoczęliśmy blisko 15-kilometrowy podjazd pod Passo della Mendola. Wzniesienie to, acz może nieszczególnie słynne czy trudne ma za sobą całkiem bogata historię sportową. Na trasie Giro d’Italia zadebiutowało jako jedne z pierwszych w Dolomitach tzn. podczas siedemnastego etapu Giro z 1937 roku (Merano – Gardone). Ze względu na swe strategiczne położenie pomiędzy Doliną Adygi a dolinami Val di Non i dalej Val di Sole była potem wielokrotnie przejeżdżana. Ostatnim czasy w końcówce siedemnastego etapu Giro 2004 kiedy to we Fondo Sarnonico triumfował Rosjanin Paweł Tonkow. Wspomniana długość, przewyższenie rzędu 958 metrów i średnie nachylenie na poziomie 6,44 % czyni zeń jednak solidną premię górską pierwszej kategorii. Na szczęście podjazd ten jest dość regularny, gdyż jego poszczególne kilometrowe odcinki oscylują między 5,5 a 8 %, zaś chwilowy max. to 11 %. W początkowej swej fazie droga wije się wśród upraw winorośli, następnie wkracza w las gdzie można było schować się przed uciążliwym słońcem, zaś w wyższych partiach pięła się na wąskiej pół skalnej z wysoką ścianą po prawej i stromym zboczem po lewej stronie. Z kolei w samej końcówce przyjemne wrażenie zrobiła na mnie seria ładnie wyprofilowanych serpentyn poprowadzonych po gładkiej jak stół szosie. Na pokonanie całego wzniesienia tzn. 14,86 km potrzebowałem niespełna 54 minut (dokładnie 53m 53s) co dało mi przeciętną 16,645 km/h i VAM 1066 m/h.

Na górze było dość gwarno. Choć mieliśmy okres pozasezonowy (o czym świadczyły prowadzone remonty tutejszych hoteli) turystów nie brakowało. Panowała przyjemna temperatura 23 stopni. Spodziewałem się czekać na Darka nie dłużej niż kwadrans. Przeliczyłem się o jakieś 20 minut z uwagi na defekt piasty, który przytrafił się memu koledze. W tym czasie zdążyłem się pokręcić na około kilometrowej długości płaskowyżu. Odnalazłem skręt ku Monte Penegal, o którym wiedziałem, że musi być gdzieś w okolicy przełęczy. Podziwiałem piękną alpejską panoramę z tarasu widokowego przy hoteliku Bellavista oraz górnej stacji kolejki na Mendolę. W końcu zaś przyjrzałem się finezyjnym produktom z wszelakich metali w sklepie pamiątkarskim u Eriki. Darek dojechawszy na przełęcz zdał mi relacje ze swoich problemów technicznych. Okazało się, że musiał stanąć już po czterech kilometrach i przez blisko 20 minut zmagał się ze sprzętem, ale szczęśliwie dzięki swym inżynierskim zdolnościom wybrnął z owego kłopotu. Postanowiliśmy wstrzymać się na razie z robieniem zdjęć na Mendoli i z marszu wziąć się za nasz piątkowy deser czyli Monte Penegal.

Podjazd ten w niczym nie przypomina służącej mu za podstawę i powszechnie znanej w kolarskim światku sąsiadki. Nigdy nie został przetestowany na Giro d’Italia. Jest znacznie krótszy, bo liczy sobie ledwie 3,89 kilometra. Z drugiej strony jest znacznie bardziej stromy mając średnie nachylenie na poziomie 9,2%! Poza tym jest to droga z gatunku ślepych uliczek czyli na górze, pozostaje tylko zrobić zwrot o 180 stopni i zawrócić w dół. Droga to dodajmy węższa i poprowadzona po gorszej nawierzchni niż podjazd pod Mendolę. Wspinaczka w całości wiedzie po mniej lub bardziej zalesionym terenie. Nie brak tu ciasnych i stromych wiraży. Pierwsze 1000 metrów o średnim nachyleniu 7,3% można było jeszcze całkiem łatwo strawić. Jednak najgorszy był liczący sobie 1600 metrów odcinek środkowy. Niemal przez cały czas droga piętrzy się tu na poziomie powyżej 10%, przy średniej 11,8 % i chwilowym maximum aż 20% – według wykresu, bowiem na gorąco zanotowałem tylko wypiętrzenie rzędu 17% co i tak zdołało mnie wyprostować. Ostatnie 1300 metrów wraca do poziomu początkowego czyli średnio 7,7 %, choć finałowa ścianka, na której uchwyciłem ostatnie metry Darka to max. 13%.

Na górze znajduje się hotel, mini-parking, restauracja, maszty radiowo-telewizyjne i oczywiście taras ze wspaniałym widokiem na Valle dell’Adige, w tym miasto Bolzano i jezioro Caldaro. Temperatura w cieniu wynosiła wciąż przyjemne 19 stopni, lecz w miejscach nasłonecznionych dobiegała 30. W każdym razie nie było najmniejszego śladu, po śniegu jaki widzieliśmy w najwyższych partiach tej góry, dwa dni wcześniej, zza szyby samochodu pędząc ku Mezzocoronie. Wspinaczka zajęła mi 19 minut i 39 sekund przy średniej prędkości 11,877 km/h i VAM 1093 m/h co przy tej stromiźnie było widomym znakiem, iż nie jestem jeszcze w pełni formy. Darek na pokonanie tego samego odcinka potrzebował dokładnie 23 minuty i 44 sekundy. Zabawiliśmy na szczycie blisko pół godziny by następnie po bardzo ostrożnym 4-kilometrowym zjeździe ku (Darka max. 43 km/h) spędzić przeszło 20 minut na przełęczy, głownie przed sklepem Eriki i oczywiście przy zdjęciach na tle różnorakich tablic. Bezpieczny zjazd do Appiano pozwolił niejednokrotnie rozpędzić się do 56-58 km/h. Po zjeździe w dolinie panowało przyjemne ciepełko czyli 24 stopnie. Po małych zakupach w markecie wróciliśmy do bazy tą samą drogą co przed południem.

Po obiedzie czyli gdzieś tak około 18:30 wybraliśmy się na wieczorny spacer po naszym liczącym niespełna pięć tysięcy mieszkańców miasteczku. Nie wiem czy podczas ponad godzinnej przechadzki spotkaliśmy choć jeden procent tubylców. Cisza na ulicach jak po bombie. Wychodząc z via San Marco skierowaliśmy się przez via Romana ku centrum i dalej w kierunku miejscowego kościoła na ścianie, którego dostrzegłem tablicę wmurowana ku pamięci miejscowego Franciszkanina, który poległ na misji w Chinach w latach 30. minionego stulecia. Następnie wyszliśmy na budynek Urzędu Gminy obok, którego zaintrygowała nas stroma, brukowana uliczka prowadzącą ku dolnej stacji kolejki linowej na Monte di Mezzocorona oraz nieco wyżej jeszcze bardziej stromo wąziutką asfaltową ścieżką przez las ku grocie Madonny wybudowanej jako nawiązanie do słynnego na całym chrześcijańskim świecie miejsca kultu w Lourdes. Darek postanowił sobie w wolnej chwili dojechać tu rowerem, a nawet zażyć dreszcz emocji tytułem przejażdżki na szczyt zielono-żółtym wagonikiem. Z placu przed wspomnianą grotą mieliśmy całkiem niezły widok na całą Mezzocoronę i inne, pobliskie miasteczka poprzedzielane polami winorośli. Mimo odległości dało się nawet wyłuskać pośród innych domostw dom i podwórze Carlo Fiamozziego. Z kolei gdy zapadł zmrok stojąc na balkonie naszego domku bez trudu mogliśmy namierzyć miejsce gdzie znajduje się Grota, dzięki zapalanym na noc neonom z napisem Ave Maria.